Kronika smutnych przypadków Jacka K.

Proszę mi wierzyć, nie to mnie w całej sprawie zasmuca, że „ojciec Jacek się zakochał.”

Zresztą, jestem ostatnią osobą, która mogłaby go za to ganić.

Martwią mnie jednak inne aspekty tej sprawy.

Po pierwsze, wydaje mi się, że media czerpią wielką satysfakcję z opowiadania o takich przypadkach, na zasadzie: „no, tak, proszę, do tej pory chłop żył NIENORMALNIE, ale się opamiętał i „nawrócił” na jedyną miłość, jaka naprawdę istnieje – na miłość do kobiety. To jest, proszę Państwa, nasze Niebo, nasz raj na ziemi – wszystko inne to mrzonka, dziecinna iluzja.”

W pewnym sensie i sam bohater owej romantycznej afery zdaje się przyklaskiwać takiemu rozumieniu, twierdząc, że „chował się” przed ludźmi w habicie i odgradzał od miłości (oczywiście, tej jedynej, która naprawdę istnieje) ołtarzem… Dziwne wyznanie, jak na kogoś, kto (jak mówią) pomógł setkom ludzi, przeprowadzał umierających na tamten świat, itd. Jeśli to wszystko robił bez miłości – no, to faktycznie, znalazł się w niewłaściwym miejscu. Nie wiem, czy istotnie księża i zakonnice, pracujący np. w hospicjach czy wśród trędowatych, robią to z posłuszeństwa (jak się wyraził o. Jacek) „jakimś abstrakcyjnym zasadom”, czy jednak raczej (częściej) z miłości do ludzi?

No, cóż – zdarza się. Każdy się może minąć z powołaniem.

Ciekawe tylko, że komuś, kto był m.in. psychoterapeutą (i powinien mieć lepsze rozeznanie co do własnych motywacji) dojście do takiej konstatacji zajęło aż 25 lat. I, proszę mi wierzyć, że nie mogę się pozbyć niejasnego poczucia, że ta nagła decyzja mogła mieć jakiś związek z aferą Amber Gold, w której, z racji osobistej znajomości z „małżonkami P.” ojciec Krzysztofowicz miał niejaki udział (sprawa pieniędzy, przekazanych na gdański klasztor?). Nie chcę niczego sugerować, Boże broń, tylko ten leciuteńki cień wątpliwości jakoś uparcie nie chce mnie opuścić. Mea culpa.

Po drugie, zachłanność, z jaką media rzucają się na „odejścia księży z Kościoła” (aczkolwiek i samo wyrażenie jest nieprecyzyjne, bo większość byłych duchownych nie zmienia wyznania, tylko stan cywilny – nie odchodzą zatem „z Kościoła”, tylko porzucają kapłaństwo), jest mocno zastanawiająca w świecie, gdzie ludzie notorycznie łamią (w imię „osobistego szczęścia”, oczywiście) zobowiązania małżeńskie, a jeśli nie wchodzą w zalegalizowane związki, to ich niewierności rzadko nawet bywają zauważane (chyba, że chodzi o osoby z pierwszych stron gazet). Tak jakby pozostawienie towarzyszki życia z gromadką nieletnich dzieci było czymś zasadniczo LEPSZYM, niż „zrzucenie sutanny.” Ja w każdym razie tak nie uważam.

Po trzecie wreszcie, to, co zawsze budzi mój najgłębszy smutek, to, kiedy ktoś jednym zdaniem PRZEKREŚLA całe swoje dotychczasowe życie, twierdząc, że to, co robił do tej pory było całkowicie pozbawione sensu. Sama nigdy tak nie myślałam o kapłaństwie P. – i jestem pewna, że i on tak nie myślał.

To zupełnie coś innego, niż powiedzieć sobie: „Będąc księdzem poczułem się nagle powołany do czegoś innego, do ojcostwa i małżeństwa.” – jak wzruszająco wyznał pewien także były dominikanin, który obecnie jest (żonatym) duchownym w Kościele prawosławnym. Nie, to tak, jakby powiedzieć żonie, z którą przeżyło się ćwierć wieku: „Wiesz, doszedłem do wniosku, że tak naprawdę NIGDY cię nie kochałem, a wszystko, co mówiłem i robiłem do tej pory, było jednym wielkim kłamstwem.”

Zawsze miałam trudności, by uwierzyć rozgoryczonym kobietom, które po latach mówiły o swoich partnerach: „Nigdy mnie nie szanował.”; „ZAWSZE był taki i owaki.” – bo przecież (choć same wolą tego nie pamiętać) był taki czas, kiedy to ten „potwór w ludzkiej skórze” wydawał się najlepszy i najukochańszy pod słońcem.

