Nieoczekiwana zmiana miejsc (i nie tylko).

Ostatnio coraz częściej zastanawiam się, czy ta dziwna niechęć, jaką P. czuje wobec chodzenia do kościoła (choć na moje usilne prośby chodzi ze mną  bez oporów) – nie bierze się aby stąd, że w głębi duszy on by wolał być PO TAMTEJ STRONIE OŁTARZA, gdzie jest jego miejsce – i nieswojo się czuje, stojąc między „zwykłymi” wiernymi?

Jestem zresztą w stanie (oczywiście tylko do pewnego stopnia) to zrozumieć, bo jeszcze nie tak dawno i ja byłam tą, która – dosłownie i w przenośni „stała blisko ołtarza” i nieomal z dnia na dzień „awansowała” na wyklętą i przeklętą – i stanęłam „pod chórem”, jak ten celnik z Ewangelii, który „nie śmiał nawet oczu podnieść na Boga.”

Nie mam jednak czasu i ochoty na głębszą analizę tego problemu, bo i we mnie zachodzi ostatnio wiele zmian. Przede wszystkim po raz pierwszy zaczynam naprawdę odczuwać moją ciążę fizycznie (pomijając już fakt, że robi się ona także coraz bardziej widoczna – zupełnie, jakby mój synek nagle uznał, że już dostatecznie długo się „ukrywał” i że wystarczy już tego dobrego :)). Coraz częściej jestem po prostu zmęczona i najchętniej przesypiałabym całe dnie – muszę jednak pracować, i to chyba więcej, niż dotychczas, zważywszy, że P. nadal szuka pracy, a nasze oszczędności niebezpiecznie się kurczą.

W tym stanie rzeczy, po 5-6 godzinach dziennie spędzonych przy komputerze, nie mam już siły na proste prace domowe, choć (chwała mu za to!) w tych najkonieczniejszych wyręcza mnie P. – co z kolei prowokuje moją wciąż niczego nieświadomą mamę do uwag w rodzaju, że w tym domu brakuje „gospodyni”…

Boli mnie to, że najwyraźniej „nie sprawdzam się” jako pani domu i kobieta pracująca – jak więc sobie poradzę…poradzimy…gdy do tego wszystkiego dojdzie jeszcze opieka nad małym dzieckiem?

Mam przecież tylko dwie ręce – i czasami czuję się taka bezradna…

W takich momentach dopada mnie myśl (zupełnie dla mnie nowa i niespodziewana, bo przecież chciałam mieć dziecko, pragnęłam dziecka, marzyłam i śniłam o dziecku – i nic się w tej kwestii nie zmieniło…), że może nie powinniśmy powoływać Okruszka do życia TERAZ, kiedy jeszcze nic nie mamy? Ale – i tu odzywa się mój zdrowy rozsądek – jeśli nie teraz, to…kiedy?

Mam 31 lat, a P. trzydzieści pięć – czy to nie dosyć późno, jak na pierwsze dziecko? No, a w moim przypadku każdy kolejny rok zwłoki wiązałby się zapewne z dodatkowym ryzykiem. Zresztą, rację miała chyba Wisława Szymborska, kiedy pisała, że „na urodziny dziecka świat NIGDY nie jest gotowy.” Nie ma na to dobrego czasu. Nie ma.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *