Smutek na cenzurowanym?

Jeśli się tak dobrze zastanowić, ludzkość miała problem ze smutkiem od samego początku – rzec można, od Adama i Ewy.

Smutek miał towarzyszyć ludziom postępującym nieetycznie, grzesznikom („Dlaczego jesteś smutny? – miał zapytać Pan Kaina – Przecież gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną.” <Rdz 4,6>) – albo też starym i chorym, jak Hiob. Autor biblijny posuwa się wręcz do stwierdzenia, że    „smutek zgubił wielu i nie ma z niego żadnego pożytku.” <Księga Mądrości Syracha 30,23).
A stąd już tylko krok do wniosku, iż smutek, sam w sobie, jest jakimś przejawem działania złego ducha, niechcianą przypadłością, nieomal chorobą, którą należy leczyć.
Różnie radzono sobie z tym w ciągu wieków – już to ordynując wino „ku pokrzepieniu serca człowieka” (Ps 104,15) („Daj wino zgnębionym na duchu.” – radziła synowi matka mędrca Lemuela z Księgi Przysłów) już to – w czasach nam bliższych – przeprowadzając lobotomię (który to „cudowny” i nagrodzony Nagrodą Nobla zabieg miał, jak wierzono, raz na zawsze uwolnić ludzkość od smutku, gniewu i innych negatywnych emocji – jednym cięciem skalpela…). My jesteśmy mądrzejsi: my mamy Prozac i inne, coraz doskonalsze „pigułki szczęścia…”
Kiedy patrzy się na dzisiejszych celebrytów, można doprawdy odnieść wrażenie, że smutek jest już zdecydowanie passé – szczególnie wtedy, gdy w dzień po bolesnym (podobno) rozwodzie pojawiają się uśmiechnięci w kolorowych magazynach, obowiązkowo z nowymi „miłościami” u boku…
W Norwegii pewną polską dziewczynkę odebrano rodzicom między innymi z tej racji, że „często bywała smutna i płakała.” Tłumaczenie, że to dlatego, że jej babcia leży w szpitalu i może umrzeć, nie trafiło do przekonania paniom z opieki społecznej. („Śmierć jest naturalną sprawą i nie powinna wywoływać aż tak gwałtownej reakcji!” – stwierdziły na chłodno.) Przypomina mi się tu zdanie ze słynnej „Seksmisji”: „Zdrowy organizm żyje i działa. Jedynie chory zastanawia się nad sobą.” No, cóż – nowy, wspaniały świat…
Ale po cóż szukać aż tak daleko? Wystarczy się zastanowić nad tym, jak my sami reagujemy na osoby płaczące w naszej obecności. Czy nie każemy im „się uspokoić” – zupełnie jakby płacz nie był najbardziej naturalnym sposobem odreagowywania silnych stresów? Lekarze, owładnięci szlachetną chęcią niesienia pomocy, często w takich razach proponują pacjentom „coś na uspokojenie.”
Panuje niezaprzeczalna moda na luz i wesołość – smutek został zepchnięty do katalogu rzeczy wstydliwych (wraz z chorobą, starością i śmiercią).
Proszę mnie dobrze zrozumieć: absolutnie nie jestem zwolenniczką cierpiętnictwa i „narzekactwa” – w których to niektórzy widzą wręcz naszą narodową specjalność.Biorąc jednak pod uwagę niewątpliwą rolę kulturotwórczą smutku (która ciągnie się od Antygony przez Goethego po aż po Cohena) – zastanawiam się czasem, co stanie się z nami, jeśli (jak w niezapomnianym filmie „Equilibrum”) wyrugujemy go zupełnie z naszej cywilizacji? Czy nie pozbędziemy się wraz z nim jakiejś ważnej cząstki naszego własnego człowieczeństwa? Czy – mówiąc po prostu – umielibyśmy być naprawdę szczęśliwi, gdybyśmy nigdy nie zaznali smutku? Oto jest pytanie.

Rozrywki umysłowe.

Trzeba przyznać memu niezawodnemu Przyjacielowi (czasem dla niepoznaki zwanemu „Muzem” – ciekawe, swoją drogą, czemu to słowo nie ma formy męskiej?;)), że z powodzeniem stosuje wobec mnie „metodę doktora Haydocka.” :)

Ten lekarz, znajomy panny Marple z powieści Agaty Christie, ilekroć jego sędziwa pacjentka zaczyn popadać w przygnębienie, starał się zawsze zająć jej umysł jakąś intrygującą zagadką kryminalną.
I kierując się tą samą zasadą (ażeby oderwać mnie od nieustających rozważań na temat stanu mego zdrowia)  mój Przyjaciel przysłał mi TO:
oczywiście z wiele mówiącym (o mnie:)) dopiskiem: „Wiem, że tego tak nie zostawisz i zechcesz z tym powalczyć…” :)
 
Przypuszczam , że musi się teraz czuć wielce usatysfakcjonowany, widząc, że zgodnie z jego przewidywaniami rybka połknęła haczyk… :)
No, cóż, zacznijmy przede wszystkim od tego, że nie wydaje mi się, abym rzeczywiście „musiała” odpowiadać komukolwiek na pytania dotyczące mojej wiary. Posługując się tą samą logiką („wytłumacz się przede mną, albo…”:)) – która zresztą jest mi zupełnie obca – mogłabym nawet powiedzieć, że to raczej strona przeciwna powinna by mi udowodnić, że się mylę… :)
Załóżmy więc, że nie tyle „jestem zmuszona” odpowiadać na te wszystkie pytania, co najzwyczajniej w świecie CHCĘ się z nimi zmierzyć. Chociaż nie sądzę, by „wierzyć w Boga” oznaczało koniecznie: „mieć gotową odpowiedź na każde pytanie.”
Dalej, odnoszę niekiedy wrażenie, że niektórzy ludzie zadają pytania nie po to, aby usłyszeć naszą odpowiedź (bo są przekonani, że już ją znają!), czy choćby wspólnie z nami jej poszukać, ale po to, by „podrażnić przeciwnika.” I zastanawiam się, czy to nie jest właśnie ten przypadek. Przyjmijmy jednak optymistycznie, że nie.
Inna rzecz, że NIGDY nie wierzyłam w to, że istnieje jedna, uniwersalna odpowiedź na wszelkie trudne pytania dotyczące religii, jakie ktoś zechce wymyślić. Niezależnie od tego, czy tą odpowiedzią będzie „ponieważ Bóg nie istnieje!” czy też (co autor filmiku z uporem godnym lepszej sprawy przypisuje „inteligentnym (?) chrześcijanom”:)) – „ponieważ Bóg tak chciał!” To by było o wiele za proste…
Myślę, że istnieją kwestie, co do których każdy SAM „musi” spróbować znaleźć rozwiązania, które go zadowolą – i wcale nie mam ambicji, że moje przekonają wszystkich. Uważam zresztą jakiekolwiek „przekonywanie” kogoś do swojej wiary za z góry skazane na niepowodzenie. Wiara, tak jak ja ją rozumiem, to nie tyle określona WIEDZA (znałam ludzi, którzy mieli ogromną wiedzę na temat religii – a mimo to byli niewierzący…), co pewne osobiste DOŚWIADCZENIE Boga, które jest – albo go nie ma. (Teologia nazywa to również „łaską.”:)) Są to zatem po prostu odpowiedzi, które sama na ogół uznaję za wystarczające dla potrzeb mojego własnego światopoglądu. I tyle.
Weźmy np. pytanie pierwsze: „Dlaczego ludziom po amputacjach nigdy nie odrastają kończyny?”
Mogłabym tu oczywiście próbować polemizować – mówiąc, że tak naprawdę nie wiemy, czy rzeczywiście NIGDY i nigdzie w historii ludzkości nie zdarzył się taki cud; możemy tylko ostrożniej stwierdzić, że nie dysponujemy dotąd wiarygodnym opisem takiego fenomenu (aczkolwiek w Lourdes zdarzyło się, że kość zniszczona przez gangrenę uległa niewyjaśnionej regeneracji, co z punktu widzenia medycyny jest niemal równie niemożliwe, jak odrośnięcie całej nogi… Pod wpływem właśnie takiego przypadku kontrowersyjny laureat Nagrody Nobla z 1912 roku, zwolennik komór gazowych i eutanazji, dr Alexis Carrel, uwierzył w cuda…:)).
Zamiast się jednak bawić w takie jałowe dywagacje, odpowiem tylko, że odpowiedź „nie wiem” nie świadczy w tym przypadku o głupocie i ignorancji, a może nawet (jak uczył już wielki Sokrates) być przejawem mądrości. Nie mam pojęcia, czemu Bóg uzdrawia ludzi ze ślepoty, paraliżu czy nawet z AIDS – a nie sprawia (jak można sądzić), że utracone części ciała odrastają – nie mąci to jednak mojej wiary w Niego. Wierzę, że Istota Najwyższa, jako całkowicie wolna, nie jest w żaden sposób „zobowiązana” do spełniania naszych życzeń, choćby najbardziej szlachetnych.
Inaczej mówiąc to, że nie wszystkie nasze modlitwy zostają wysłuchane, nie implikuje automatycznie wniosku, że Bóg nie istnieje – co najwyżej sugeruje, że być może nie jest zupełnie taki, jak Go sobie wyobrażamy.
Abstrahując już całkiem od tego, że sama znałam wiele osób, które (jak się zdaje) prowadziły bardziej wartościowe życie po amputacji, niż przedtem – i że w ich przypadku powiedzenie, że być może „Bóg miał w tym jakiś własny plan” nie wydaje się wcale takie głupie…
Znacznie mniej kłopotu sprawiło mi natomiast pytanie drugie – „Dlaczego wasz (rzekomo) dobry Bóg ma w nosie miliony głodnych dzieci?”
Tutaj już spokojnie mogę odpowiedzieć, że Bóg z pewnością nie ma ich w nosie, ponieważ… stworzył NAS, z nadzieją, że to MY damy im jeść (por. Mk 6,37). Co do mnie, zawsze uważałam, że problem z tym światem nie polega na tym, że jest na nim zbyt mało do podziału, tylko że my wcale nie chcemy się dzielić. Jeśli więc MIMO TO ciągle są na świecie te głodne dzieci, to ten fakt obciąża raczej moje sumienie, niż „konto” Pana Boga. On już zrobił, co mógł. Nawiasem mówiąc, naiwna wiara, że „dobra Bozia” będzie nam – naturalnie bez żadnego wysiłku z naszej strony! – spuszczać z nieba wszystko, czego potrzebujemy do życia, uwłacza w moim poczuciu nie tylko Bogu, ale i ludziom. I na pewno nie poprawi niczyjej sytuacji. Oczywiście, zawsze ŁATWIEJ jest użalać się nad „biednymi dziećmi w Afryce”, niż spróbować samemu coś dla nich zrobić…
Pytanie trzecie, czwarte i piąte, które są – ogólnie mówiąc – pytaniami o „wiarygodność” Biblii, autor kwituje pogardliwym stwierdzeniem – „wszystko to brednie, a Biblię napisali troglodyci.” Nie wiem, w takim razie, czy jest sens wyjaśniać mu kulturowe, historyczne i literackie uwarunkowania starożytnych tekstów (chociażby prosty fakt, że spośród chrześcijan już tylko skrajni fundamentaliści, których trudno byłoby nazwać „inteligentnymi”, wierzą, że Księga Rodzaju zawiera dokładny, „reporterski” opis stworzenia świata…), oraz to, że owi, jak ich nazywa „troglodyci” wcale nie zamierzali tworzyć ponadczasowego „podręcznika” prawa, zoologii czy astronomii. „Pismo Święte ma pouczyć wierzących, jak dojść do Nieba – nie zaś, jak to niebo jest zbudowane.” – stwierdzał już w IV/V wieku po Chrystusie Augustyn z Hippony. Autora naszego filmiku jednakże najwyraźniej nie obchodzą tego typu subtelności. :) On WIE swoje – i po co tłumaczyć?:)
Istnienie zła na świecie, a także to, „dlaczego złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom?” (pytanie szóste) jest przedmiotem filozoficznych i teologicznych dyskusji ludzkości od kilku tysięcy lat i chyba nie czuję się na siłach odpowiadać tu na ten problem jednym zdaniem. Niemniej moja wewnętrzna intuicja podpowiada mi w tej sprawie, że pojmowanie „sprawiedliwości Bożej” w ten sposób, że „dobra Bozia” MA ŚWIĘTY OBOWIĄZEK głaskać grzeczne dzieci po główkach, a niegrzeczne – prać po łapkach za każdym razem, jest jednak dosyć prostackie. Można by się też sprzeczać, czy to, co uważamy za „dobre” lub „złe” dla nas w danej chwili, jest takie rzeczywiście również w dłuższej (Boskiej) perspektywie.
Kiedy wiele lat temu porzucił mnie ktoś, kogo bardzo kochałam, sądziłam, że naprawdę nic gorszego nie mogło mi się w życiu przytrafić. Teraz, w miarę upływu czasu, dochodzę jednak do wniosku, że niegdysiejsze cierpienie ostatecznie wyszło mi na dobre… Osobiście wierzę, że tak dzieje się w większości przypadków. (Chociaż czasami potrzeba naprawdę bardzo długiego czasu, aby to zrozumieć.)
Pytanie siódme i ósme – cuda i objawienia Jezusa… Przede wszystkim, nie jestem pewna, czy rzeczywiście nie ma na nie JAKICHKOLWIEK historycznych czy naukowych dowodów (niektórzy uczeni, również niewierzący, są na przykład przekonani, że takim dowodem na największy z cudów Jezusa – zmartwychwstanie – może być choćby Całun Turyński). Wydaje mi się, że ten temat wymaga dalszych poszukiwań. W każdym razie, jeśli chodzi o cuda dziejące się współcześnie, Kościół jest zazwyczaj aż nadto rygorystyczny w ich badaniu. Zastanawia mnie także, jak autor, twierdzący stanowczo, że Jezus na pewno i NIGDY nie objawia się wierzącym w Niego, poradziłby sobie z faktem, że jednak istnieją ludzie, którzy twierdzą, iż coś takiego im się przydarzyło?:) Czy wszystkich ich – nawet wbrew opiniom biegłych psychiatrów, które posiadamy w niektórych przypadkach – wrzuciłby bez dalszego namysłu do worka z napisem: „choroby psychiczne”?:)
Teraz pytanie dziesiąte – także rozwody wśród wierzących nie są w żadnym razie „dowodem” na nieistnienie Boga, a jedynie na to, że chrześcijanie wierząc w Niego nie przestają automatycznie być ludźmi, jak inni. ze wszystkimi swymi wadami, słabościami i grzechami – a z pewnością nie są (jak zdaje się sugerować Autor) bezwolnymi  marionetkami w Jego ręku… Gdzieś kiedyś przeczytałam, że ludzka wolność jest jedynym „błędem” Boga – ale że chętnie zgodził się On ponieść tego konsekwencje. Zresztą istnieją badania dowodzące, że wśród ludzi naprawdę głęboko wierzących i praktykujących współczynnik rozwodów jest mimo wszystko niższy, niż w innych grupach… Może więc jednak wspólna modlitwa im pomaga?:)
Wreszcie na koniec zostawiłam sobie pytanie o Eucharystię, oznaczone w filmie numerem dziewięć. Bo ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ z faktu, że z punktu widzenia osoby niewierzącej i nieufnie (a nawet wrogo) nastawionej do chrześcijaństwa tak to właśnie może wyglądać. Jak jakiś „ohydny, kanibalistyczny i satanistyczny (?) rytuał.” Tu jednak na swoje usprawiedliwienie mam dwie kwestie. Po pierwsze, z Ewangelii, która dla chrześcijan MUSI stanowić główny „tekst źródłowy” wynika, że sam Jezus CHCIAŁ (i tutaj znowu mogłabym powiedzieć, że nie mnie rozstrzygać, dlaczego), byśmy tak właśnie czynili. Ale po drugie, i chyba najważniejsze, NIGDY i nigdzie nie twierdził, że ma się to odbywać „bezpośrednio” – przez picie ludzkiej krwi i spożywanie ludzkiego ciała. (Tradycyjnie nie spożywa się również substancji powstałych w wyniku tzw. „cudów eucharystycznych.”) Przeciwnie, sam używał „znaków” chleba i wina dla odprawienia tego misterium.
Wygląda więc na to, że nasz Bóg jest znacznie bardziej wyczulony na naszą ludzką wrażliwość, niżby się zdawało naszym braciom ateistom… :)

Najpiękniejsza opowieść.

Zdaję sobie sprawę z faktu, że tym z Was, którzy są niewierzący, ten tytuł może wydawać się nieco arogancki. A jednak nie zamierzam go tym razem łagodzić poprzez użycie asekuracyjnego wyrażenia: „DLA MNIE.” I postaram się wyjaśnić, dlaczego.

Im bliżej Świąt Bożego Narodzenia, tym więcej spotykam w Sieci osób „zawiedzionych” tymi świętami (choć się nawet jeszcze nie wydarzyły!) – „Tyle zakupów, przygotowań. – piszą – Wszystko niby będzie, jak trzeba – ale to już jednak nie to (co dawniej). Wszystko to pozory, udawanie czegoś, czego się nie czuje…” Wydaje mi się, że to bardzo smutne.

Oczywiście, można podawać różne przyczyny takiego stanu rzeczy. Jedną z nich na pewno jest to, że w dzisiejszym świecie brak jest elementu „adwentu”, oczekiwania. Dawniej ludzie z radością CZEKALI na święta – podobnie zresztą, jak i narzeczeni zazwyczaj z utęsknieniem czekali na moment, aż się ostatecznie połączą w małżeństwie – które miały choć na chwilę oderwać ich od pełnej ciężkiej pracy codzienności. Każdy okres w roku miał swoją atmosferę, swoje zwyczaje i swoje święta (i to w każdej kulturze). Tymczasem my już ani nie umiemy, ani nie chcemy na nic czekać. Seks jest dziś tak dostępny, jak nigdy dotąd. Noc poślubna często nie różni się zupełnie niczym od tysięcy innych nocy, które para wcześniej spędziła razem.

Już od listopada w sklepach słychać kolędy i wszędzie atakują nas te przerośnięte krasnale – w odróżnieniu od PRAWDZIWEGO św. Mikołaja, biskupa z Myry, który w ukryciu czynił dobro, głównie takie, które za wszelką cenę próbują nam cośSPRZEDAĆ. Prezenty, którymi obsypujemy nasze pociechy przy każdej okazji (a nawet i bez okazji!-sama mam ten problem z synkiem…), sprawiają, że te wyjątkowe, gwiazdkowe (od Mikołaja, Gwiazdora, Aniołka czy też Dzieciątka) już ich tak nie cieszą. Czytałam nawet o sklepach w USA, które pozwalają ludziom „mieć Boże Narodzenie przez cały rok” – co uważam za kompletne nieporozumienie.

Żeby święta pozostały świętami, muszą być czymś niezwykłym, niecodziennym…

To wszystko na pewno prawda – ale myślę, że jeszcze ważniejszą rzeczą w trudnej sztuce świętowania jest dobra, świąteczna OPOWIEŚĆ. Każde święto, jakie kiedykolwiek obchodzili czy też obchodzą ludzie na tej ziemi, ją ma.

Święto Dziękczynienia obchodzi się, by przypomnieć niełatwe losy pierwszych amerykańskich osadników (a ostatnio również Indian…). Święto Chanuka (obchodzone przez Żydów mniej więcej w tym samym czasie, co chrześcijańskie Boże Narodzenie) upamiętnia wyzwolenie Jerozolimy przez Machabeuszy, a Pascha – wyjście Izraelitów z Egiptu…

I być może coraz powszechniejsze wśród Europejczyków zniechęcenie do Bożego Narodzenia wynika właśnie z tego, że komercyjny św. Mikołaj stał się jego głównym bohaterem, zastępując Jezusa w tej roli. I gdy się przestaje w niego wierzyć, często nie pozostaje już nic, żaden sens, którym można by te święta wypełnić. A jak można cieszyć się świętami, kiedy nie wie się nawet, co i dlaczego się świętuje?

A jednak ludzie NADAL, tak samo, jak przed wiekami, potrzebują dobrej, świątecznej opowieści, choćby jej substytutu w postaci „świątecznej komedii romantycznej” – czego dowodem jest choćby niedawny protest internautów przeciwko zdjęciu „Kevina samego w domu” z bożonarodzeniowej ramówki Polsatu…

Nie mam nic przeciwko Kevinowi (choć sama wolałabym jeszcze raz obejrzeć uroczy film „Brzdąc w opałach”:)), niemniej chciałabym Was zachęcić, moi drodzy wierzący i niewierzący Czytelnicy, byście przy tej okazji spróbowali jeszcze raz, na nowo usłyszeć tę „osłuchaną” już do ostateczności opowieść… z Ewangelii św. Łukasza. (Podobno główny problem z Ewangelią w naszych czasach polega na tym, że dla nas to już ani „dobra” ani nawet „nowina”).

Spróbujcie np. pomyśleć przez chwilę o losach tej młodziutkiej, izraelskiej Dziewczyny w niespodziewanej ciąży, która – jak to pięknie napisała Kazimiera Iłłakowiczówna:

„rodziła Dziecię bez ognia i dachu,
a przez ucieczkę uszła od zamachu
i potem całe życie wyczekała w lęku
na Syna mękę…”

Bo, pomijając nawet cały aspekt religijny, który dla mnie, chrześcijanki, jest wciąż bardzo ważny – są to też święta ludzkiej miłości, miłości pomiędzy mężczyzną, kobietą i dzieckiem, którzy bardzo się kochali, mimo że prawie NIC nie mieli. Jest to naprawdę niezwykła noc – ale niezwykła inaczej, niż nam to wmawiają reklamy. (W których wszystko jest „magiczne”: czy to święta czy płyn do czyszczenia sedesów:)). Jest to noc (żeby posłużyć się tym razem słowami z liturgii… wielkanocnej, które nadspodziewanie dobrze tu pasują!) „kiedy się łączy niebo z ziemią, sprawy boskie ze sprawami ludzkimi.”

Trzeba tylko umieć to dostrzec i poczuć. A potem wyrazić wdzięczność losowi (albo Bogu, jeśli w Niego wierzycie), za wszystko, co mamy – a co tylu innym ludziom nie zostało dane. I postarać się okazać naszym bliskim. ludziom i zwierzętom, tyle miłości, ile tylko zdołamy. Spróbujmy choć przez te kilka dni w roku (kilka dni to można i na jednej nodze przestać, jak mawia moja Mama:)) być dla siebie tacy, jacy zawsze pragnęliśmy być.

Bo może, może – kto wie? – i po Świętach już nam tak zostanie?:)

Życzymy Wam wszystkim, kochani, NAPRAWDĘ Wesołych Świąt!