Egzorcyzmy Anneliese Michel.

1 lipca 1976 roku w pewnym małym niemieckim miasteczku zmarła 23-letnia studentka pedagogiki, Anneliese Michel. Zmarła, dodajmy, w trakcie trwających wiele miesięcy egzorcyzmów – co stało się powodem oskarżenia jej rodziców, jak również przeprowadzających modlitwy księży, o nieumyślne spowodowanie śmierci.

Oskarżonych skazano (wbrew wnioskowi prokuratury, która domagała się dla nich tylko kary grzywny) na kary pozbawienia wolności w zawieszeniu – a cała sprawa stała się pretekstem do ostrych ataków  na „średniowieczną ciemnotę” i „zabobony”, które – rzekomo – zabiły młodą, niewinną dziewczynę.

Należy sobie jednak przede wszystkim uświadomić, że w całej historii Kościoła nie zdarzył się, jak dotąd, ANI JEDEN przypadek, aby osoba egzorcyzmowana zmarła w wyniku egzorcyzmów.

Czyż nie logiczniej byłoby zatem przyjąć, że skoro – w opinii wielu racjonalistów – modlitwa nie może nikomu pomóc, to z pewnością nie może też zaszkodzić? A jeśli tak, to należałoby również w tym przypadku poszukać innej, bardziej „racjonalnej” przyczyny śmierci.

I wydaje mi się, że amerykańska antropolog, prof. Felicitas D. Goodman, przekonująco – a co najważniejsze, naukowo – udowodniła w swojej książce*, że Anneliese – sądząc po zespole zaobserwowanych u niej objawów – zmarła z powodu zatrucia lekami na padaczkę (której zresztą najprawdopodobniej wcale nie miała).

W związku z tym nasuwa się pytanie, czy pierwotna zasada medycyny – primum non nocere – nie została tutaj jakoś poważnie naruszona z racji pewnych „oświeceniowych” uprzedzeń wobec religii? Czy nie należało raczej – skoro pacjentka uporczywie zgłaszała, że jej problemy są natury raczej duchowej, niż psychicznej, a zaordynowane jej (coraz silniejsze) leki wcale nie pomagały – zrezygnować choćby na pewien czas z agresywnego leczenia farmakologicznego, przynajmniej w celu „odtrucia” organizmu?

I można chyba zaryzykować twierdzenie, że dziewczyna prawdopodobnie wróciłaby do zdrowia, gdyby odpowiednio wcześnie odstawiono szkodzące jej medykamenty. W pewnym uproszczeniu można zatem powiedzieć, zabiła ją nie tyle religia i jej „zabobony”, co źle pojęta wiara we wszechmoc medycyny…

Możliwe również, że to właśnie leki (które, notabene, przyjmowała właściwie aż do śmierci – upada więc tutaj zarzut o „zaniechaniu” postępowania leczniczego…) uczyniły Anneliese – czy może raczej jej mózg – niezdolną do przeżycia tego „oczyszczającego rytuału”, który mógł – przynajmniej subiektywnie – przynieść jej uwolnienie. Bo ważniejsze w tej sprawie niż to, w co wierzyli (lub nie) jej lekarze, biegli i sędziowie jest to, w co wierzyła (i czego chciała) ona sama i jej rodzina.

Bo czy w istocie aż tak ważne jest, skąd pochodzi ratunek, jeśli tylko okazuje się on prawdziwie skuteczny? Dobrze o tym wiedzą psychoterapeuci i psychiatrzy, którzy nie wahają się już dziś współpracować z duszpasterzami, zwłaszcza w tych przypadkach, które zdają się być oporne na tradycyjne leczenie.

Niestety, w roku 1976 w Niemczech Anneliese Michel nie miała aż tyle szczęścia…

Jest jednak w tej sprawie kilka znaczących punktów, które mnie – muszę przyznać – trochę niepokoją.

Zacznijmy od tego, w jaki sposób (dlaczego) Anneliese została opętana – podobno miało się tak stać wskutek „klątwy” rzuconej na jej ciężarną matkę przez pewną kobietę. Czytałam wprawdzie, że opętanie diabelskie jest możliwe w odniesieniu np. do dzieci satanistów, którzy je przed narodzeniem „poświęcili” szatanowi – tym niemniej trudno mi uwierzyć, że tego typu prywatna klątwa mogłaby mieć moc także nad dzieckiem, które zostało ochrzczone i korzystało regularnie ze wszystkich sakramentów Kościoła. Moim zdaniem, coś takiego przeczyłoby zasadzie wolności dzieci Bożych…

Różnorodne wątpliwości budzi we mnie powtarzana tu i ówdzie opinia, jakoby Anneliese dobrowolnie „zamknęła w sobie” złe duchy, ażeby nie mogły szkodzić innym – czym dałoby się także łatwo wytłumaczyć obiektywną „nieskuteczność” egzorcyzmów w jej przypadku. Ale sama Anneliese, jak się zdaje, do końca wierzyła, że wkrótce wyzdrowieje, będzie szczęśliwa i „wolna.” Nic nie wskazuje na to, aby jakoś specjalnie „chciała” umierać (w sensie pragnienia chrześcijańskiego męczeństwa).

