BRUD – zapach prawdziwego mężczyzny?

Państwowy Zakład Higieny alarmuje: co czwarty polski mężczyzna się nie myje, wielu ogranicza się tylko do cotygodniowej kąpieli, codziennego obmycia odkrytych części ciała i zmiany bielizny. Niestety, niekiedy co drugi dzień…

No, cóż – ponoć to królowa Marysieńka, która higieną osobistą próbowała zwalczyć pewne przykre objawy choroby wenerycznej (którą zaraził ją jej pierwszy mąż), wprowadziła do użytku m.in. takie urządzonko, jak bidet i urządziła w Wilanowie całkiem porządną łazienkę.

I podobno pewien krewki szlachcic, dowiedziawszy się, że królowa nader chętnie korzysta z wanny, chciał się pojedynkować, by bronić czci Najjaśniejszej Pani. W owych czasach najczystszymi kobietami były bowiem… kurtyzany.

Król Jan jednak, prawdziwym Sarmatą będąc, miał wymawiać się od częstych kąpieli…boleniem dużego palca u nogi.:) I tak jednak było u nas pod tym względem lepiej, niż w Wersalu, gdzie w pewnym momencie zlikwidowano wszystkie łazienki, siusiano (i nie tylko!) po kątach, a odory duszono ciężkimi perfumami. Damy dworu zaś miały pozłacane młoteczki do zabijania wszy w wymyślnych perukach….

Sądząc z cytowanego na wstępie raportu, duch Sobieskiego w narodzie (od smrodu)  nie ginie….

Pewna pani skarżyła się doradcy rodzinnemu, że czuje obrzydzenie do seksu z mężem, ponieważ ów się nie myje. Na pytanie, czy rozmawiała z mężem o tym „cuchnącym” problemie, odparła, że to by go chyba…zabiło. Nie bardzo wiadomo – kąpiel, czy ta wiadomość?;)

Kiedyś byłam też mimowolnym świadkiem rozmowy dwóch młodzieńców z plecakami.

„Ty! – wykrzyknął pierwszy – Chyba zapomniałem mydła!”
„Nieważne. – pocieszył go drugi – Mam dwa dezodoranty…”

Panowie, błagam: myjcie się! U kobiety węch jest bodaj najczulszym ze zmysłów.

Postscriptum: Warte odnotowania jest, że chrześcijaństwo – tak samo, jak do ciała i seksualności – zawsze miało do higieny osobistej stosunek dość ambiwalentny.

Z jednej strony, grzech utożsamiano z „brudem”, co nakazywałoby raczej go unikać. Kiedy Tertulian w II w. chciał przekonać Kartagińczyków, że chrześcijanie to ludzie zupełnie normalni i niegroźni, powoływał na to, że korzystają oni z trzech głównych rzymskich instytucji. „Żyjemy z wami pospołu na jednym świecie, nie unikając ani forum ani rynku ani łaźni.” – pisał.

Również w II wieku Klemens z Aleksandrii pisał, że choć chrześcijanie raczej nie powinni kąpać się dla „czystej przyjemności”, to jednak kobiety mogą chodzić do domów kąpielowych ze względów higienicznych i zdrowotnych, mężczyźni zaś – tylko z tych ostatnich. (Ta „różnica płci” wynikała  prawdopodobnie stąd, że mężczyźni mogli kąpać się również w rzekach, czego kobietom zakazywała „przyzwoitość.”)

W IV w. św. Melania, przeorysza zakonu na Górze Oliwnej w Jerozolimie, zdołała nawet wywalczyć budowę łaźni na terenie klasztoru – wcześniej bowiem jej zakonnice musiały korzystać z publicznych term.

Od początku dziejów chrześcijaństwa nie brakowało jednak i takich, którzy uważali, że tym, którzy zostali obmyci wodą chrztu świętego, żadna inna kąpiel potem nie jest już potrzebna.

Do takich należał m.in. św. Hieronim, który twierdził, że prawdziwie świątobliwa niewiasta powinna być rozmyślnie zaniedbana. Jego wierna uczennica i przyjaciółka, św. Paula, tłumaczyła swoim mniszkom, że „czysta suknia i czyste ciało kryją brud w duszy.” Św. Agnieszka ponoć ani razu w swoim krótkim, bo piętnastoletnim życiu nie skalała swego ciała kąpielą…

No, tak…to pewnie dlatego jeszcze wiele wieków później Tadeusz Boy -Żeleński modlił się żarliwie: „…a cnota dziewic niewinnych niech ma, zamiast wszystkich innych, zapach esencji różanej…” 🙂

(Pisząc ten post zaglądałam do książki Katherine Ashenburg Historia brudu, wyd. Bellona 2009. Serdecznie polecam!)

A bliźniego swego…

Zawsze uważałam, że wszystko ma swoją cenę – nawet „szczęście i postęp ludzkości”, jeśli trzeba za niego zapłacić śmiercią lub nędzą iluś tam mniej obrotnych i zaradnych osób.

Z punktu widzenia globalnej ekonomii ich los jest przecież zupełnie nieistotny – mówi się nawet o nich „ludzie zbędni”, „ludzie-śmieci.”

Natomiast zgadzam się, że „szczęście” daje człowiekowi dążenie do jakiegoś jego własnego CELU (to dlatego ludzie, którzy w powszechnej opinii „wszystko już mają” i „wszystko osiągnęli” są tak często głęboko nieszczęśliwi – nie mają już nic, do czego warto byłoby dążyć).

Bill Gates, kiedy już wspiął się na szczyt drabiny najbogatszych ludzi na świecie, zaczął pomagać biednym dzieciom w Afryce. Powie ktoś, że jest już tak bogaty, że stać go na „fanaberię” altruizmu.

A ja twierdzę, że on i to robi także DLA SIEBIE (chociaż zawsze mnie trochę złoszczą a trochę śmieszą te wszystkie „bale charytatywne” na których kreacje i potrawy kosztują więcej, niż całość zbiórki na szlachetny cel. I zastanawiam się, po co ludzie to robią?Chyba po to, by poczuć się lepiej. „No, przecież nie jestem egoistą -jednak COŚ robię dla świata!”).po prostu potrzebował nowego życiowego CELU – no, i znalazł go. To jest ten rodzaj „zdrowego egoizmu” który w pełni popieram i akceptuję. Nawet Pismo mówi, że należy „kochać bliźniego JAK SIEBIE SAMEGO.” Ale chyba nie bardziej? 🙂

Wszyscy znamy te kobiety, które aż do tego stopnia „poświęcają się” dla innych, że nie mają czasu nawet pomyśleć przez chwilę o sobie. Coś takiego musi chyba w końcu zrodzić zgorzknienie i poczucie krzywdy („Bo ja tyle dla nich zrobiłam, a oni tego nie doceniają!”).

A gdzie, Waszym zdaniem, leży granica pomiędzy „zdrowym egoizmem” a po prostu egoizmem?

Kto jest bez grzechu…

Media dziś delektują się smakowitym kąskiem: „Ksiądz w sutannie wpadł do szamotulskiego banku, sterroryzował nożem kasjerkę i zażądał wydania pieniędzy!” Zaiste, lepszego newsa dziennikarze brukowców nie mogliby sobie wymodlić…

Nie zamierzam, oczywiście, bronić „eksa” Norberta J. w obliczu tak rażącego naruszenia VII przykazania (za które zapewne spędzi on teraz ładnych parę lat w odosobnieniu bynajmniej nie klasztornym…) – dla mnie jednak cała ta bulwersująca sprawa jest tylko czubkiem góry lodowej, częścią szerszego problemu, jakim jest często tragiczna sytuacja księży, odchodzących z kapłaństwa.

Mówiąc po prostu – kiedy porzucasz szeregi duchowieństwa, stajesz się „zdrajcą”, renegatem – dla Kościoła nie istniejesz i Twoim dawnym przełożonym (a nierzadko i wiernym) jest czasem najzupełniej obojętne, czy poradzisz sobie „w świecie”, czy też pójdziesz na dno.

W książce ks. Piotra Dzedzeja „Porzucone sutanny” znalazłam nawet szokującą historię człowieka, który żebrał (a w końcu i umarł) zaledwie kilkaset metrów od kościoła, w którym kiedyś był wikarym.

I jestem święcie przekonana, że wielu księży, mających wątpliwości co do swego powołania nie odchodzi tylko i wyłącznie ze strachu przed podobnym losem…

Do tego dochodzi jeszcze cała specyfika formacji kapłańskiej i zakonnej, która raczej nie jest ukierunkowana na to, by wyposażać tych młodych ludzi w różne przydatne w życiu umiejętności. Można by wręcz odnieść wrażenie, że jest to sposób, w jaki instytucja kościelna dodatkowo związuje ze sobą swoich „funkcjonariuszy.”

I wiem, że mam wyjątkowe szczęście, bo mój P., nim został kapłanem, „z niejednego pieca chleb jadł” – a i później jego praca nie polegała jedynie na odprawianiu nabożeństw.

Co jednak ma począć taki „eks”, który w wieku trzydziestu, czterdziestu lat umie niewiele więcej, jak tylko być księdzem?

Również zza fasady tej sensacyjnej informacji o „bandycie w sutannie” wyłania się obraz człowieka, który pracował jako magazynier w jednym z supermarketów (można się domyślać, że nie zbijał na tym kokosów), a także, podobno, miał na utrzymaniu dziesięciomiesięczne dziecko. Jakże więc mogłabym go potępić?

„Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.” Ja nie rzucę…