Zaklinanie rzeczywistości.

Z badania przeprowadzonego przez Instytut Badania Opinii „Homo Homini” dla „Dziennika Gazety Prawnej” wynika, że większość Polaków nie akceptuje wprowadzenia obowiązku szkolnego dla sześciolatków – przeciwko projektowi reformy opowiedziało się aż 66 procent respondentów – poinformował dziś Onet.

Nic to, pani minister Szumilas nadal jest przekonana, że „Rząd wie lepiej”, co jest dobre dla obywateli i dla ich dzieci – a zwłaszcza, zapewne, dla nauczycieli, których nie trzeba będzie zwalniać z pracy pomimo postępującego niżu demograficznego.

Posuwa się przy tym do absurdalnych z pedagogicznego punktu widzenia stwierdzeń w rodzaju: „wiek ucznia nie gra roli w jego osiągnięciach szkolnych” (ha, skoro tak, to, jak tu już pisałam, już zacznę przygotowywać Anielę do szkoły!) – choć zdecydowana większość sześciolatków, których rodzice skuszeni zostali propagandową wizją kolorowej i przyjaznej szkoły, zaczęła swoją „nową, fascynującą przygodę” od niepowodzenia – oraz chwali się, że „w 75% polskich szkół jest już woda bieżąca.” W XXI wieku, w środku Europy! (Sic!)

Jeszcze tylko zacznijmy OBOWIĄZKOWO przyjmować 2-latki do przedszkoli, co wprawdzie zmieni te ostatnie z instytucji edukacyjnych w opiekuńcze – ale za to zdejmie z rządzących obowiązek troski o miejsca w żłobkach – i będzie cacy.

Podobnie wcześniej zniszczono unikatową rolę polskich „zerówek” – które powinny stanowić właśnie łagodne przejście poprzez zabawę do nauki – zabraniając nauczania w nich literek i cyferek, co miało „zachęcić” niezdecydowanych rodziców do posyłania maluchów do szkoły: „Sześciolatku, nie trać roku!” – krzyczały dramatyczne plakaty. A może – „Pięciolatku, nie trać dwóch lat!”; „Czterolatku, nie trać trzech!” – i tak dalej? Toż to jakaś piramidalna bzdura!

W sukurs rządowi przyszła w tej sprawie także niezawodna „Superniania”, znana też jako Dorota Zawadzka – która wsławiła się również przekonywaniem rodziców za pieniądze, że pewna popularna margaryna to najlepsze, czym można karmić swoje pociechy.

Mam nadzieję, że teraz robi to, co robi za darmo, z czystego przekonania.

Jako mama 5,5-letniego chłopca, który (poniekąd z mojej winy, bo przecież to ja urodziłam go 1. stycznia 2008 roku – powinnam była wstrzymać się z tym do lipca!) zrządzeniem losu 1. września Roku Pańskiego 2014 będzie MUSIAŁ radośnie powędrować do szkółki, mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że mój syn NIE JEST jeszcze na to gotowy.

I to nie tylko ze względów intelektualnych (bo, Bogu dzięki, bystry z niego chłopczyk), ale społecznych, emocjonalnych i, że tak powiem, „bytowych.”

Weźmy np. tak prozaiczną rzecz, jak korzystanie z toalet. W szkole, do której miałby uczęszczać, nie są one zwyczajnie przystosowane dla dzieci jego wzrostu, a do tego maluchy dzielą je z dryblasami z gimnazjum.

Moja cioteczna siostra, która pracuje w szkole z dziećmi klas początkowych, również potwierdza, że jest to poważniejszy problem, niż chciałoby przyznać ministerstwo. Bo co w takiej sytuacji ma zrobić nauczyciel? Wyjść z małym uczniem do toalety, żeby mu pomóc, pozostawiając przy tym resztę klasy na pastwę losu?

Inna pytana przeze mnie przedszkolanka potwierdziła w rozmowie ze mną rzecz dla mnie najzupełniej oczywistą – że mianowicie z dziećmi tak małymi powinno się pracować w szkole metodą PRZEDSZKOLNĄ (tj. „nauka przez zabawę”), a nie w systemie klasowo-lekcyjnym, który u nas króluje od pierwszej klasy.

Tak zresztą właśnie jest w większości krajów Europy, na które powołują się nasi „eksperci”, twierdząc, że wczesna edukacja dzieci to wspaniała rzecz: tamtejsze szkoły jako żywo przypominają nasze przedszkola.

A jak to jest u nas, uświadomiła mi niedawno pewna moja kuzynka z bogatej, podwarszawskiej miejscowości, mama córki o rok starszej od mojego syna.

Owszem, nam też obiecywano – mówiła rozgoryczona – że dzieci absolutnie nie będą musiały siedzieć sztywno w ławkach. Tymczasem siedzą tak już od pierwszego dnia w szkole. Co więcej, od początku zaczęły się pretensje i pytania, dlaczego moja córka nie umie jeszcze czytać i pisać. A przecież nowa podstawa programowa dla „zerówek” podobno nie obejmuje takich umiejętności...”

No, cóż – ja zawsze uważałam, że większość małych dzieci uczy się z radością – dopóki nie odzwyczai ich od tego tego SZKOŁA.  I na wszelki wypadek postanowiłam sama nauczyć Antosia trudnej sztuki czytania i pisania…

Co do mnie, cieszę się, że mój syn będzie mógł spędzić jeszcze cały rok w przyjaznym, rozwijającym otoczeniu swego prywatnego przedszkola (dziś właśnie pojechał na wycieczkę do teatru…) – zamiast w tej ciemnej i zagrzybionej suterenie, w której mieści się nasza „państwowa” zerówka. Współczuję rodzicom, których nie stać na nic innego.

Ciekawe jest także, że jeszcze niedawno, jeśli ktoś chciał posłać dziecko wcześniej do szkoły, musiał przedstawić wyniki testów psychologicznych, potwierdzające jego dojrzałość szkolną. Teraz zaś, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, samo tylko rozporządzenie ministerialne sprawi, że nagle WSZYSTKIE dzieci w tym wieku będą na to gotowe? Nie wierzę!

Moim zdaniem nie da się odgórnie zadekretować, by wszystkie 6-latki nagle poprawnie wykonywały to, czego dotąd oczekiwaliśmy od 7-latków. W życiu małego człowieka rok to OGROMNA przepaść.

Ten siódmy rok życia to jednak musi być jakaś NATURALNA granica ludzkiego rozwoju – nie bez racji chyba niektórzy psychologowie twierdzą, że „zmieniamy się co siedem lat”.

Był to, co warto zauważyć, także typowy wiek „rytuałów inicjacji” w różnych kulturach świata – żeby przywołać choćby nasze prasłowiańskie postrzyżyny.

W tym ujęciu „naturalnym” wiekiem rozpoczynania kolejnych etapów edukacji byłby 7, 14 i 21 rok życia. Zresztą, co warto też dodać, owa granica 21 lat wyznaczała „pełnoletność” jeszcze w czasach II RP. Ciekawe, prawda?

Interesujące jest także, że – jak pokazują oficjalne, europejskie badania – najlepsze wyniki nauczania osiągają uczniowie w Finlandii, gdzie dzieci rozpoczynają naukę „po staremu”, w siódmym roku życia.

Ale cóż, z tym tak jak zawsze: jeśli FAKTY świadczą przeciwko nam, to tym gorzej dla faktów.

Postscriptum: Nasz niestrudzony w kopiowaniu „wzorców z Zachodu”  (niekoniecznie niestety tych najlepszych i najmądrzejszych) rząd przebąkuje też coś o wprowadzeniu elementów edukacji seksualnej do przedszkoli. To swoją drogą ciekawe, że zdaniem naszych speców przedszkolak nie musi (a nawet nie powinien!) uczyć się literek, ale  nigdy nie jest za mały, aby się dowiedzieć, co to jest „zły dotyk” i „ograniczające stereotypy płci” – oraz, że nie ma nic złego w zabawach w lekarza z koleżanką lub kolegą.

Ja bardzo przepraszam, ale mając wyższe wykształcenie jestem chyba dostatecznie przygotowana, by rozmawiać z moimi dziećmi na WSZYSTKIE, nawet najbardziej „drażliwe” tematy? I nie potrzebuję, aby mnie w tym wyręczała jakaś „wyzwolona” pani edukatorka…

Postscriptum 2: A ostatni głośny przypadek pani, która zabiła 6-latka, tłukąc go na śmierć, ale nie przeszkodziło jej to zostać „ekspertką” w MEN, również stawia pod znakiem zapytania tezę, że rodzice, którzy niepokoją się o los swoich małych dzieci w polskiej szkole, to tylko „grupa histeryków.”

Moja mama, która także pracowała przez kilka lat w oświacie, opowiadała mi o nauczycielu, który miał zwyczaj tłuc głową krnąbrnego ucznia o tablicę – a mimo toNIE MOŻNA BYŁO go zwolnić z pracy. (Sądzicie, że takie przypadki to rzadkość?). „Musiałby chyba kogoś zabić – mówiła – żeby nie móc pracować w szkole.” Jak widać z ostatnich doniesień, i to mogłoby nie wystarczyć…

Nawiasem mówiąc, sprzeciwiam się określaniu tej pani jako „osoby bardzo wierzącej.” Jeśli ktoś zabił małe dziecko – i w dodatku czuje się „niewinny” – to z pewnością NIE JEST głęboko wierzącą osobą. Cierpi, co najwyżej, na religijne obsesje, które nierzadko towarzyszą zaburzeniom psychicznym.

I jeszcze historyjka dla tych, którzy sądzą (jak prof. Środa, która radziła, by niemowlęta oddawać jak najszybciej do żłobka, ponieważ „w rodzinie nauczą się jedynie egoizmu”), że „państwowe wychowanie” , i to od najwcześniejszych lat, jestZAWSZE lepsze od domowego.

W pewnej małej miejscowości żyła sobie rodzina z trójką dzieci: była tam kilkunastoletnia dziewczynka, kilkuletni chłopczyk i mały szkrab płci żeńskiej, chyba dwuletni.

Rodzina taka jak inne, jeśli nie liczyć faktu, że oboje rodzice nadużywali alkoholu. Niech będzie, że trochę bardziej, niż wielu innych. Kochali jednak swoje dzieci, i ani ich nie bili, ani szczególnie nie zaniedbywali.

Opieka społeczna uznała jednak, że taka sytuacja jest niedopuszczalna i całą trójkę zabrano do Domu Dziecka, odbierając jednocześnie „wyrodnym” rodzicom wszelkie prawa do dzieci.

Pół biedy, dopóki cała trójka przebywała razem – najstarsza dziewczynka opiekowała się młodszym rodzeństwem, dalsza rodzina przyjeżdżała często w odwiedziny, a wszyscy liczyli, że kiedyś jednak uda im się wrócić do domu.

Problemy zaczęły się wtedy, kiedy najmłodszą dziewczynkę przekazano do adopcji (wiadomo, że zawsze największy „popyt” jest na dzieci najmłodsze), a najstarszą – do rodziny zastępczej.

Średni chłopczyk, osamotniony, szybko zaczął się włóczyć w podejrzanym towarzystwie – i wszedł już w konflikt z prawem. Rodzina zastępcza, do której trafiła dziewczyna, nie interesowała się nią zupełnie, już nawet nie wspominając o wychowywaniu. Rzecz cała skończyła się w sposób znany ludzkości od wieków: spragniona miłości nastolatka poznała chłopaka, z którym zaszła w ciążę – a wtedy jej „rodzice zastępczy” odesłali ją z powrotem do placówki opiekuńczej.

Dyrektorka wystarała się o sądową zgodę na małżeństwo młodych i zorganizowała skromną ceremonię. Dziewczyna ma niespełna 17 lat, za dwa tygodnie urodzi dziecko, a jedyny jej majątek stanowi wyprawka dla niemowlaka, którą dostanie z Domu Dziecka.

Oczywiście, zaraz podniosą się głosy: „O, widzisz, i to wszystko przez brak edukacji seksualnej!” Niewykluczone. Mnie jednak nurtuje inny problem: kto wie, jak potoczyłyby się losy tej trójki, gdyby mimo wszystko zdecydowano się pozostawić ich w ich „dysfunkcyjnej” rodzinie?

Kilka słów o uboju rytualnym.

Pragnę zacząć od tego, że będąc chrześcijanką, katoliczką, NIE WIERZĘ, by do oddawania czci Bogu konieczne było zabijanie zwierząt. Szanuję jednak fakt, iż są ludzie, którzy w to wierzą.

Myślę także, że należy uczynić wszystko, co możliwe, aby cierpienie zwierząt, towarzyszące wypełnianiu tego, co LUDZIE uważają za swój „obowiązek religijny”, jak najbardziej zminimalizować (podobnie, jak stało się to już w wielu przypadkach z obrzezaniem, którego dokonuje się coraz częściej w warunkach szpitalnych, a przynajmniej ze znieczuleniem).

Mamy tu jednak do czynienia z konfliktem dwóch wartości – w tym przypadku tzw. „praw zwierząt” (pozostanę przy tym określeniu, ponieważ intuicyjnie wyczuwam, że i zwierzęta  mają pewną własną „godność przyrodzoną” – wynikającą dla mnie z faktu, że i one były „zamierzone przez Boga”, tak samo, jak my; mimo że niektórzy filozofowie postulują, by mówić raczej o „obowiązkach ludzi wobec zwierząt”) – i prawem człowieka do życia w zgodzie z własnym światopoglądem.

Często tego typu konflikt różnych wartości bywa, jak sądzę, bardzo trudny do rozwikłania (a czasami może wręcz nierozwiązywalny?).

Jak wtedy, gdy – wyobraźmy sobie taką hipotetyczną sytuację! – ktoś wierzyłby, że do osiągnięcia wiecznego szczęścia, zdrowia i wszelkiej pomyślności konieczne jest okaleczanie, zabijanie czy wręcz zjadanie innych ludzi. I jeśli działoby się to za zgodą tych „innych” – powinniśmy to uznać, czy też nie?

Albo przykłady mniej już abstrakcyjne – obrzezanie żydowskich niemowląt, którego to próbują zakazywać niektóre niemieckie sądy, powołując się na przepis o „nietykalności cielesnej.” I to mimo tego, że w przypadku małych dzieci zabieg ten jest ZDECYDOWANIE mniej bolesny, niż gdy chodzi o dorosłych, i że niekiedy wykonuje się go także z przyczyn czysto medycznych (np. w przypadku stulejki). Czekam zatem, kiedy na podstawie tego samego przepisu sądy (które, oczywiście, „wiedzą lepiej” od rodziców, co jest dobre dla ich dzieci) zaczną zakazywać przekłuwania uszu dziewczynkom – co nie ma tak głębokiego uzasadnienia, jak obrzezanie – albo operacji plastycznych u dzieci pierwszokomunijnych (robi się je często po to, „żeby chłopcu uszy nie odstawały.”).

Sęk jednak w tym, że OBRZEZANIE, podobnie jak specjalne przepisy żywieniowe (zwane w judaizmie koszer, a w islamie halal), należy do samej istoty tożsamości religijnej tych ludzi.

Innymi słowy, NIE WIEM, czy da się być „dobrym Żydem” czy „dobrym muzułmaninem” BEZ tych kluczowych elementów.

(Tutaj zastrzegam, że podobny problem nie dotyczy praktykowanego w niektórych krajach afrykańskich tzw. „obrzezania dziewczynek”, które jest po prostu brutalnym i niepotrzebnym okaleczeniem, bez żadnego umocowania w jakiejkolwiek religii – i powinno być w Europie ścigane jako pospolite przestępstwo – jak w przypadku tego imigranta, który „obrzezał” swoją 2-letnią córeczkę kuchennym nożem…)

Sądzę, że przedstawiciele tych wspólnot powinni najpierw sami rozstrzygnąć ten dylemat, bez prawnego nacisku z naszej strony.

Trochę podobnie, jak wtedy, gdy po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej przez Tytusa rabini doszli do przekonania, że MOŻNA być Żydem i bez świątyni i bez krwawych ofiar.

Jestem przekonana, że z czasem również współcześni wyznawcy islamu i judaizmu dojdą do wniosku, że tradycyjne metody uboju nie są konieczne, aby zadośćuczynić religijnym nakazom – choć chciałabym też zauważyć, że w czasach, gdy te zasady powstawały, ubój taki stanowił (nawet jeśli dziś trudno nam w to uwierzyć) właśnie pewien POSTĘP w humanitarnym traktowaniu zwierząt.

Pozwólmy (i pomóżmy) jednak im samym o tym zdecydować – wszelkie próby regulowania tego najpierw „z zewnątrz” uważam, mimo wszystko, za naruszenie prawa do wolności religijnej.

Wprowadzenie teraz całkowitego zakazu uboju rytualnego skazałoby część obywateli Polski na niemożność praktykowania swojej wiary lub (w najlepszym razie) na rezygnację z jedzenia mięsa.

Oczywiście, odkąd Polska stała się eksporterem „czystej” rytualnie żywności, rzecz cała stała się również wielkim i dochodowym biznesem – i to mnie w całej sprawie najbardziej mierzi. Wiadomo przecież, że przedsiębiorcy będą tu bronić przede wszystkim swoich zysków – bez oglądania się na kwestie religijne czy etyczne. Dawniej, kiedy polscy Żydzi i muzułmanie produkowali mięso głównie na swoje potrzeby, ten problem właściwie nie istniał.

Tutaj zresztą spotkałam się z zaskakującą reakcją pewnego biznesmena, który w rozmowie ze mną stwierdził, że za całe to zamieszanie wokół uboju rytualnego odpowiada nie kto inny, jak tylko Kościół katolicki, rzekomo zazdrosny o płynące z tego profity… No, tak. Powinnam już przywyknąć do tego, że za całe zło świata odpowiadają katolicy…

Jeszcze inna kwestia dotyczy tego, że – jak pokazują choćby tylko ostatnie doniesienia medialne o faszerowaniu zwierząt niedozwolonymi środkami – również wiele naszych „cywilizowanych” praktyk dotyczących chowu przemysłowego jest niesłychanie okrutnych. (Miałam kiedyś chłopaka, który pracował w zwykłej, zupełnie „niekoszernej” rzeźni – i twierdził, że wszyscy pracownicy musieli co pewien czas przechodzić badania psychiatryczne, bo ludzka psychika tego nie wytrzymuje.)

Pominę już fakt, że trochę trudno mi pojąć, jak osoby, które są przyzwalająco nastawione nawet do „późnych aborcji” (jak Wanda Nowicka; choć nawet Ewa Wanat z radia TOK FM , którą raczej trudno posądzać o „konserwatywne” poglądy, roztropnie stwierdziła, że oczywistą granicą dopuszczalności przerywania ciąży powinna być zdolność odczuwania bólu, co zaczyna się u płodu na pewno nie później, niż w 12 tygodniu ciąży), mogą być jednocześnie tak bardzo przeciw ubojowi rytualnemu.

Musi się to chyba wiązać z jakąś niechęcią do przejawów życia religijnego w ogóle – no, chyba, żeby uznać, że ta biedna krówka to ZAWSZE coś więcej, o wiele więcej, niż jakiś tam „durny płód”, nawet w 24. czy 35. tygodniu życia…

Taki płód to bardzo wygodna zabawka – można mu wyrwać nóżki i urwać głowę (ja czegoś takiego nie zrobiłabym nawet z MUCHĄ!) – a nawet nie piśnie, durny kalafior…

Podobnie zresztą nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ktoś może mienić się „obrońcą życia” i jednocześnie nie mieć absolutnie nic przeciwko karze śmierci, maltretowaniu zwierząt, corridzie czy rekreacyjnemu polowaniu…

To już jednak jest temat na zupełnie inną rozmowę. Zawszę tę samą.

Biolog z filozofem w jednym stali domu…

A nawet na jednej półce bibliotecznej, bo…

Niezawodny prof. Jan Hartman, o ile nie pochyla się z troską nad losami „totalitarnego” Kościoła katolickiego, czasami zajmuje się także losami młodych matek, które jego zdaniem powinny by czytać mądre książki, coby nie być tak ciemne i ograniczone, jak rzekomo bywają.

Swoją drogą, jakże to łatwo dawać takie światłe rady, kiedy się samemu NIE MAniemowlęcia przy piersi.

Niemniej zdaję sobie sprawę z tego, że nie powinno to być dla mnie żadną wymówką: moja śp. Babcia przez całe życie czytała bardzo dużo, mając na głowie szóstkę pociech i gospodarstwo rolne na dodatek…

Aby więc zapobiec prorokowanej mi przez profesora nieuchronnej  zamianie mózgu w twarożek na słodko, czytałam sobie ostatnio (równolegle!) Benjamina Wikera,  chrześcijańskiego filozofa  – oraz biologa Jeana Testarta.

Wiker („Dziesięć książek, które zepsuły świat – oraz pięć innych, które temu dopomogły”, wyd. FRONDA 2012) wędrując przez historię idei, pokazuje te, które obecnie kształtują nasze myślenie o rzeczywistości, choć często nawet o tym nie wiemy.

O, np. utylitaryzm J.S. Milla, który uczy, że naczelnym celem człowieka powinno być unikanie cierpienia – co więcej, zawiera w sobie utopijną wiarę, że przy użyciu środków prawnych będzie można kiedyś to cierpienie jeśli już nie wyeliminować ze świata, to na pewno znacząco zmniejszyć jego ilość.

Powstałą na skutek tego etykę utylitarną, która dominuje w naszym współczesnym myśleniu, można by nazwać „etyką ułatwiania” (życia, a czasem również śmierci) lub „uszczęśliwiania” – w tym ujęciu dozwolone, a nawet pożądane staje się wszystko, co „uszczęśliwi” jednostkę, nawet tylko w jej własnym mniemaniu.

Dlaczego, pyta np. najbardziej znany utylitarysta Peter Singer, mielibyśmy ZMUSZAĆkobietę do posiadania dziecka, którego „nie zdążyła” (biedaczka!) pozbyć się przed narodzeniem? Czy nie lepiej byłoby zamiast tego UŁATWIĆ jej uśmiercenie niechcianego noworodka (co wszak jest i tak „procederem starym jak świat”)?

Albo weźmy założenie Thomasa Hobbesa, jakoby każdy człowiek Z NATURY „miał prawo” do wszystkiego, czegokolwiek zapragnie – nawet do ciała i życia innej osoby – a „Państwo” było od tego, by tak rozumiane „prawa-pragnienia” zabezpieczać i dbać jedynie o to, byśmy się przy tym wzajemnie nie pozagryzali.

Natomiast książka prof. Testarta, notabene NIE chrześcijanina, lecz raczej, jak sam o sobie mówi, zwolennika… maoizmu, pokazuje jeszcze inne praktyczne konsekwencje, wynikające z przyjęcia tych dwóch teorii za oczywiste.

In vitro, jak zauważa prof. Testart, stworzyło ludziom szereg MOŻLIWOŚCI, a wraz z nimi i PRAGNIEŃ, o których inaczej albo w ogóle byśmy nie pomyśleli, albo staralibyśmy się zaspokoić je w jakiś inny sposób, znany ludzkości od wieków.

W przeszłości pragnienia takie ulegały „sublimacji”, kierując się ku szczęściu posiadania dziecka adoptowanego (albo przynajmniej psa), albo zwracając się ku lekturom, podróżom, działalności społecznej, religijnej, artystycznej…

Nie należy jednak – pamiętając o szczęściu tych, których „nauka” obdarzyła upragnionym potomstwem – zapominać też o cierpieniu innych, o wiele liczniejszych par, które, doznawszy wcześniej nadziei, rozbudzonych przez nowe osiągnięcia medycyny, i wielu cierpień ducha i ciała, musiały pogodzić się z goryczą klęski.

Te jednak, śmiem twierdzić, nie znajdują się w centrum naszej uwagi, co więcej, sądzę, że profesor ma rację, gdy mówi, że „jest coś niemoralnego w statystycznym wyrażaniu „sukcesu.” (Jak to zazwyczaj czynią kliniki wspomaganego rozrodu)

A pośród tych nowych możliwości (które, gdy profesor pisał swoją „obrazoburczą” książkę, były jeszcze w dużej mierze kwestią przyszłości, a które dziś są już rzeczywistością) można wymienić banki komórek i zarodków, umożliwiające kobietom urodzenie dziecka w dowolnie wybranym przez nie momencie.

Ekstremalnym przykładem takiego podejścia jest owa 75-letnia Brytyjka, która domagała się (nie wiem, z jakim skutkiem) wszczepienia zarodka pochodzącego z obcych komórek, ponieważ „dopiero teraz poczuła, że mogłaby być dobrą matką.”

Mamy też już „dzieci-lekarstwa”, poczynane głównie, albo tylko jako „banki części zamiennych” dla chorego rodzeństwa, a również liczne dzieci, urodzone przez matki zastępcze, także własne biologiczne siostry (sic!) lub babki.

Temu Testart (stetryczały konserwatysta?;)) także sprzeciwia się dość stanowczo, pisząc: „Są przecież i tacy, którzy uważają, że nie ma nic zdrożnego w tym, że przyjaciółka podaruje swoją komórkę jajową, kuzyn plemnik, a babcia przyszłego dziecka użyczy swojej macicy (ostatnio stało się to nawet dosłownie, przez przeszczep – przyp. Alby), aby stworzyć jeden wspólny zarodek. Czemuż ci ludzie nie czynią tego raczej w swoim własnym kręgu, prywatnie, zamiast propagować takie postępowanie jako ogólnie przyjętą metodę?”- pyta raczej retorycznie. Wstrętny, wstrętny konserwatysta… :)

Dziecko może się także urodzić wiele lat po śmierci swoich rodziców, biorąc pod uwagę, że zahibernowane zarodki mogą – w odpowiednich warunkach – trwać w stanie zawieszenia życia przez czas prawie nieograniczony. To trochę tak, jakbyśmy dziś mogli poznać syna lub córkę Mieszka I.

W kolejce czekają już jednak kolejne projekty – np. wszczepianie ludzkich zarodków do macicy zwierząt lub tworzenie „sztucznych macic” (co niewątpliwieUŁATWIŁOBY nam obserwację rozwoju embrionu i dokonywanie na nim różnorodnych eksperymentów).

Teoretycznie już dzisiaj możliwe jest także programowanie płci oraz tworzenie użytecznych (m.in. w transplantologii) hybryd człowieka i zwierząt – dokonuje się tego na razie na poziomie zarodkowym. Niewątpliwie rozwiązałoby to palący problem braku „ludzkich części zamiennych”, a także, być może, po stworzeniu jakiejś formy „małpoludów”, pracy w warunkach zagrażających zdrowiu i życiu, a niedającej się wykonać przez automaty.

Coraz bardziej możliwe stają się również modyfikacje genetyczne zarodków, a przesuwanie „granicy człowieczeństwa” aż do momentu porodu, a nawet poza nią (Singer), niewątpliwie UŁATWIA rozwiązywanie wielu związanych z tym trudnych kwestii medycznych, etycznych i prawnych.

Inne możliwości, na razie jeszcze w sferze s.f. , to klonowanie człowieka czy urodzenie biologicznego dziecka dwóch kobiet – albo donoszenie ciąży przez mężczyznę (co zapewne spotkałoby się z entuzjastycznym przyjęciem części środowisk LGBT, którym  natura uparcie odmawia takiego „prawa”…)

O klonowaniu reprodukcyjnym zresztą profesor wyraził się błyskotliwie: „Każdy wie najlepiej, że siebie samego kocha się najbardziej, siebie pragnie się najbardziej. Jeśli więc dziecko jest tylko mieszaniną uczuciowości i narcyzmu, to naszym najgłębiej skrywanym pragnieniem jest miraż klonowania: kocham sam siebie i stwarzam sobie dziecko na swój obraz i podobieństwo. Teraz zrodzę się z mojej własnej krwi i będę żyć z miłości do siebie.” Brrrr...

 W roku 1986 prof. Jacques Testart, jeden z najznakomitszych francuskich uczonych, „współtwórca” Amandynki, pierwszego francuskiego „dziecka z próbówki”, zaproponował międzynarodowe moratorium w zakresie badań dotyczących inżynierii embrionalnej.

Ludzie, jak dotąd, zwykle robili WSZYSTKO, co tylko DAŁO SIĘ technicznie zrobić – zauważa profesor – Czy zatem postęp nauki, pyta, powinien polegać na tym, żeZAWSZE robi się to, co nauka aktualnie pozwala nam zrobić? A jeśli nie, to co właściwie ma stanowić granicę spełniania możliwości?

Niestety, obawiam się, że jest osamotniony w stawianiu tego typu problemów w świecie nauki, który coraz bardziej porzuca pytania w rodzaju: „po co?” i „dlaczego?” na rzecz innych: „jak?” i „w jaki sposób?”

(Choć niedawno zdarzyło mi się przeczytać we „Wproście” wywiad z profesor genetyki, Magdaleną Fikus, która miała odwagę wyrazić „gorszący” pogląd, że człowieka powinno się „robić” raczej w łóżku, niż w laboratorium. wypowiadając się również przeciwko klonowaniu reprodukcyjnemu – idzie nowe?:)). Fachowo nazywa się to „teleologią nauki.”

„Przyszedł czas zrobienia pauzy. – powiedział Testart  w jednym z wywiadów, uzasadniając swoją decyzję o rezygnacji z własnych, świetnie zapowiadających się badań – Uprzednio zapłodnienia in vitro miały swą ściśle określoną funkcję: było nią „danie dziecka” bezpłodnej matce. W przyszłości zaś – która już nadchodzi – będziemy próbowali wyprodukować dziecko o odpowiednich cechach, wedle określonej miary. Żądam prawa także dla logiki nieodkrywania, dla etyki niebadania… Ale – dodaje w innym miejscu – niechaj fanatycy sztucznej prokreacji uspokoją się. Badaczy jest wielu, a ja mam świadomość, że w moich poglądach jestem odosobniony.”

Zaiste, są to często poglądy szokujące w naszym politycznie poprawnym świecie. :)

„Przestańmy udawać – pisze np. profesor – że same w sobie badania naukowe są neutralne, że tylko ich ZASTOSOWANIA mogą być dobre lub złe.” Albo: „Ani antykoncepcja, ani in vitro nie są postępowaniem moralnie neutralnym. Już wcześniej – zauważa profesor – powszechne zastosowanie antykoncepcji oddzieliło pożycie płciowe od prokreacji, teraz zaś tę ostatnią można całkowicie wyeliminować ze sfery seksu dzięki in vitro.”

„In vitro przygotowuje nas do przejścia przez kolejne etapy: najpierw obawy, potem akceptacji, wreszcie żądań, aby zarodek poddawać coraz to nowym manipulacjom.”

I jeszcze: „Zgadzając się na udział w tym przedsięwzięciu, zdawałem sobie niejasno sprawę, że dziecka z próbówki nie można „próbować”, że dziecko to należy po prostu przyjąć.” (Ponieważ, jak trzeźwo zauważa w innym miejscu – „nie istnieje selekcja bez eliminacji.”)

Ciekawe, ilu z jego kolegów po fachu i następców myśli podobnie?

„Już niedługo, drodzy rodzice – ironizuje  – wasze małe będą wybierane jak w psiarni: kształt uszu, kolor sierści, długość łap – no, i oczywiście dobre zdrowie.”

„Nie należy się łudzić – dodaje – że lekarze będą mogli odmawiać takim prośbom. Cierpienie związane z posiadaniem dziecka np. niechcianej płci może być niekiedy porównywalne z bólem towarzyszącym nieposiadaniu dziecka w ogóle, co zapewne potwierdzą psychologowie. Zresztą, jak OBIEKTYWNIE zmierzyć rozmiary czyjegoś cierpienia?”

No, po prostu istny „moherowy beret”, chociaż ateista. ;)

Można sądzić – pisze dalej profesor – że u ludzi to raczej MIŁOŚĆ niż popęd seksualny jest przyczyną, dla której od początku świata rodzą się dzieci. Swoją drogą, jak na tak ścisły umysł, to niezły romantyk z tego profesora.:)

Oczywistym tego dowodem (także DLA MNIE) byliby i ci, którzy uciekają się przy tym do pomocy rurek, lancetów i płynów odżywczych.

Nadchodzi jednak czas radykalnego rozdzielenia dwóch postaw – kocham cię i nie dotykając Cię nawet daję Ci dziecko; pożądam Cię i „robię ci” dziecko, nie kochając Cię. (W erze „przed in vitro” tylko ta druga ewentualność była możliwa…).

Zwracając nieustannie uwagę na możliwość „odczłowieczenia” całej procedury (np. jeśli chodzi o pobieranie nasienia od mężczyzn) profesor zdaje się jednak wierzyć w zwycięstwo ludzkiej miłości nad „mechanistycznymi sztuczkami” naukowców.

Jak wtedy, gdy opisuje wzruszający przypadek pary, która odmówiła wejścia „do szafy” (specjalnego pomieszczenia) w celu oddania nasienia, zamiast tego żądając dla siebie oddzielnego pokoju. „Kiedy tam weszliśmy, by odebrać pojemnik, czekał odstawiony, a oni wciąż jeszcze trwali złączeni pocałunkiem, zmieniając techniczną konieczność w akt wzajemnej miłości i oddania.”

Z tego względu, pomimo rozlicznych wątpliwości co do obecnych i przyszłych zastosowań tej metody, profesor NIE JEST – co warto bardzo mocno podkreślić na koniec  – przeciwnikiem in vitro w jego najbardziej podstawowej, „małżeńskiej” wersji. Nie. On chciałby jedynie, by in vitro było używane tylko do tego, do czego zostało stworzone: do dawania szansy na rodzicielstwo rzeczywiście bezpłodnym parom.

W końcu temu poświęcił prawie całe swoje zawodowe życie.

„Czy należy się cieszyć z wprowadzenia in vitro na medyczny rynek? – zapytuje. – Odpowiedzią jest radość rodziców, którzy – po licznych próbach bezskutecznego leczenia – odkrywają, że są we troje, widząc zaokrąglający się brzuch. A „to trzecie” przestało już być własnością specjalistów – umknęło ze świata hormonów, lancetów, próbówek i sztucznych płynów, stając się już tylko ich dzieckiem.”

Nie jest również zwolennikiem poglądu o człowieczeństwie zarodka od momentu poczęcia – uważa, że zarodek „uczłowiecza się” dopiero w pierwszym kontakcie z inną ludzką istotą – z organizmem matki. Warto jednak zauważyć, że zanim powstało in vitro , coś takiego, jak „zarodek w stanie wolnym” w ogóle nie istniało.

A ostatnio o profesorze znów zrobiło się głośno, gdy podczas wielotysięcznych protestów obywateli we Francji opowiedział się stanowczo przeciw przyznaniu „prawa” do in vitro parom jednej płci (to zresztą akurat wydaje mi się dosyć logiczne – jeśli in vitro jest metodą LECZENIA, to co właściwie ma „leczyć” w przypadku osób homoseksualnych?)

Nie ma co – nietuzinkowa postać z tego profesorka!:)

POCZYTAJCIE SOBIE SAMI: Jacques Testart, Przejrzysta komórka, wyd. PIW 1990; Benjamin Wiker, Dziesięć książek, które zepsuły świat (oraz pięć innych, które temu dopomogły), wyd. FRONDA 2012.

Ta pierwsza pozycja, oprócz zasygnalizowanych już powyżej rozważań Autora na temat filozofii nauki, postępu i medycyny, zawiera też pasjonujący opis jego pionierskich badań nad in vitro we Francji. Szczerze polecam.