Dziś oglądałam film z czyichś święceń kapłańskich… Młodzi chłopcy w bieli kładli się krzyżem na kościelnej posadzce, a potem biskup nakładał im ręce na głowę na znak udzielenia sakramentu… I już. Prostota i piękno tego obrzędu zawsze mnie ujmowały. Jak to napisał ks. Twardowski:
„w lipcowy poranek mych święceń
dla innych szary zapewne
jakaś moc przeogromna
z nagła poczęła się we mnie…”
I pomyślałam, że P. był kiedyś taki sam, jak tamci młodzi ludzie. Czy zapomniał już o tym? Czy wciąż pamięta?
(A P. mi dziś powiedział: „Zawsze będę księdzem.” I wiem, że to prawda.)
I czy wtedy, gdy jesteśmy razem, wtedy, gdy on mnie rozbiera i dotyka…czy i wtedy jest księdzem? Czy już tylko – mężczyzną? I czy w ogóle można oddzielić jedno od drugiego? I czy ja bym naprawdę chciała takiego rozdzielenia?
I wiem, że zawsze będę sobie (i jemu!) stawiać te pytania. Do końca świata i jeden dzień dłużej. Zawsze. Dopóki Ten, który widzi wszystko, nie zechce mi udzielić ostatecznej odpowiedzi. Kiedyś już wszystko będziemy wiedzieli, kochanie…
A na razie… Na razie mogę się tylko modlić, tak, jak modliłam się przed chwilą:
„Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nad nami! Ulituj się nad nami…”
Rety, kochanie, przyjedź już, bo wydaje mi się, że zaczynam wariować od tego oczekiwania…Chyba nigdy jeszcze nie byliśmy z daleka od siebie przez tak długi okres? (Rozpieściłeś mnie…;)) To wszystko przez to…że tęsknię. 🙂