Tę lukę w rozumowaniu dostrzegł zresztą także jeden z księży, który po latach stwierdził, że Anneliese wiedziała, że „uwięzione” w niej demony w końcu ją zabiją – i że ZGODZIŁA SIĘ na to – niemniej  świadectwo to, złożone post factum (po 30 latach od wydarzeń!) nie wydaje mi się szczególnie przekonujące.

Następnie, nie bardzo rozumiem, dlaczego, choć uczestniczący w egzorcyzmach kapłani sami wielokrotnie (i słusznie!) podkreślali, że „szatan jest kłamcą i ojcem kłamstwa”, jednocześnie jednak zdają się dawać posłuch jego wypowiedziom na temat Kościoła, a zwłaszcza Liturgii Eucharystycznej.

W książce prof. Goodman można więc przeczytać np. że „podchodzić do Komunii z wyciągniętą łapką <a tak właśnie jest ona niejednokrotnie udzielana w kościołach na Zachodzie, a również, np. we wspólnotach Drogi Neokatechumenalnej – przypis Alby> – o, to jest rzecz prawdziwie diabelska!” Podobną opinię wyrażają demony na temat przyjmowania Ciała Chrystusa w postawie stojącej: „To z naszego polecenia!” – krzyczą przez usta dziewczyny, mimo że zarówno za udzielaniem Komunii na rękę, jak i za procesyjnym jej przyjmowaniem stoją poważne względy duszpasterskie i Tradycja Kościoła (niektóre teksty Ojców Kościoła poświadczają, że pierwsi chrześcijanie przyjmowali Ciało i Krew Pańską właśnie „wyciągając po nie ręce”- a procesja komunijna ma ponadto jeszcze jeden ważny cel: wyraża ideę Kościoła jako „ludu pielgrzymującego”).

A wszystkim, którzy jeszcze czują się urażeni takimi „nowinkami” chciałabym tylko delikatnie przypomnieć, że poczas Ostatniej Wieczerzy Apostołowie – zgodnie z ówczesnymi zwyczajami – mogli nawet leżeć przy stole. I nikt, jak sądzę, nigdy nie poczytywał tego za profanację pierwszej Eucharystii…

Warto przy tym pamiętać, że ostateczny kształt liturgii zależy zawsze od biskupa – więc, w pewnym sensie, „nic do tego” aniołom, złym duchom czy nawet Matce Bożej, z której, rzekomo, polecenia wygłaszają podobne rewelacje. (Jest też w książce pewna wielce znacząca wzmianka o tym, że i sama Anneliese wzbraniała się przed przyjmowaniem Komunii z rąk świeckich szafarzy, uważając je za „niegodne”- i to pomimo tego, że biskup pobłogosławił ich do tej posługi…).

Być może więc „przypadek z Klingenbergu” (jak czasami nazywano tę sprawę) posłużył również przeciwnikom radykalnych reform posoborowych do wyartykułowania swego stanowiska – ponieważ na Zachodzie dyskusje tego typu były znacznie ostrzejsze, niż w Polsce.

Przemawia za tym również fakt, że – już po swojej śmierci – Anneliese stała się ośrodkiem pewnego bardzo konserwatywnego ruchu „odnowy religijnej.”

Losy Anneliese Michel stały się także kanwą dla głośnego swego czasu filmu „Egzorcyzmy Emily Rose.”

*Felicitas D. Goodman, Egzorcyzmy Anneliese Michel, wyd. polskie FENOMEN – Wydawnictwo ARKA NOEGO, Gdańsk 2005.

Głos w sprawie homofobii.

Sądzę, że „homofobia” to jest takie słowo- wytrych, wygodna łatka, którą działacze gejowscy nader chętnie przyczepiają każdemu, kto tylko ma czelność się z nimi nie zgadzać – choćby nawet w jego wypowiedziach i poglądach nie było w istocie ani krzty nienawiści.

„Homofobiczne” jest więc np. stwierdzenie, że małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety (za taką „szerzącą nienawiść” opinię – z którą zresztą „po cichu” zapewne zgadza się wielu homoseksualistów – papież Benedykt XVI znalazł się w wielce niechlubnym towarzystwie w Hall of Shame), albo, że się osobiście uważa stosunki (bo nawet nie same SKŁONNOŚCI – to, wbrew pozorom, ważne rozróżnienie) homoseksualne za grzech (casus Rocco Butilgnone i tego biednego pastora ze Szwecji, który nieomal trafił za to do więzienia…), a nawet publiczne przyznanie się, że się jakoś zwyczajnie nie potrafi homoseksualistów pokochać. Za tę jakże nienawistną wypowiedź sympatyczny skądindąd Jerzy Skoczylas z kabaretu ELITA dochrapał się tytułu „Homofoba Roku.” (Choć, moim zdaniem, znalazłoby się wielu lepszych kandydatów…) Biedaczek…

Nieustraszeni tropiciele „homofobii” zdają się przy tym prawie zupełnie nie dostrzegać, że jednak czym innym jest to, co dwie dorosłe osoby robią w zaciszu własnej sypialni (bo to jest, jak sądzę, wyłącznie sprawa pomiędzy nimi, a Bogiem…) niż – zawinione lub nie – wciąganie dzieci w taki zagmatwany układ.

I kiedy ostatnio polski sąd zdecydował, że (z różnych przyczyn, wśród których wszakże NIE BYŁO homoseksualizmu) pewna „les-mama” nie może na razie zaopiekować się swoją córeczką – „tęczowe” środowiska natychmiast podniosły krzyk, wbrew zapewnieniom sądu wietrząc w tym jakiś wredny spisek homofobów…

Pani Kazimiera Szczuka posłużyła się przy tym wielce nieuczciwym argumentem, sugerując jakoby np. przemoc wobec dzieci zdarzała się tylko w tych strasznych rodzinach „heteryckich” – nigdy zaś w szczęśliwych, radosnych i pełnych miłości związkach jednopłciowych. Niestety, muszę jej zburzyć ten idealistyczny obraz świata: takie rzeczy zdarzają się wszędzie.

Podobnie, jak nie jest prawdą głupi slogan o tym, że „najgorsza matka jest lepsza od najlepszego ojca”, tak też z pewnością nie jest tak, że W KAŻDYM PRZYPADKU mama lesbijka albo tata-gej będą lepszymi rodzicami, niż heteroseksualiści. Ani też zapewne odwrotnie. 🙂

I to prawda, że w dzisiejszych (pokręconych) czasach zdarzają się najróżniejsze sytuacje: dzieci wychowywane tylko przez matki lub tylko przez ojców, w rodzinach zastępczych itd. Nikt jednak, kto choć raz zetknął się z problemami dzieci w takich rodzinach, nie powie z czystym sumieniem, że jest to dla nich sytuacja IDEALNA. Ostatecznie mały człowiek to nie delfin, którego z powodzeniem wychowują dwie samice…

Z badań wiadomo, że ludzie pochodzący z niepełnych rodzin mają w dorosłym życiu większe trudności ze stworzeniem stabilnego związku- a czy ktoś w ogóle badał, co się dzieje z młodym człowiekiem, który miał w dzieciństwie dwie mamusie albo dwóch tatusiów?

Por. też: „Co naprawdę myślę o… HOMOSEKSUALIZMIE?”; „Raport mniejszości.”; „Tęczowa nietolerancja.”

Ból duszy.

Wiedziałam, że będzie ciężko – ale chyba nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak…

Jako młodziutka dziewczyna pisałam w swoim dzienniczku, że nie rozumiem, jak mogą żyć ludzie, którzy latami żyją bez spowiedzi i komunii świętej – ja bym chyba oszalała!  No, i proszę – teraz ja, ta, która nie potrafiła przeżyć trzech miesięcy bez Sakramentu Pojednania – sama jestem pośród nich…

I jest to tak straszne (prawie, jak umieranie, rozłożone na lata – kara, która skończy się pewnie dopiero wraz z moim życiem – tak, że prawie zaczęłam pragnąć starości i śmierci…), że, w desperackim poszukiwaniu choćby chwilowej ulgi, zaczęłam szukać księży w Internecie. Niechby ktoś ze mną chociaż porozmawiał!

I jest to bodaj pierwsza rzecz, której nie mogę w pełni dzielić z moim P. – bo jako ktoś, kto nieomal utracił wiarę, on zupełnie nie rozumie tego mojego gorączkowego pragnienia. Próbuje tylko rozsądnie tłumaczyć mi, że taka próba „zastępczej spowiedzi” z mojej strony nie ma sensu – że skoro nie jestem w stanie spełnić warunków sakramentu (ma rację – nie jestem w stanie, ponieważ wtedy musiałabym go opuścić, a to przerasta me siły…) to równie dobrze mogłabym iść np. do psychologa.

Ale mnie nie jest potrzebny psycholog – tylko ROZGRZESZENIE… I to prawda, że żadna rozmowa świata nie zdejmie ze mnie ciężaru, który muszę dźwigać. Tylko DYSPENSA mogłaby mnie uratować…

Zresztą ten ból – to jest dobry ból: przypomina mi, kim (jeszcze ciągle) jestem i kim pragnę pozostać. To jest cena, jaką się płaci – i będę ten dług spłacała wiernie całe życie. Myślę, że prawdziwy dramat zacząłby się dopiero, gdyby to kiedyś przestało mnie „uwierać”…

P, kiedyś powiedział, że tylko to, za co jesteśmy gotowi cierpieć, ma dla nas jakąś wartość. Dobrze więc – niech dalej boli…