„Nieudana adopcja” czy trudne rodzicielstwo?

Na bardzo wielu blogach, poświęconych walce z niepłodnością, powtarza się mniej więcej taka refleksja: „Wszyscy mi mówią, że przecież jest jeszcze adopcja. No, tak. Ale myślę, że do tego trzeba mieć cholernie dużo odwagi.”

Pobrzmiewa tu przekonanie – bardzo w ludziach silne (naturalne, można powiedzieć) – że ze „swoim” biologicznie dzieckiem to się zawsze człowiek jakoś dogada, a z takim „obcym” to… nigdy nic nie wiadomo!

W tego typu myślenie wpisał się też chyba ostatnio Onet, publikując jako „temat dnia” materiał o „nieudanych adopcjach.”

Opisano w nim kilka różnych przypadków, gdy przysposobienie dziecka się „nie powiodło” – m.in. przypadek dziewczynki, która uciekła z domu, chodziła po ulicach, żebrała i wszystkim opowiadała, że jest adoptowana, a mamusia jej nie kocha…

No, cóż – zdarza się, nawet w najlepszej rodzinie.

Znacznie bardziej zadziwił mnie jednak tatuś adopcyjny tej panienki, który, dowiedziawszy się o jej wybrykach, doradził żonie, by małą… oddała z powrotem.

Ja wiem, proszę państwa, że żyjemy dziś w kulturze „jednorazówek”, gdzie, kiedy się coś zepsuje, to się to wyrzuca, a nie naprawia (i takie podejście do świata przenosimy często i na nasze relacje międzyludzkie). Ale dziecko to nie jest szczeniak, którego można zwrócić do schroniska (choć, po prawdzie, stworzeniu też bym tego nie zrobiła!), ponieważ nasikał nam w kapcie. A ośrodek adopcyjny to nie jest supermarket z idealnymi bobaskami „na wymiar” w ofercie.

(Nawet, jeśli sam personel czasami tak chciałby takie miejsca traktować. Opowiadałam tu już kiedyś o pewnej swojej sąsiadce, która „wzięła sobie” chłopca z Domu Dziecka. „Tak naprawdę to ja miałam wziąć dziewczynkę – mówiła potem ta kobieta – ale ten mały od początku tak się do mnie przyczepił, że nie było rady…” :)

Otóż tego chłopca to jej panie opiekunki…odradzały. Miał być, podobno, „za brzydki” żeby go adoptować.

Tego już moja sąsiadka, prosta kobiecina, nie zdzierżyła – i zdumiona wykrzyknęła: „A co to ma, kurna, być?! Sklepik?!”)

Co to by było, gdyby i rodzice biologiczni zaczęli w podobny sposób „pozbywać się” dzieci, które sprawiają im kłopoty?

Wprawdzie słyszałam, że pierwszy krok w tym kierunku uczyniła już aktorka Anna Samusionek, prosząc by policja odwiozła jej „krnąbrną” córeczkę raczej do Domu Dziecka (podobno straszyła także pociechę umieszczeniem w szpitalu psychiatrycznym…) – niż do ojca, z którym mała chciałaby mieszkać – ale mam jednak nadzieję, że takie „metody wychowawcze” nigdy nie staną się standardem.

Proszę mnie źle nie zrozumieć – ja wiem, że adopcja dziecka wiąże się z wieloma problemami (od administracyjnych po psychologiczne) i nie mam wcale zamiaru umniejszać poświęcenia ludzi, którzy się na nią decydują.

Zdaję sobie też sprawę z faktu, że dzieci z Domu Dziecka mogą być obciążone własnymi, specyficznymi trudnościami, tym chyba większymi, im dłużej przebywały w niezdrowym otoczeniu – czy to rodzinnym, czy „państwowym.”

Dlatego też jestem zdania, że należy uczynić WSZYSTKO, co tylko możliwe, aby do adopcji przekazywać dzieci jak najmłodsze.

Sęk jednak w tym, że uważam, że aby W OGÓLE zdecydować się na dzieci trzeba mieć „cholernie dużo odwagi” (żeby znów zacytować naszą blogerkę:)). Jak to celnie ujęła amerykańska pisarka, Danielle Steel: „Macierzyństwo nie jest dla słabych duchem. Żaby w salonie, pokrwawione kolana i inwektywy od nastolatki nie są dla mięczaków.” No, właśnie.

I, szczerze mówiąc, nie wierzę, żeby istniała tu jakaś zasadnicza różnica pomiędzy rodzicielstwem biologicznym a „zastępczym.”

Zresztą, nasze biologiczne dzieci też mogą w pewnym momencie nas „zawieść” , okazać się niezupełnie takie, jakie sobie wymarzyliśmy. I do kogo mamy wówczas składać „reklamacje”? Hę?

Sama znałam dwóch chłopców, normalne, kochane przez wszystkich dzieciaki – jak najbardziej biologiczne dzieci swoich rodziców. A jednak, gdy się przenieśli z tej miejscowości do większego miasteczka, wpadli w złe towarzystwo i w końcu okradli własną babcię-staruszkę, która ich wychowała…

Tak, tak – rodzicielstwo to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie… Ale jak ja lubię ten dreszczyk emocji!;)

A zdjęcie tej uroczej brudaski (która mnie natychmiast zauroczyła, gdy szukałam odpowiedniej ilustracji do tego posta) pochodzi ze strony dziecisilesia.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *