Po prostu „Billings.”

O przekłamaniach „Newsweeka”, dotyczących osoby arcybiskupa Henryka Hosera (aczkolwiek ja też uważam, że w sporze z ks. Wojciechem Lemańskim to biskup nie ma racji) napisano już sporo.

Dość powiedzieć, że – wbrew temu, co napisała autorka artykułu – arcybiskup nigdyNIE BYŁ nuncjuszem apostolskim w Rwandzie, a tym bardziej nie mógł być niemalże „osobiście odpowiedzialny” za ludobójstwo na Tutsich – z tej prostej przyczyny, że go tam w tym czasie nie było. Kiedy w Ruandzie trwały czystki etniczne, ksiądz Hoser przebywał na rocznym „urlopie formacyjnym” w Europie.

Być może wszystko to są „drobiazgi”, jak sugeruje sama autorka, (choć ja tak nie uważam) – aczkolwiek właśnie teza o współodpowiedzialności Hosera za rzezie staje się podstawą do słabo zakamuflowanych do oskarżeń o hipokryzję: „Ksiądz biskup tak się teraz troszczy o los zarodków z in vitro – ale jako nuncjusz milczał, gdy mordowano tysiące już narodzonych!”

Wszystko to jest już jednak dość dobrze znane, przynajmniej czytelnikom „prasy katolickiej”, od „Tygodnika Powszechnego” po „Nasz Dziennik” – ponieważ sama red. Aleksandra Pawlicka z żadnej z tych „drobnych nieścisłości” wycofywać się nie zamierza.

Ja natomiast w swoim skromnym tekście chciałabym się zająć tylko jednym zdaniem z owego wiekopomnego artykułu:

„Metoda Billingsa to odmiana kalendarzyka małżeńskiego, polegająca na obserwacjach śluzu, temperatury i samopoczucia kobiety.”

Jedno zdanie – i co najmniej DWA poważne błędy merytoryczne.

I proszę mi nie mówić, pani redaktor, że i w tym wypadku (zapewne z winy „karzącej ręki Kościoła”, czy jakoś tak) nie miała pani żadnej możliwości sprawdzenia, o czym właściwie pani pisze. Wystarczyłoby w tym celu zajrzeć choćby do Wikipedii…

PO PIERWSZE – nazwanie metody Billingsa „rodzajem kalendarzyka małżeńskiego” ma mniej więcej tyle samo sensu, co nazwanie prezerwatywy – „rodzajem pigułki.”

Obydwie metody należą wprawdzie do „metod naturalnych” (podobnie, jak prezerwatywa i pigułka należą do metod antykoncepcyjnych) – chodzi jednak o dwieRÓŻNE metody, z których jedna („kalendarzyk”) jest już dziś uważana za przestarzałą i przez nikogo nie polecaną.

Częste zaś w mediach wrzucanie wszystkich metod NPR do jednego worka z napisem „kalendarzyk małżeński” ma służyć JEDYNIE ich zdyskredytowaniu jako „kościelnych”, nieskutecznych i nienaukowych. A w opisanym kontekście miało też zapewne służyć podważeniu kompetencji Hosera jako lekarza (to jego drugi zawód) – „Zobaczcie, czym on się w tej Afryce zajmował – no, po prostu śmiechu warte, cha, cha, cha!”

PO DRUGIE – Metoda Billingsów (zwana też owulacyjną) tym się właśnie różni od pozostałych „metod naturalnych”, że NIE bada się w niej „śluzu i temperatury” (jak w metodach objawowo-termicznych, których też zresztą jest kilka) – a tylko sam śluz.

Zwolennicy tej metody mówią, naturalnie, o jej stuprocentowej skuteczności – ja jednak sądzę, że (co potwierdzają również badania naukowe) – jej typowa skuteczność wynosi około 90% (co oznacza, że przy prawidłowym stosowaniu do 10 na każde 100 stosujących kobiet w ciągu roku może zajść w ciążę). Metody objawowo-termiczne osiągają lepsze wyniki, niemniej sama przez wiele lat z powodzeniem stosowałam „Billingsa”, dopiero po urodzeniu dziecka dodając do obserwacji śluzu pomiar temperatury, dla uzyskania większej pewności.

Metoda ta jest szczególnie przydatna u takich kobiet, jak ja: które mają bardzo długie cykle i stale występujący śluz – daje im znacznie więcej dni na współżycie, niż typowe metody objawowo-termiczne, w których z reguły obecnośćJAKIEJKOLWIEK wydzieliny jest już sygnałem możliwej płodności.

Niedogodnością może tu być natomiast stosunkowo długi czas, potrzebny na naukę – aby nauczyć się prawidłowo rozróżniać u siebie poszczególne rodzaje śluzu (ja zaczęłam się tego uczyć jeszcze jako bardzo młoda dziewczyna, na długo przedtem, zanim zdecydowałam się rozpocząć współżycie) – oraz obniżona skuteczność w przypadku stanów zapalnych pochwy.

Ja w każdym razie zalecam w takich wypadkach podjęcie leczenia i powstrzymanie się od współżycia, dopóki nie powróci „normalna”, fizjologiczna wydzielina. (Chyba, że metoda Billingsów nie jest jedyną stosowaną – i inne objawy wskazują, że można współżyć.).

Dla pewnej grupy kobiet natomiast już samo „oglądanie” swoich wydzielin jest odstręczające z powodów psychologicznych – i tym również zalecałabym wybór innej metody.

Ciekawa jest także kontrowersja pomiędzy twórcami metody Billingsów, a Thomasem W. Hilgersem – twórcą tzw. Modelu Creightona, sztandarowej metody wykorzystywanej w naprotechnologii. Otóż Hilgers twierdzi, że opracowany przez niego system obserwacji płodności kobiety jest po prostu „wystandaryzowaną” wersją metody owulacyjnej – od czego z kolei zdecydowanie odżegnują się jej twórcy, stwierdzając przy tym, że – ze względu na swoje założenia – „Creighton Model” jest wręcz mniej dokładny.

I chyba jestem skłonna w tej sprawie uwierzyć Billingsom.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *