Epitafium dla Trzech Króli.

Dawno, dawno temu, gdy cała Europa była jeszcze nie tylko „chrześcijańska”, ale przede wszystkim ROLNICZA, wszystko było bardzo proste.

Jako że zima to w rolnictwie „martwy sezon”, ludzie mogli sobie świętować Boże Narodzenie przez całe 12 dni – a świadectwem tego jest chociażby stara, angielska kolęda, która w kolejnych zwrotkach wylicza podarunki, jakie chłopiec przysyła dziewczynie na każdy z tych dni.

Również w tradycji staropolskiej te dni miały status „półświąteczny” – nie należało wówczas wykonywać ciężkich, a „niekoniecznych” prac, w miarę możności wcześniej kończono codzienne obowiązki, a wieczorami spotykano się, aby wspólnie pośpiewać kolędy. W dniu Trzech Króli natomiast rozdawano dziatwie drobne podarunki i słodycze (np. „opłatki smarowane miodem” :)), na pamiątkę tych darów, które od mędrców otrzymał mały Jezus. Współczesne wspólnoty Drogi Neokatechumenalnej, które stawiają sobie za cel powrót do korzeni chrześcijaństwa, zalecają rodzicom postępować podobnie.

Trzeba tu zresztą przypomnieć, że to ten dzień był pierwotnie dniem świętowania przyjścia Chrystusa – bo fakt „ukazania się Mesjasza światu” wydawał się ważniejszy od Jego fizycznych narodzin.

Szóstego stycznia, jak wiadomo, obchodzą Boże Narodzenie chrześcijanie obrządków wschodnich – i to chyba nie tylko dlatego, że w niektórych krajach obowiązuje kalendarz juliański.

Nieco zamieszania wprowadza już sam „tytuł” tego święta.

Św. Mateusz Ewangelista mówi, że: „gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei zapanowania króla Heroda, Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy”(Mt 2,1).

Stąd w niektórych językach świata mówi się nie o (trzech) królach, lecz o „magach” – używa się także nazw „Epifania”  i „Objawienie Pańskie.” Ciekawe jest zresztą, że owe charakterystyczne spiczaste „perskie” czapki, które noszą czarnoksiężnicy we wszystkich bajkach aż do Pottera, po raz pierwszy pojawiają się właśnie na wczesnych freskach, przedstawiających pokłon Mędrców. Średniowieczna legenda mówi także, że było ich dokładnie „trzech” i podaje imiona: Kacper, Melchior i Baltazar. Nieco później pojawia się tradycja mówiąca o tym, że należeli oni do trzech różnych ras.

A wszystko to dlatego, że św. Mateuszowi, piszącemu dla chrześcijan wywodzących się z judaizmu, opis tego wydarzenia miał posłużyć do udowodnienia, że to właśnie Jezus jest wypełnieniem proroctw Starego Testamentu, mówiących o tym, że nadejdzie czas, kiedy to wszystkie „narody” (czyli nie-Żydzi) złożą hołd Bogu Izraela.
A skąd pomysł, że ci magowie/mędrcy ze Wschodu byli również „królami”? Ano stąd, że Europejczycy wiedzieli, że na terenie dawnej Persji władcy często bywali także najwyższymi kapłanami – i chętnie parali się matematyką i astrologią. Obecnie, co ciekawe, niemiecka Kolonia szczyci się rzekomymi relikwiami tych władców, których oczywiście w ciągu wieków „schrystianizowano.”

Ale nowoczesna gospodarka ma to do siebie, że bardzo źle znosi długie „przestoje.” (Czy jednak nie oznacza to także, że nie umiemy już nie tylko świętować, ale nawet wypoczywać, mimo że tzw. „czasu wolnego” mamy dziś więcej, niż kiedykolwiek przedtem?). Z tego względu, jak wiadomo, w zeszłym roku przepadł w naszym parlamencie projekt przywrócenia 6. stycznia dnia wolnego od pracy. Podobno nas na to nie stać. Święto to było jednak w Polsce dniem wolnym aż do 1960 roku, a jego zniesienie było niewątpliwie częścią antykościelnych represji, podjętych za czasów Władysława Gomułki.

Warto także dodać, że do dziś świętują tego dnia między innymi obywatele: Austrii, Finlandii, Hiszpanii, Niemiec (w niektórych landach), Słowacji, Szwecji i Włoch – a trudno przecież powiedzieć, by były to wszystko kraje bardzo sklerykalizowane…

TEORETYCZNIE w Polsce jest zaledwie 11 dni ustawowo wolnych od pracy. Niby nie jest to dużo, ale… ci, którzy podnoszą ten argument, zdają się nie pamiętać o naszej narodowej słabości do „długich weekendów.”

Śmiem twierdzić, że gdyby nam dać wolne w Trzech Króli, to byśmy radośnie świętowali „jak Pan Bóg przykazał” – od Wigilii aż do 6 stycznia! No, to – niech nam się święci! 😉

Por. też: „Problemy z niedzielą.”

Taniec na linie.

Wiara tym się różni od WIEDZY, że nigdy nie jest pewnością – tak więc często bywam rozbawiona treścią niektórych blogów, w których co rusz jakiś autor (sądząc z tonu, bardzo młody) ogłasza, że jest absolutnie PEWIEN że Boga nie ma, zaświatów nie ma, piekła nie ma… No, żeby zacytować „klasyka” Kononowicza: że nie ma NICZEGO. 🙂

Tymczasem wiara jest swego rodzaju „balansowaniem” pomiędzy pewnością a niepewnością, poszukiwaniem odpowiedzi raczej, niż przekonaniem, że się ją już znalazło.

Już Pascal stwierdził, że w otaczającym świecie istnieje tyle samo rzeczy i zjawisk, które skłaniają nas do wiary, jak i takich, które zdają się nas od niej odstręczać. Bardzo odpowiada mi koncepcja, w myśl której Bóg się „ukrywa” po to, aby uszanować naszą wolność – i aby ateizm uczynić równie realną możliwością. Bo gdyby rzeczywiście (jak chcą muzułmanie) Bóg był „widoczny jak słońce na niebie”, to jakaż trudność byłaby w tym, żeby w Niego uwierzyć? Wtedy dopiero (śmiem twierdzić) wiara stałaby się wiedzą…

Dlatego też równie sceptycznie podchodzę do tych, którzy twierdzą, że zawsze wierzyli i nigdy nie zwątpili. Jeżeli ktoś mi mówi, że nigdy nie wątpił, mam też poważne wątpliwości, czy w ogóle wierzył…

A sama wiara…no, cóż, opiera się na ZAUFANIU w to, że mimo wszystko gdzieś jest Ktoś, kto nad nami czuwa w każdej sytuacji.

A lepiej od wszystkich teologicznych rozważań, do których zresztą nie mam właściwego przygotowania, ilustruje to taka urocza anegdotka:

W Nowym Jorku występował linoskoczek, którego specjalnością było przechodzenie z tyczką po linie, rozpiętej między dwoma wieżowcami. Skończywszy swój zwykły pokaz, akrobata zszedł na dół i zapytał zgromadzonych: „Czy WIERZYCIE, że mogę zrobić to samo także bez tyczki?” „Wierzymy, wierzymy!” Cyrkowiec wjechał więc na górę i powtórzył występ bez tyczki. „A czy wierzycie, że zdołam to zrobić także pchając przed sobą niewielką taczkę?” „Oczywiście!” „Tak? No, to kto z was wejdzie do tej taczki?!” Zapadła niezręczna cisza. Nagle z tłumu wysunęła się mała dziewczynka: „Ja pojadę!” I facet przewiózł ją na taczce pomiędzy budynkami. Na dole dziewczynkę otoczył tłum zaciekawionych dziennikarzy: „No, i co, nie bałaś się?!” „Eeee, tam! – mała wzruszyła ramionami – Przecież to jest mój tatuś i my co tydzień robimy taki numer…” 🙂