W pogoni za rozumem.

Muszę przyznać, że medialne doniesienia o incydencie, do jakiego doszło w lubińskiej szkole księży salezjanów przyjęłam z uczuciem dużej osobistej przykrości. Przede wszystkim dlatego, że P. należał kiedyś do tego samego Zgromadzenia – i że WIEM, ile dobrego on sam i jego współbracia zrobili dla potrzebujących pomocy dzieciaków.

Wiem także, że na tzw. „otrzęsinach” (i to nawet tych odbywających się w seminariach duchownych!) oraz na szkolnych wycieczkach dzieją się niejednokrotnie dużo gorsze rzeczy, niż to „niewinne w gruncie rzeczy” kłanianie się do dyrektorskich kolan. Opowiadano mi np. o wyjazdach gimnazjalistów, na których dzieciaki piły na umór alkohol (nie gardząc także narkotykami) – i wysyłały co ładniejsze koleżanki do namiotu wychowawcy, żeby się nie pałętał… I bynajmniej nie działo się to w gimnazjum katolickim.
Wobec powyższego owo powszechne oburzenie i zwyczajowe w takich razach internetowe pokrzykiwania o „zboczonych klechach, których należałoby kastrować zaraz po święceniach” wydają mi się nieco przesadzone.
Nastolatki również (choć może nam się to wydawać nieprawdopodobne!) mogły nie dostrzegać w tej zabawie zupełnie nic niestosownego – w wielu szkołach i uczelniach postępuje się z „kotami” w znacznie bardziej brutalny sposób. Nie należy zatem z góry zakładać, że „biedne dzieci” (i ich rodziców) koniecznie zastraszono, zmuszając do podpisywania broniących dyrektora oświadczeń. Niewykluczone, że oni wszyscy naprawdę tak myślą. W końcu nie grali przecież w „słoneczko”…
Zadziwiła mnie też pewna występująca w telewizji pani seksuolog, która stwierdziła, ni mniej ni więcej, tylko że „13-letnim dzieciom WSZYSTKO kojarzy się z seksem.” Też miałam kiedyś tyle lat i odnoszę wrażenie, że „wszystko” to się raczej kojarzy niektórym dorosłym. 

NIE ZMIENIA TO JEDNAK FAKTU, że „zabawa” była niepotrzebna, głupia, niestosowna, zła…  I nic tu nie pomogą naiwne tłumaczenia księdza, że „to dzieci wymyśliły!” Nawet jeśli – to jego rolą jako kapłana i wychowawcy było wyjaśnić im, co tu jest nie w porządku (ŻADEN człowiek nie powinien być zmuszony do czołgania się przed przełożonym, nawet w ramach zabawy) i że nie weźmie w tym udziału.
Muszę tu się zgodzić z redaktorem Terlikowskim, który na swoim profilu na Facebooku napisał, że jako dorosły mężczyzna i ojciec (a i ksiądz przecież powinien być ojcem dla swoich wychowanków) nigdy by nie pozwolił, żeby jego córka lub żona składały mu „hołd” w takiej formie.
Księżulo zapewne bardzo chciał okazać się wielkim „równiachą” i luzakiem – ale palnął straszne głupstwo, za które zapewne znów zapłaci nie tylko on sam, ale i cały Kościół w Polsce. Powinien wiedzieć, że w dobie, kiedy dziennikarze łakomie tropią każdy przejaw prawdziwych czy domniemanych dewiacji wśród duchownych – właśnie on powinien być poza wszelkim podejrzeniem. Jak żona Cezara. No, cóż – za głupotę się płaci…
***
Wyjątkową głupotą wykazują się też, mam wrażenie, nie tylko autorzy skandalizującego antyislamskiego filmu w Internecie, ale i solidaryzujący się z nimi Francuzi, którzy „na złość babci” opublikowali u siebie podobne w treści komiksy.
Wydaje się, że laicka Europa, która dawno już zatraciła poczucie wartości własnych świętości, TYM BARDZIEJ nie potrafi pojąć, jak ważne mogą być te sprawy dla ludzi odmiennych kultur. Znacznie wyżej od szacunku dla innych ludzi i ich najgłębszych przekonań zdaje się stawiać „świętą wolność słowa”, rozumianą coraz częściej jako prawo do bezkarnego obrażania drugich.
Bo przecież – powiedzmy to sobie szczerze! – nie chodzi tu o jakąkolwiek poważną krytykę czy polemikę z dogmatami islamu, ale tylko i wyłącznie o to, żeby „ich” trochę podrażnić…
I o ile jeszcze (choć z wielkim trudem, bo chrześcijaninowi taka mściwość chluby nie przynosi!) jestem w stanie jakoś pojąć motywy owego Kopta, któremu muzułmanie wymordowali tysiące współwyznawców – mimo że właśnie taki film uczyni ich sytuację jeszcze trudniejszą! – o tyle zupełnie nie mogę zrozumieć, jak można z tak specyficznie pojmowanej „wolności” uczynić wartość najwyższą. Wyższą nawet od życia. Cudzego.
Ksiądz Franciszek Blachnicki, założyciel ruchu oazowego, zwykł był podobno mawiać, że dobry Pan Bóg wybaczy ludziom wszystkie grzechy – z wyjątkiem tych popełnionych z głupoty…

Nie taki Pius straszny…

W ostatnich miesiącach w Międzynarodowym Instytucie ds. Badań nad Holocaustem Yad-vashem w Jerozolimie „zmodyfikowano” napis dotyczący roli Piusa XII podczas II wojny światowej. Poprzedni mówił o „dwuznacznej” postawie papieża i jego „milczeniu” wobec eksterminacji milionów Żydów. Nowy jest znacznie ostrożniejszy i stwierdza jedynie, że „Reakcja Piusa XII, Eugenia Pacellego, na mordowanie Żydów w okresie Holokaustu jest w dalszym ciągu przedmiotem kontrowersji wśród badaczy.” Prawda, że czuje się różnicę?

Mnie jednak zawsze bardziej interesowało, w jaki sposób ta „czarna legenda” papieża głuchego i ślepego na cierpienia niewinnych w ogóle się narodziła. Oczytałam się więc w tym trochę – i muszę przyznać, że bardzo się zdziwiłam…
Kiedy w dniu 9 października 1958 roku Pius XII zasnął na zawsze, bez mała CAŁY ŚWIAT był jeszcze przekonany, że stracił wielkiego człowieka. Rzymianie czcili go jako defensor civitatis (obrońcę Wiecznego Miasta), inni jako „anielskiego pasterza” (pastor angelicus) lub po prostu jako „papieża pokoju.”
Według ówczesnych komentatorów potrafił on stawiać czoła systemom totalitarnym swoich czasów (komunizmowi i narodowemu socjalizmowi), uratował setki tysięcy ludzi przed nędzą i prześladowaniami oraz przyczynił się do zbudowania pokojowego porządku w Europie i na świecie.
„Papież Pius XII uczynił więcej dla pokoju na świecie, niż jakikolwiek inny przywódca.” – twierdził ówczesny przewodniczący Zgromadzenia Ogólnego ONZ.
 
„Zawsze był zdeklarowanym wrogiem tyranii i obrońcą uciśnionych.” – mówił prezydent USA, Dwight D. Eisenhower.
 
„Pius XII służył swoim życiem nie tylko Kościołowi, lecz również naszemu narodowi i całej ludzkości i nie powinniśmy o tym zapominać…” – wychwalał go ewangelicki biskup Martin Niemöller, który swój własny opór przeciwko Hitlerowi przypłacił pobytem w obozie koncentracyjnym.
 
„Gdy nasz naród doznawał straszliwego męczeństwa, głos papieża podniósł się w obronie ofiar.” – dodawała wreszcie minister spraw zagranicznych i późniejsza premier Izraela, Golda Meir.
Wobec powyższego jedynie kwestią czasu wydawało się wówczas ogłoszenie Piusa XII błogosławionym, a niektórzy już nadawali mu przydomek „Wielki.” Stało się jednak inaczej.
Już w sześć lat później ten sam papież w oczach całego świata stał się „namiestnikiem Führera” i „tym, który milczał” w obliczu potwornych zbrodni, dokonywanych przez narodowych socjalistów. Jak to się mogło stać?!
Trudno w to uwierzyć, ale to jedna sztuka teatralna dokonała takiego zwrotu w historii!
Co ciekawe, Rolf Hochhuth, autor sztuki pt. Namiestnik, której prapremiera odbyła się 20 lutego 1963 roku w lewicowym teatrze Freie  Volksbühne, był wcześniej postacią zupełnie nieznaną.
Ten były członek Hitlerjugend po wojnie pracował najpierw jako księgarz, następnie jako lektor w wydawnictwie Bertelsmann, a w roku 1959 na trzy miesiące wyjechał do Rzymu. Tam, jak twierdził, rozmawiał z „naocznymi świadkami” działalności Piusa XII podczas wojny, których wiedzę wykorzystał przy pisaniu swego dramatu.
Dziś już wiemy, kim byli ci jego informatorzy.
Jednym z nich był niemiecki duchowny (nazywał się Bruno Wüstenberg), zatrudniony w watykańskim Sekretariacie Stanu, który bardzo pragnął się zemścić na swoim pracodawcy, ponieważ Pius XII uparcie nie chciał go awansować – ponoć ze względu na nazbyt „światowy” tryb życia. Innym był bp Alois Hudal (notabene, sam zwany „brunatnym biskupem” ze względu na swoje profaszystowskie sympatie!), który musiał w roku 1952 na polecenie papieża ustąpić ze stanowiska kierownika kolegium kapłańskiego Santa Maria dell’Anima, ponieważ wyszło na jaw, że utrzymywał przyjacielskie kontakty z byłymi nazistami i wielu z nich nawet pomógł uciec do Ameryki Południowej… 

Postać Piusa XII, która dzięki tak stworzonej sztuce zapisała się w zbiorowej wyobraźni, jest mocno zniekształconym obrazem, nieomal karykaturą. To zimny i świętoszkowaty biurokrata, którego bardziej niż śmierć milionów ludzi obchodzą pakiety akcji Watykanu, osobnik pozbawiony jakichkolwiek cech ludzkich. Dla kontrastu – pozytywny bohater sztuki, jezuita o. Ricardo, który przyszywa sobie do stroju Gwiazdę Dawida i dobrowolnie daje się wywieść do Auschwitz, w kluczowym momencie wypowiada pod adresem papieża takie oto oskarżycielskie słowa:
„Namiestnik Chrystusa, który wie o tym wszystkim, a jednak milczy… taki papież… jest zbrodniarzem!”
Co ciekawe, nie był to nawet szczególnie dobry dramat. Erwin Piscator, zagorzały komunista i wielki mentor Hochhutha, musiał najpierw dokonać radykalnych skrótów, by można było w ogóle wystawić tę sztukę na scenie. W oryginale trwała ona bowiem 8 godzin i zupełnie nie nadawała się do teatru!
(Nawiasem mówiąc, również kolejne „dzieła” Hochhuta uważane są za słabe, choć stanowią doskonałe źródło skandali. Jego „demaskatorski” dramat o Churchillu doprowadził do zakazu publikacji w Anglii i do licznych procesów sądowych. Ostatnia zaś jego sztuka teatralna – Heil Hitler! – okazała się tak marna, że wystawiono ją tylko raz. Natomiast jego lewicowych wielbicieli musiała zaszokować wiadomość o zażyłej przyjaźni „pogromcy potwora w sutannie” ze znanym brytyjskim negacjonistą Holocaustu, Davidem Irvingiem. Hochhut natychmiast wyparł się tej znajomości, twierdząc, jakoby „nic nie wiedział” o poglądach przyjaciela – i nadal beztrosko prowadził nagonkę na Piusa XII.)
Kiedy w 2006 roku okazało się, że za sztuką Hochhutha stała również kampania prowadzona przez sowieckie tajne służby, sam autor nawet nie próbował odpierać tych zarzutów. Zamiast tego w jednym z wywiadów dla tygodnika „Der Spiegiel” ponownie określił papieża Pacellego jako „człowieka złego z natury” a nawet „satanistycznego (sic!) tchórza.”
A jednak temu kiepskiemu dramatopisarzowi udało się w jakiś sposób radykalnie zmienić obraz Piusa XII tak w oczach niemieckiej, jak i światowej opinii publicznej.
Być może kluczem do jego sukcesu w tym przypadku było to, że ten bądź co bądź były członek Hitlerjugend dostarczył doskonałego moralnego alibi wszystkim cichym poplecznikom Hitlera, który mogli odtąd zasłaniać się myślą, że „nawet papież”, podobno najwyższy autorytet moralny na świecie, pozostał bierny – tak, jak oni sami – w obliczu zbrodni nazistów.
Możliwe jednak, że na tym by się skończyło, gdyby w roku 1999 pewien brytyjski dziennikarz, John Cornwell, nie dodał do listy starych zarzutów kilku nowych.
W swojej biografii Piusa XII, która nosi drapieżny tytuł Papież Hitlera (notabene, tytuł ten stał się w ustach niektórych publicystów niemalże synonimem imienia wojennego papieża) ukazał on Pacellego jako zaciekłego antysemitę, który ze zwierzęcego strachu przed komunizmem postawił całkowicie na narodowy socjalizm. Z kolei w roku 2003 Amerykanin Daniel Jonah Goldhagen w swojej książceKościół katolicki a Holocaust triumfalnie ogłosił, że „tradycyjny chrześcijański antysemityzm” był główną, jeśli już nie jedyną, przyczyną ludobójstwa.
Wreszcie w roku 2007 doszło do skandalu, gdy nuncjusz papieski w Izraelu odmówił złożenia wizyty w Yad-vashem, ponieważ obok zdjęcia papieża napisano, że „milczał w obliczu zbrodni, pragnąc zachować neutralność w czasie wojny.” (To ten napis właśnie zmieniono ostatnio pod wpływem nowych, łagodniejszych dla Piusa opinii historyków).
Duża w tym zasługa Jana Pawła II, który w odpowiedzi na falę krytyki wobec planowanej beatyfikacji polecił udostępnić naukowcom archiwa Watykanu. Od tej pory eksperci z całego świata mają praktycznie nieograniczony dostęp do wszystkich akt dotyczących Niemiec z lat 1922-1939. Rzecz jasna, ani Cornwell ani Goldhagen nigdy tych dokumentów nie czytali…
Jednakże przy okazji wyszło na jaw coś jeszcze: obydwaj chętnie dopuszczali się manipulacji i selekcji faktów tam, gdzie chodziło o to, by nimi podeprzeć własne tezy. Dla przykładu, prawie wszystkie „wskazówki”, które miały świadczyć o rzekomym antysemityzmie Pacellego, opierały się na specjalnie spreparowanych przekładach!
Także sześciotomowe Positio (coś w rodzaju szczegółowego życiorysu kandydata na ołtarze wraz z uzasadnieniem:)) Piusa XII było w minionych latach przedmiotem wnikliwych badań najpierw historyków, następnie teologów i – dopiero na końcu – biskupów i kardynałów, zasiadających w watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.
W dniu 8 maja 2007 roku jednogłośnie uchwalili oni dekret, potwierdzający „heroiczność cnót” tego papieża. Aktualnie na dokumencie brakuje już tylko podpisu Josepha Ratzingera, aby jego poprzednik mógł zostać ogłoszony błogosławionym.
Jednakże Benedykt XVI, być może ze względu na owe niemilknące kontrowersje, wciąż zwleka…
CZYTAJ WIĘCEJ: Michael Hesemann, Pius XII wobec Hitlera, wyd. SALWATOR, Kraków 2010.

Alba Press donosi…

Stałych Czytelników tego bloga spieszę uspokoić, że powoli (BARDZO powoli!:)) przygotowuję kolejny poważny tekst – tym razem o stereotypach dotyczących Piusa XII i jego roli podczas II wojny światowej. Tymczasem jeszcze dzisiaj garść krótkich refleksji na tematy bieżące – zbyt krótkich, by udało się z każdej z nich „ulepić” osobny post. Czyli mój autorski przegląd prasy. :)

 
Prawie wszystkie „poważne, opiniotwórcze tygodniki” (jako to: „Newsweek”, „Polityka”, „Wprost” i „Uważam Rze”) pochylają się z troską nad losem artystki „Olgi J.”, zwanej Korą, która to jest okrutnie gnębiona przez nasze restrykcyjne państwo za posiadanie „niewielkich ilości” pewnej substancji odurzającej.
A ja sobie myślę… że, po pierwsze, konia z rzędem temu, kto potrafi precyzyjnie określić, ile to jest ta niewielka, dopuszczalna ilość. Trzy gramy marihuany, które piosenkarka dobrowolnie oddała w ręce policji, to rzeczywiście nie jest ilość porażająca. I na pewno nie zasługuje na gnicie w kazamatach. Ale już paczka, zaadresowana na suczkę Kory, Ramonę (cha, cha, cha – jakże to zabawne, taka czysta kpina z prawa, prawda?), a zawierająca 60 g  – to już chyba porcja dilerska? Ale może ja się nie znam. (Swoją drogą, ciekawe, czy znani miłośnicy zwierząt, jakimi są Jackowska i Sipowicz, nie obawialiby się, że im się psina wykopyrtnie od takiego podarunku?;))
Po drugie, jestem legalistką. Kiedyś było takie mądre powiedzonko: „dura lex, sed lex.” A także: „Pacta sunt servanda.” Innymi słowy, prawa należy przestrzegać. Można się, oczywiście z nim NIE ZGADZAĆ, można też WALCZYĆ o jego zmianę, ale zasadniczo nie powinno się go łamać. Niezależnie od tego, kogo (i czego!) rzecz dotyczy. Dopóki coś jest zakazane – to JEST zakazane, dopóki dozwolone – dozwolone. A rzecz zakazana jest przestępstwem. Koniec, kropka. Co ciekawe, środowiska lewicowe same nader chętnie odwołują się do tej zasady. Głównie wtedy, gdy chcą obejść komplikacje związane z klauzulą sumienia.:)
Po trzecie, nieustannie mnie zadziwia ogólnoeuropejska nagonka na palaczy tytoniu – przy jednoczesnym pobłażaniu dla amatorów cannabisu. Jeśli już uznajemy, że „wolność szkodzenia samemu sobie” jest istotnie jedną z najistotniejszych wolności człowieka (jak to czyni np. prof. Środa, stwierdzając w jednym z ostatnich „Wprostów” ni mniej ni więcej, tylko, że wolność zapalenia skręta jest dla niej osobiście ważniejsza od wolności przekonań religijnych…) – to chyba powinna przysługiwać wszystkim na równi? W ogóle ostatnio (przy okazji afery Amber Gold, na przykład) zaczynam się zastanawiać, czy nowoczesne państwo nie chce czasem „chronić” swoich obywateli przed skutkami ich własnych, błędnych decyzji – nawet wbrew ich woli?
Choć, z drugiej strony, nigdy mi też jakoś nie trafiały do przekonania argumenty „apostołów trawki”, w myśl których – „marihuana to nieszkodliwe ziółko, a nie żaden tam narkotyk! Kokaina i heroina to są narkotyki!” Proszę mi wybaczyć, ale nie znam osobiście ANI JEDNEGO narkomana, który by zaczynał od razu od, mówiąc brutalnie, „dawania sobie w kanał.” Oczywiście, można powiedzieć, że nie każdy, kto choć raz zapalił jointa, stał się narkomanem – ale prawie wszyscy, którzy dziś nimi są, zaczynali od niewinnej maryśki. To tak samo, jak z nikotyną – nie każdy, kto pali, zapadnie na raka płuc – ale prawie wszyscy chorzy to palacze…
 
Konopie indyjskie to narkotyk (chociaż może „miękki”). I to jest fakt. A twierdzić inaczej, to jakby mówić, że piwo to nie alkohol – i że pijąc je nie można zostać alkoholikiem.
 
W nowym „Wproście” wielkie zmiany. Wprawdzie wspomniana już p. Środa nadal niestrudzenie udowadnia, że RELIGIA jest odpowiedzialna za całe zło świata (nie ma to, jak mieć życiową misję!:)) – tym razem ze zgrozą biorąc na warsztat odpustowe stragany, na których ujrzała militarne zabawki. Pomijając już fakt, że nie wiem, który to Kościół naucza, że NALEŻY je dawać dzieciom do zabawy (mój syn, na przykład, nie ma ani jednego pistoletu) chciałabym zauważyć z pewną taką nieśmiałością, że może gdyby w lewicowej Norwegii nie nauczano tak uparcie, że „broń, wszelka broń, nawet ta w ręku policjanta, to samo czyste zło!” – na wyspie Utoya zginęłoby trochę mniej ludzi?
Za to do ekipy (obok znakomitego Tomasza Jastruna, też z byłego „Newsweeka”) dołączył właśnie Szymon Hołownia. Nie ukrywam, że miło mi było zobaczyć go znowu w druku, choć muszę też przyznać, że jego pierwszy felieton na nowych łamach – o pożytkach płynących z religijnych gadżetów (czy to chrześcijańskich, czy muzułmańskich:)) nieco mnie rozczarował. Ale może, jak to mówią, pierwsze koty za płoty.
Ogołocony z Hołowni i Jastruna „Newsweek” natomiast pikuje coraz wyraźniej na lewicowe dno. Oto bowiem – jako dowód na nienawiść, jaką rzekomo darzymy bezdzietne kobiety! – przynosi m.in. wzruszającą historię niejakiej 24-letniej pani Lidki, która to „miała odwagę” wyznać w programie Ewy Drzyzgi, że dzieci nie lubi i nie chce, a jako powód swojej aborcji podała, że „ciało po ciąży robi się obwisłe.”
A jeszcze do niedawna nawet lewica z uporem powtarzała, że „nikt przecież nie mówi, że aborcja to coś dobrego!” Nie, no oczywiście, że nikt już tak nie mówi. Dzisiaj mówi się raczej, że to „nic wielkiego” – ot, zwykły zabieg kosmetyczny. Na ujędrnienie brzucha. :(
Jeśli o mnie chodzi, to z takim samym uporem będę powtarzała, że w XXI wieku młoda, średnio wykształcona kobieta ma multum sposobów na uniknięcie dzieci, których nie chce mieć – i że na tym tle takie „antykoncepcyjne” przerywanie ciąży jawi mi się coraz bardziej jako iście „średniowieczne” (w tym wypadku nie lękam się tego słowa!) barbarzyństwo.
Ale zostawmy to – szkoda czasu. Gdy mam ochotę na lewicowy punkt widzenia, sięgam raczej po „Politykę.”
W której ostatnio bardzo pozytywnie mnie zaskoczył redaktor Adam Szostkiewicz, który popełnił bardzo wyważony na temat kondycji współczesnego Kościoła. Dziękuję mu zwłaszcza za stwierdzenie, że obecny kryzys nie wynika z mniejszych czy większych „wymagań” danej wspólnoty (często zdarzało mi się słyszeć: „gdyby tylko Kościół trochę poluzował, zwłaszcza w szóstym i dziewiątym przykazaniu, świątynie zapełniłyby się na nowo!”) – tylko po prostu ze słabnącej WIARY w Boga na Starym Kontynencie. Dziękuję. Zawsze tak uważałam.