Z tego samego powodu nie dowierzam także i o. Jackowi, kiedy mówi, że „zawsze” i że „nigdy.” Bo z pewnością był taki czas, kiedy myślał inaczej.

Ks. Piotr Dzedzej, autor skądinąd świetnej książki „Porzucone sutanny” (serii wywiadów z „byłymi”), twierdzi, że wszystko zaczyna się od „porzucenia wierności” nakazanym regułom. Ja bym jednak powiedziała inaczej. „Abstrakcyjnych zasad” rzeczywiście nie da się POKOCHAĆ. Kochać można tylko osoby. (Zarówno w małżeństwie, jak i w stanie duchownym). I jeśli u jakiegoś księdza zanika świadomość, że Bóg jest przede wszystkim żywą Osobą, z którą można (łamane przez: należy) zbudować głęboką, osobistą relację – a staje się On tylko „Abstrakcyjną Zasadą” – to wtedy naturalne jest, że taki człowiek będzie się zwracał ku „jedynej miłości, jaka rzeczywiście istnieje.”

Bo doświadczenie pustki i samotności jest dla człowieka nie do zniesienia. Już Biblia mówi: „Nie jest dobrze być człowiekowi samemu.” I jest to naprawdę święta prawda.

Zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że tym postem wywołam na nowo dyskusję o „biednych księżach, nękanych przez celibat”, chciałabym tu przytoczyć kilka moich podstawowych przemyśleń na ten temat.

Po pierwsze, warto przypomnieć, że zarówno o. Jacek, bracia z Taizé, Dalajlama, jak i mój P. są „zakonnikami”, tj. ludźmi, którzy DOBROWOLNIE zdecydowali się na życie w bezżenności. Tak więc ewentualny wybór „małżeństwo czy celibat” powinien dotyczyć przede wszystkim tzw. księży świeckich (diecezjalnych), którym wszystkim (nawet tym, którzy mieli już żony – małżeństwa te wówczas uznano za „nieważne”) w XII wieku rzeczywiście NARZUCONO taki sposób życia, „jakby byli zakonnikami” – którymi przecież nie są.

Stąd w Cerkwi Prawosławnej wymóg celibatu dotyczy tylko duchowieństwa zakonnego (spośród którego na ogół rekrutują się też biskupi), a w kościołach protestanckich, gdzie wszyscy pastorzy są świeccy (bo Luter, rozczarowany mnich, zniósł wszystkie zakony) – nie ma go wcale. Zachodzi tu zresztą pewna ciekawa różnica, o której wcześniej nie wiedziałam: u braci prawosławnych najpierw musi być ślub, a potem święcenia, a u protestantów – odwrotnie.:)

Co jednak zrobić z tymi, którzy przyjętego na siebie zobowiązania tak czy owak nie udźwigną?

No, cóż, wydaje mi się, że przede wszystkim należałoby im udzielać sakramentu małżeństwa, aby uchronić ich i ich rodziny przed skutkami życia „w grzechu.” A potem to już w zależności od potrzeb Kościoła i próśb takiego duchownego – mogliby pracować jako (żonaci) księża diecezjalni, stali diakoni, katecheci… Albo w ogóle przejść w „stan świecki.” Wielu z nich przecież (jako się rzekło) wcale nie odchodzi „z Kościoła”, ani, tym bardziej, od Boga.

Być może należałoby także – o tym też już tu pisałam – przemyśleć na nowo organizację życia zakonnego, i zamiast nieodwołalnych „ślubów wieczystych” wprowadzić (na wzór wspomnianej już ekumenicznej wspólnoty z Taizé) jedynie zobowiązania czasowe, które mogłyby być przedłużane nawet do końca życia.

Przypuszczam, że wtedy „odejść” i rozczarowań takich, jak w przypadku ojca Krzysztofowicza byłoby znacznie mniej – choć zdaję sobie sprawę z tego, że taki projekt zakrawa na pewną „niesprawiedliwość” wobec małżonków – bo niby dlaczego nakazywać im dozgonną wierność, skoro celibatariusze byliby zwolnieni z tego obowiązku?

No, chyba, żeby (jak postulował Sartre) również sakrament małżeństwa zmienić w „kontrakt”, odnawiany co rok czy co dwa lata… Tylko, czy to nie oznacza, że w gruncie rzeczy uważamy, że WIERNOŚĆ (nawet z Boską pomocą) jest dla ludzi w ogóle niemożliwa?

A swoją drogą, ciągle mi się marzy list papieża, skierowany do „byłych” duchownych i ich rodzin. Pewnie jeszcze nie za Benedykta, ale za któregoś z następców, kto wie? Bo przecież „nas” dla Kościoła nie ma, MNIE nie ma…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *