Bezpieczny seks i inne takie…

Nieuchronnie zbliżają się wakacje, i z pewnością, jak co roku, wielu nastolatków straci dziewictwo pod namiotem – i równie wielu edukatorów będzie im zachwalać bezpieczny seks.

Na pewno znowu narażę się komuś tym tekstem (i po co mi to było – nie lepiej to nie ujawniać się ze swymi zaściankowymi poglądami?:)) – chociaż NAPRAWDĘ nie mam nic przeciwko uświadamianiu młodzieży oraz uczeniu jej odpowiedzialności – ale…

Nic nie poradzę na to, że na hasło „bezpieczny seks” moja przekorna wyobraźnia nieodmiennie podsuwa mi obraz Leslie Nielsena w filmie z serii „Naga broń” – wraz ze swoją partnerką owiniętego od stóp do głów w gigantyczną prezerwatywę – i z komentarzem: „Uznajemy tylko bezpieczny seks!” 🙂

Wiem, wiem, że prezerwatywa znacznie zmniejsza (choć nie eliminuje całkowicie!) ryzyko zarażenia wirusem HIV i innymi chorobami przenoszonymi drogą płciową – o które niezwykle łatwo w naszym świecie, gdzie o „przypadkowy seks” jest łatwiej, niż kiedykolwiek.

A jednak musicie mi wybaczyć, że jest mi zwyczajnie i po ludzku smutno, kiedy czytam, że WHO zaleca stosowanie jakiejś bariery ochronnej podczas wszelkiego typu kontaktów seksualnych. Ciekawe, czy kiedyś będziemy się musieli nawet całować „higienicznie” przez specjalne maseczki (takie, jak te, których już dziś używają ratownicy przy metodzie „usta-usta”), a dotknięcie partnera „niezabezpieczoną” ręką będzie uchodziło za niebezpieczną ekstrawagancję (albo rzadki luksus)?

Myślę, że popularność pigułki antykoncepcyjnej można po części przypisać i temu, że ludzie (a zwłaszcza mężczyźni) pragnęli się pozbyć tego problemu – stąd zresztą wynika konieczność przypominania kobietom o potrzebie używania prezerwatyw, nawet jeśli równocześnie stosuje się pigułkę. Wiele bowiem z nich, czując się „bezpiecznie” (przecież wiadomo, że niechciana ciąża to najgorsze, co się może kobiecie w wyniku przygodnego seksu przytrafić – AIDS przy niezaplanowanym dziecku to już doprawdy mały pikuś!:)) chętnie zapomina poprosić partnera o założenie prezerwatywy…

(I możliwe, że jednym z dowodów na to, że ludzie nie czują się wcale komfortowo w towarzystwie swojej lateksowej ochrony, jest również istnienie specjalnego Dnia bez Prezerwatywy -28 maja…Przerażają mnie też na różnych młodzieżowych forach wątki typu: „Czy sama pigułka bez prezerwatywy to dobry wybór?” NIE! To z pewnością nie jest mądry pomysł…)

Tymczasem wiadomo, że idąc z kimś do łóżka, zapraszamy jednocześnie do naszej sypialni wszystkich jej/jego partnerów (czasami musi tam zatem panować niezły tłok…) – i smutno mi jeszcze bardziej, gdy pomyślę, że wobec tego najpiękniejszym „dowodem miłości” narzeczonych powinno być wspólne wykonanie przed ślubem testu na HIV tudzież inne choroby weneryczne. („Nie bój się, patrz, jestem zdrowy! Możesz mnie dotykać bez żadnych zabezpieczeń!”) Przecież nikomu (choćby wcześniej był księdzem!:)) nie można wierzyć w żadne zapewnienia w tej kwestii.

Tylko medycyna może nam dziś wystawić wiarygodne świadectwo moralności… czy może raczej certyfikat bezpieczeństwa…

Zgoda, być może seks z tymi wszystkimi kondomami, pigułkami i implantami jest zachowaniem nieco bezpieczniejszym, ale czy jest także ZAWSZE mądrzejszy, lepszy i szczęśliwszy? Śmiem wątpić. Bo czy jakakolwiek prezerwatywa jest w stanie uchronić ludzi (a szczególnie tych młodych i wrażliwych) przed emocjonalnymi następstwami przypadkowego seksu?

Nigdy nie zapomnę rozmowy z pewnym seksoholikiem, który mi wyznał, że jedyne chwile, kiedy czuje „dotknięcie czegoś większego, niż on sam” to te, w których uprawia seks. Zrobiło mi się go wtedy szczerze żal. Kto wie, może większość z nas w rzeczywistości szuka w życiu szczęścia i spełnienia? Zbyt szybko przekonujemy się jednak, że seks jest na tym świecie znacznie tańszym towarem – i zadowalamy się nim, nierzadko biorąc go za miłość, albo, co gorsza, próbując „kupić” sobie trochę ciepła w zamian za seks. Jak nigdy pragniemy bliskości – a w rezultacie często jesteśmy dziś od siebie dalej, niż kiedykolwiek…

Prawo czy miłość? Oczywiście, że prawo…miłości!:)

Zawsze uważałam, że nie powinno się ostro przeciwstawiać „prawa” – „miłości”. Tak samo jak wiary i rozumu, kobiet- mężczyznom czy miłości – sprawiedliwości.Ten który jest Miłością, jest także (jak mnie uczono) „sędzią Sprawiedliwym”.

