Spowiedź dzieci – TAK czy NIE?

Wiem, wiem, że miałam już nie pisać – ale jak tu milczeć, kiedy ktoś, kto był moim przyjacielem, nagle zaczyna głosić rzeczy, wobec których nie mogę pozostać obojętna?

Oto bowiem Tadeusz Bartoś w którymś z ostatnich „Newsweeków” opublikował tekst bardzo ostro atakujący praktykę spowiedzi dzieci, jako (rzekomo) „sąd nad niewiniątkami” i brutalną przemoc psychiczną.

Przede wszystkim, nie jest prawdą, że „społeczeństwa cywilizowane nie sądzą ludzi poniżej 13-14 roku życia.” Pomijam tu już przypadki drastyczne, jak ostatnio ujawniona sprawa 13-letniej „uroczej dziewczynki”, która ugodziła nożem koleżankę. Skoro zajmie się nią sąd dla nieletnich, to znaczy, że jako społeczeństwo zakładamy, że człowiek w tym wieku powinien już wiedzieć, co „dobre” a co „złe.”

Ale i bez tego jesteśmy „osądzani” praktycznie od narodzin do śmierci. I jeśli spowiedź rzeczywiście jest „sądem” (choć sama postrzegałam ją zawsze raczej jako spotkanie człowieka z miłością Boga, który przebacza), to chyba najłagodniejszym z możliwych – oznacza bowiem, jak słusznie zauważa red. Zofia Wojtkowska w „Newsweeku” nr 37/2010 – całkowite wymazanie win.

Inaczej, niż w rodzinie, gdzie bliscy mogą wypominać sobie nawzajem dawne „grzechy” nawet po latach- i inaczej, niż w szkole, gdzie obniżą ci „sprawowanie” nawet za wybryk, za który dawno już przeprosiłeś i żałujesz.

Zgadzam się również z redaktor Wojtkowską, że nawet kilkuletnie dzieci potrzebują wiedzieć, co w ich życiu jest dobre, a co złe. Kiedy powinno się rozpocząć taką edukację moralną człowieka? W wieku kilkunastu lat, jak widać, może być już na to za późno…

Chciałabym tu zwrócić uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt. W Sakramencie Pojednania, inaczej niż tzw. „życiu” tajemnica sumienia kilkulatka jest szanowana zupełnie tak samo, jak tajemnica dorosłego. A ileż to razy (z zażenowaniem) słuchałam, jak jedna pani drugiej pani opowiada ze śmiechem, o czym jej mały synek opowiadał jej „w największym zaufaniu.” Wydaje mi się, że Kościół traktuje dzieci pod tym względem z dużo większym szacunkiem.

Oczywiście, dzieci różnią się stopniem indywidualnej dojrzałości – i moim zdaniem to rodzice powinni decydować, kiedy posłać je do komunii i pierwszej spowiedzi. Warto tu może dodać, że spowiedź dzieci nie jest jedynie „wymysłem okrutnych, katolickich hierarchów” – praktykę tę zna i stosuje również siostrzana Cerkiew Prawosławna, która zaleca spowiadać się dzieciom powyżej 7. roku życia, mimo że wcześniej, jako niewinne istoty, dopuszcza je bez tego do udziału w Eucharystii.

Będąc we Francji zetknęłam się również z praktyką pierwszej komunii dzieci dopiero 12-letnich – i wcale nie wydaje mi się, aby były znacznie bardziej „dojrzałe” od naszych ośmiolatków…

Naturalnie, osobną sprawą jest kwestia właściwego przygotowania spowiedników, pracujących z dziećmi. Takich, którzy nie będą ich stawiać pod ścianą – ani straszyć „Bozią.”

Pamiętam, że kiedyś byłam bardzo wzruszona, czytając o księdzu, pracującym w hospicjum, który spowiadając swoich małych pacjentów często brał ich po prostu na kolana.

Wiem, wiem, z czym to się kojarzy ludziom, skażonym myśleniem, według którego „każdy klecha to pedofil!” – a jednak… czy źli ludzie (a nawet zboczeńcy) nie zdarzają się również wśród lekarzy, nauczycieli czy trenerów? A przecież to nie odstrasza nas od wysyłania dzieci do szkoły, na leczenie czy na judo, prawda?

I jestem głęboko przekonana, że Sakrament Pojednania NIE MUSI być „sądem” lecz obietnicą i nadzieją nowego początku. Także dla bardzo małych ludzi.

 
 

Ogłoszenie.

Z dniem dzisiejszym ten blog zostaje zawieszony na czas nieokreślony,

Dokładne powody tej decyzji pozostaną moją tajemnicą.  Ponieważ jednak czuję, że jestem Wam winna jakieś wyjaśnienie, napiszę tylko, że rozpoczynając tę pisaninę, naiwnie sądziłam, że mogę w ten sposób komuś pomóc (już nawet nie wspominając o tym, że uważałam również, że mogę pomóc sama sobie).

Kiedy jednak, zamiast pomagać zaczyna się szkodzić (choćby nawet nieświadomie) znak to niechybny, że pora kończyć. Niech suma cierpienia na tym świecie przynajmniej nie powiększa się z mego powodu. Bo, jak powiedział kiedyś mój oddany przyjaciel: „Cały problem polega na tym, że nawet jeśli niechcący walniesz kogoś w łeb, to go tak samo boli…”

Czasami człowiek musi zrobić po prostu to, co należy – żeby potem bez obrzydzenia patrzeć w swoje lustro. Żałuję, że zrozumiałam to o wiele postów za późno.

Wszystkich, którzy kiedykolwiek poczuli się urażeni czymkolwiek, co zostało tu zamieszczone, z  serca przepraszam. Pozostałych proszę, żeby źle myśleli tylko o mnie.

Ps. Naprawdę wierzę, że Bóg jest miłością. Jest to jedyna rzecz, której jestem pewna. I chciałabym, żebyście to wiedzieli.

Ile wolno chrześcijanom?

Ach, jak ja „lubię” Wasze pytania w stylu: „Powiedz mi, Albo, czy to jest grzech?” (I najlepiej oznacz dokładnie stąd-dotąd, co „wolno” a czego już absolutnie nie!:)).

I to bynajmniej nie dlatego, jakobym nie lubiła z Wami o tym rozmawiać!

Tylko po prostu dlatego, że…czasami bardzo trudno to tak jednoznacznie rozsądzić! W ocenie moralnej różnych kwestii trzeba brać pod uwagę nie tylko to, czego dana rzecz dotyczy, ale także różne okoliczności, uwarunkowania psychologiczne itp. Przykład: kradzież – „straszny” grzech (większość ludzi, również niewierzących, myśli – „ale o co właściwie chodzi? Nikogo nie zabiłam, nie okradłam, jestem w porządku.”:)). A jednak nie odważyłabym się tak powiedzieć np. o matce, która kradła, by wyżywić swoje dzieci. A jeśli „przypadkiem” chodzi jeszcze o tę budzącą tak wiele emocji sferę intymną, sprawy się jeszcze bardziej komplikują…

Poza prokreacją głównym celem seksu jest wzrost wzajemnej miłości małżonków – tak więc „grzeszne” (choć, moim zdaniem sednem wiary, nie jest wcale pytanie o „grzech” – tylko o MIŁOŚĆ – „Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała” – Łk 7,47) jest to, co tej miłości (i wierności) nie służy. Tak więc, jeśli np. oglądają wspólnie film erotyczny – i to powoduje, że potem lepiej i piękniej się kochają jest ok. Ale jeśli zaczynają się zmuszać do czegoś nawzajem, albo, co gorsza, szukać wrażeń poza małżeństwem, już nie. („We czci niech będzie małżeństwo pod każdym względem – i łoże nieskalane.”🙂 (Hbr 13,4))


A co, na przykład, z elementami „przemocy” w sypialni?:) Inaczej mówiąc, czy się ciężko grzeszy i trzeba za każdym razem gnać do spowiedzi , jeśli się np. daje żonie przysłowiowego „klapsa w pupę”?:)

Wiadomo, że w mózgach większości zwierząt ośrodek bólu sąsiaduje z ośrodkiem przyjemności. I jeśli odpowiednio często (lub <zbyt> wcześnie, jak to było w moim przypadku) przeżywasz takie doświadczenia, Twojemu ciału niekiedy „myli się” jedno z drugim – i tak rodzi się masochista/ka. Zresztą w świecie zwierząt seks jest na ogół bolesny, a nie (tylko) przyjemny. W takim sensie jest to zupełnie „naturalne”.

 
Ale od tej „naturalności” jeszcze daleka droga do odpowiedzi na pytanie, czy to, co robimy, jest na pewno „dobre.”
 
I myślę, że tu znowu trzeba wyjść od pytania – czy to, co robię, robię dobrowolnie (do czegokolwiek ktoś kogoś ZMUSZA, jest obiektywnie złe, choćby to było nawet chodzenie do kościoła – znałam zbyt wielu ludzi, którzy odeszli od wiary z powodu takiego przymusu religijności w domu..) – i, co ważniejsze, czy służy to mojej miłości, memu małżeństwu. 

Nie potępiam nikogo, bo sama aż za dobrze wiem, jak silne są seksualne pragnienia, ale boli mnie zawsze, gdy widzę że żona porzuca dobrego męża, którego jedyną „winą” jest to, że nie jest dominujący i nie potrafi jej zaspokoić tak, jak jej cudowny i wspaniały „pan” który, nie dość, że ma żonę i dzieci, to często ma oprócz niej jeszcze wiele innych „niewolnic.” 

No, cóż – jemu „wolno”. Jest „panem „(ten przez duże P jest dla mnie tylko Jeden – i żaden człowiek, moim zdaniem, nie powinien stawiać się na Jego miejscu!). Jest „ponad”, „poza” czymś tak nieistotnym, jak jakieś tam dobro i jakieś zło. Jest „bogiem.” A ja jednak uważam, że na tym świecie rzeczy ważniejsze, niż rozkosz – choćby była nieziemska. Na przykład miłość i wierność (dlatego tak stale mnie boli, że i mój mąż złamał dane kiedyś słowo – kto mi teraz zagwarantuje, że i mnie kiedyś nie zostawi?:)).
 
Tak więc i takie praktyki  mogą być „dobre” w ramach związku małżeńskiego, „złe” zaś poza nim – tak samo, jak każdy inny rodzaj seksu. Jako chrześcijanka wykluczałabym np. udział małżonków w orgiach czy „wypożyczanie” żony przez męża innym mężczyznom, bo to już wykracza poza wyłączny związek dwojga dusz i ciał.

Jeśli „należę” do mojego męża, jestem jego i tylko jego – cała. „Wypożyczana” czułabym się rzeczą i to rzeczą bez wielkiej wartości – nie pożycza się nikomu kolii za milion dolarów. 😉

Chociaż z drugiej strony… u Dostojewskiego jest prostytutka Sonia, która jednak jest bardziej czysta i święta od wszystkich „przyzwoitych ludzi” którzy ją potępiają, ponieważ wszystko, co robi, robi z miłości.

 
Miałam kiedyś spowiednika, który, gdy mu opowiadałam o seksualnych ekscesach, jakich się dopuszczałam, miał wewnętrzną wizję małej dziewczynki, która stoi przed lustrem w maminych szpilkach i pończochach i udaje, że jest okropnie wyuzdana…
 
I myślę, że chodziło mu o to, że w oczach Boga WSZYSCY jesteśmy tylko niewinnymi, zranionymi dziećmi, niezależnie od tego, co byśmy zrobili. A On zna wszystkie powody – i jest takim Sędzią, który dla każdego z nas stara się znaleźć „okoliczności łagodzące”. To diabeł nas będzie oskarżał („Panie Boże, jak Ty możesz kochać taką bezwartościową szmatę, jak Alba? Przecież ona…to…i to…i tamto…”, por. Ap 12,10) – Bóg będzie naszym Sędzią i Obrońcą w jednym.
 
Jest też taki stary, polski film „Piekło-niebo” którego bohaterowie ulegają wypadkowi i trafiają na „sąd szczegółowy”. I jest tam także pewna dziewczyna, łagodnie mówiąc, nie najcięższego prowadzenia się. Oglądając jej życie na wielkim ekranie, widownia krzyczy „Do piekła z nią!” Ale wtedy Pan Bóg pokazuje im też najbardziej skryte pragnienia tej dziewczyny – kochający mąż, dziecko…
 
I jestem głęboko przekonana, że WSZYSCY w głębi duszy pragniemy tylko być szczęśliwi i kochani, nawet jeśli czasami szukamy tego różnymi „dziwnymi” sposobami.


Tak więc być może i żona, która Z MIŁOŚCI do męża pozwala się „wypożyczać” (ponieważ pragnie, by był szczęśliwy) może liczyć na miłosierdzie tego, który jest Miłością. Możliwe, że jest to nawet, w jakimś sensie, „ofiara z siebie”… Tak jakoś to widzę.

(Także w filmie Larsa von Triera „Przełamując fale” opowiedziana została historia bardzo pobożnej, wrażliwej dziewczyny, która – z miłości do sparaliżowanego męża – zgadza się spotykać z nieznajomymi mężczyznami, a potem mu o wszystkim opowiadać… I któż mógłby ją za to bez wahania potępić?)

Ale nadal uważam, że sytuacją idealną  dla uległej kobiety jest kiedy to jej mąż jest jej „panem” (nawet Biblia wiele razy go tak nazywa – zob. np. 1 List św. Piotra 3,1-6;)), któremu może być posłuszna, skoro tego właśnie pragnie („żony niechaj będą poddane swym mężom” – mówi Pismo;)) – mniej „komplikacji”, to mniej wyrzutów sumienia…

Dalej – Biblia mówi – „Świątynia Boga jest święta, a wy nią jesteście. Jeśli ktoś zniszczy świątynię Boga, tego zniszczy [sam] Bóg”. (Por. 1 Kor 3,17). A zatem szczególnie dominujący mężowie powinni pamiętać, by nie zniszczyć swojej żony fizycznie lub/i psychicznie przez swoje seksualne pragnienia. Kiedyś widziałam zdjęcie pewnego faceta z jego uległą dziewczyną. Nie, to nie było zdjęcie erotyczne, stali po prostu na peronie. On miał na pysku taki wyraz „jestem królem dżungli” że aż przy całej swojej wrodzonej uległości chciałam mu go zedrzeć pazurami z mordy. („No, i z czego jesteś taki dumny, idioto?!”) Bo ona… Ona miała wyraz twarzy i oczu gumowej lalki – żadnej własnej myśli, żadnego śladu inteligencji – tylko bezmyślna, psia uległość. Jestem pewna że jakby jej – ot tak, dla kaprysu! – kazał wejść pod pociąg, to by poszła, jak zombie. Znienawidziłam go. On zabrał jej duszę! To właśnie nazywam zniszczeniem człowieka („świątyni”).

Na pewno złe są wszystkie praktyki bezpośrednio niebezpieczne dla życia i zdrowia (np. duszenie). Kiedyś z przerażeniem czytałam bloga dziewczyny, która dawała się podduszać, mimo że rujnowało ją to fizycznie. Przestała pisać – może już nie żyje?

Według mnie to „uleganie i dominowanie w miłości” powinno wiązać się nie tyle z „przemocą”, co z pewnego rodzaju „zabawą w przemoc” – i wtedy, nawet jeśli mnie ktoś „zniewala” w sypialni, WIEM, że tak naprawdę mnie kocha, szanuje i NIGDY, przenigdy nie chciałby mi zrobić nic złego. Że zawsze, mimo wszystko, pozostaję istotą ludzką, jego ukochaną żoną, a nie tylko ulubionym „przedmiotem.” Dopóki tak jest, nie ma w tym chyba nic złego. (Nie ma grzechu?) Trzeba tylko bardzo uważać, żeby tej granicy pomiędzy „zabawą” a przemocą czy prawdziwym poniżaniem nie przekroczyć.

Sama o sobie mówię czasem, że jestem „uległa, ale niepraktykująca.”:) W związku z tym pytacie mnie także czasami, czy mi „tego” nie brakuje („Jeśli ktoś lubił wrzącą zupę, czy zadowoli się potem letnim daniem?”:)). Otóż – nie. Dziś już wiem, że MIŁOŚĆ ma wiele różnych smaków poza tym „pieprznym” – i wdzięczna jestem mojemu mężowi, że mi to pokazał.