A jednak (i w to najtrudniej nam uwierzyć i zrozumieć!) nawet Boża Sprawiedliwość jest tylko MIŁOŚCIĄ. „Boża Sprawiedliwość” polega na tym, że Bóg (z miłości do nas!) wydał swego Syna (jedynego naprawdę Sprawiedliwego!) w nasze ręce, byśmy z Nim postąpili „niesprawiedliwie” – i aby przez tę niesprawiedliwość odkupione zostały NASZE grzechy („On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu…”)

Czy ktoś z nas może sobie choćby wyobrazić, jak to będzie stanąć przed Sędzią, który jest TYLKO Miłością? Ja nie mam zielonego pojęcia.

Wiadomo, że w sytuacji „po grzechu pierworodnym” nasza zdolność do kochania innych ludzi jest mocno wykoślawiona. Ale chyba jeszcze bardziej wykrzywione jest także nasze ludzkie poczucie „sprawiedliwości.”

O ile więc miłość bez żadnego „prawa” łatwo może stać się lekkomyślna i nieodpowiedzialna („No, bo przecież się kochamy!” – mówią zwykle nastolatki przed pójściem ze sobą do łóżka; „Miłość wszystko usprawiedliwia!” – twierdzi mąż, porzucający żonę i dzieci dla młodszej kochanki…) , o tyle prawo bez miłości – staje się okrutne i bezduszne („My mamy Prawo, a w Prawie Mojżesz nakazał nam „takie” kamienować!” – krzyczą do Jezusa bogobojni Żydzi, pewni własnej prawości. I aż chciałoby się tu zawołać: „Dura lex, sed lex!”).

Jasne, prawo jest po to, żeby go przestrzegać – i czasami może nawet prowadzić do wzrostu miłości, ale…nie zawsze. Starszy syn z przypowieści o „synu marnotrawnym” w sposób doskonały wypełniał ojcowskie „prawo” – jednak, tak samo jak jego młodszy lekkomyślny brat, NIE KOCHAŁ ojca. Był mu po prostu posłuszny jak NIEWOLNIK.

Z tego wniosek, że „samo prawo” (bez miłości) nie jest w stanie nikogo przemienić na lepsze – co najwyżej wbija człowieka w pychę („O, dzięki, Ci, Boże, że nie jestem jak ci wszyscy ludzie – zdziercy, cudzołożnicy i oszuści!”:))

Wydaje mi się, że w sytuacjach spornych pomiędzy „prawem” a „miłością” Jezus zawsze wybiera miłość. Nie człowiek jest dla szabatu, ale szabat dla człowieka.”

A pomiędzy powiedzeniem Owsiaka – „Róbta co chceta!”- a Augustynowym „KOCHAJ i rób, co chcesz!” JEST jednak pewna różnica. Subtelna, ale jednak. Mniej więcej taka, jak między „erotyką” a „pornografią.” 😉

W świetle powyższych rozważań zastanawiam się nad niedawną sprawą z Phoenix (pisał o o niej „Tygodnik Powszechny”) gdzie Siostra Margaret McBridge, dyrektor katolickiego szpitala, zaaprobowała decyzję szpitalnej komisji etycznej, zezwalającej na usunięcie 11-tygodniowego płodu w celu ratowania życia matki cierpiącej na nadciśnienie płucne (kobieta znalazła się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia)  – za co miejscowy biskup bez zastanowienia nałożył na nią ekskomunikę i zwolnił ze stanowiska.  („My mamy prawo kanoniczne, a według prawa…”)

Oczywiście, w świetle katolickiej bioetyki, aborcja nie jest rzeczą „dobrą” pod żadnym warunkiem – także w przypadku zagrożenia życia kobiety należy, w miarę możności, wybierać takie zabiegi i środki, które pozwolą ratować oboje. W tym wypadku więc dopuszczalne było podanie leków na nadciśnienie, nawet zakładając że miałyby one szkodliwy wpływ na płód, czy nawet mogły doprowadzić do poronienia.

Podkreślam, że dla mnie każda aborcja – z jakiegokolwiek powodu – jest wielką tragedią – być może tym większą, im bardziej błahy i bezsensowny jest ten powód.

Niemniej wydaje mi się, że rację ma o. Jacek Prusak, pytając na łamach „Tygodnika”:  „Czy ratowanie 11-tygodniowego płodu gwarantuje mu przeżycie poza organizmem matki? Być może wybór, jakiego dokonała siostra McBridge podyktowany był logiką ratowania jedynego życia, jakie mogło trwać dalej?”

Myślę, że w tym konkretnym przypadku „ofiara życia” tej kobiety byłaby całkowicie daremna – nawet, jeśli Kościół nagrodziłby ją za to złotą aureolą…

Bo gdybyśmy uważali inaczej, oznaczałoby to, że życie ciężarnej kobiety nie ma żadnej AUTONOMICZNEJ wartości, że jest ona niczym więcej, jak tylko „inkubatorem” dla poczętego życia…

I tak się tylko zastanawiam: co na to wszystko powiedziałby Jezus?