„Siostry Magdalenki.”

Szokujący film w reżyserii Petera Mullana (USA) otrzymał Złote Lwy na festiwalu filmowym w Wenecji w 2002 roku i wzbudził szereg kontrowersji. Ta historia czterech irlandzkich dziewcząt, za swoje „niewłaściwe” zachowanie zamkniętych w zakonnym zakładzie poprawczym, to obraz niewątpliwie aktorsko i scenariuszowo świetny, bardzo poruszający, ale…

Jednolicie ponury obraz Kościoła, jaki rysuje Mullan, musi prowokować pytania o jego wiarygodność. To wprost nie do uwierzenia, by w całym tym kunsztownie stworzonym systemie nigdy nie znalazł się nikt, kto by zaprotestował przeciwko tak nieludzkiemu traktowaniu młodych kobiet czy choćby przejawiał wobec nich cień ludzkich uczuć. Przecież takie przebłyski człowieczeństwa zdarzały się nawet w Oświęcimiu!

I tak sobie myślę – tylko myślę! – co to by się działo nie tylko w filmowym światku, gdyby ktoś kiedyś postanowił nakręcić podobnie „demaskatorski” film (z takim samym ładunkiem nieskrywanej nienawiści) np. o Żydach, czy muzułmanach. Toż słusznym oskarżeniom o szerzenie nietolerancji religijnej nie byłoby wówczas końca…

A  o sugestywności stworzonego w tym filmie obrazu niechaj świadczy fakt, że jedna z młodziutkich (jak sądzę) recenzentek Merlina napisała: „Po obejrzeniu zapytałam mamę: „Nie wyślesz mnie tam nigdy, prawda?””
Proszę spojrzeć – ta mała była święcie przekonana, że takie miejsca kaźni nadal istnieją, mimo że w samym filmie mimochodem wspomniano, że ostatnią pralnię Sióstr Magdalenek zamknięto w roku 1964!

Jeżeli zaś chodzi o same zakłady tego typu, to wydaje mi się, że były one raczej produktem oczekiwań społeczeństwa, purytańskiego i represyjnego wobec kobiet, niż Kościoła, który się tylko do nich dostosował.

Mężczyźni – ojcowie, mężowie i bracia – potrzebowali miejsc, do których w razie potrzeby można byłoby zsyłać „niewygodne” kobiety, których często jedyną „winą” było to, że nie chciały poślubić wyznaczonego im przez rodzinę kandydata, ośmielały się mówić, że były molestowane albo urodziły nieślubne dziecko.

Był „popyt”, pojawiła się zatem i „podaż” – a Kościół, na swoje nieszczęście, miał ku temu i siły i środki i pewną piękną „ideologiczną” podbudowę. I tak dawne „domy wspólnej pracy” dla prostytutek, które w założeniu miały tylko umożliwić im zdobycie nowego zawodu, przekształcono w domy poprawcze dla wszystkich, które w jakiś sposób nie przystawały do jedynego akceptowalnego wzorca „pobożnej irlandzkiej niewiasty.” Wypaczając przy okazji sens Ewangelii przebaczenia i miłości (bo nie jest potwierdzone historycznie, że patronka sióstr, św. Maria Magdalena, pędziła do śmierci smutny żywot pokutnicy – wygląda raczej na to, że Jezus darował jej w jednej chwili i zupełnie za darmo…)

Mechanizm ten pozwala też lepiej zrozumieć reakcję przeciw Kościołowi, z jaką mamy do czynienia w dzisiejszej Irlandii. (Podobne zjawisko można zresztą zaobserwować w Hiszpanii, gdzie wpływy Kościoła katolickiego były do niedawna równie potężne).

W sumie – widzę w tym filmie ciekawy, acz przerażający obraz tego, do czego może dojść na skutek zbyt ścisłego sojuszu „tronu” i „ołtarza.”

***

Myślę, że bardzo ciekawe byłoby również, gdyby ktoś kiedyś pokusił się o dokładne prześledzenie tego, jak powstawał negatywny stereotyp „zakonnicy” obecny w naszej kulturze co najmniej od XVIII wieku (od razu przychodzą mi tu na myśl Wolter i Diderot), a może nawet od czasów Reformacji (kiedy to zbuntowany augustianin, Luter, zrzucił habit i ożenił się z byłą mniszką, Katarzyną von Bora).

Zakonnicy i zakonnice są „próżniakami” (patrz rodzima Monachomachia) i ciemnymi fanatykami, pełnymi nierzadko mrocznych fantazji i myśli (włącznie z sadomasochistycznymi). Zakonnicy mordują „przeciwników Kościoła”, tropiąc ich nawet we własnych szeregach („Imię róży”, „Kod Leonarda”) – a zakonnice, dla odmiany, mordują swe własne, nieślubne dzieci – albo, przynajmniej, nienawidzą wszystkiego, co wiąże się z macierzyństwem i kobiecą seksualnością („Siostry Magdalenki”). I nawet „dobra” zakonnica w przeciętnej książce czy filmie jest istotą jeżeli już nie surową i ponurą, to nieszczęśliwą i zahukaną (jest to stereotyp powielany przez wszystkie filmy od „Dźwięków muzyki” do „Zakonnicy w przebraniu”) – z czego dopiero jakieś niezwykłe wydarzenie „z zewnątrz” może ją wyzwolić.

Jaskrawo kontrastuje to np. z bardzo przyjaznym w naszym kinie obrazem mnichów buddyjskich – którzy na ogół przedstawiani są jako ludzie pogodni, tolerancyjni i szczęśliwi… Można nawet odnieść wrażenie, że jeśli tylko ktoś jest w filmie bohaterem pozytywnym, to PRAWIE NA PEWNO nie jest chrześcijaninem („Czekolada”), a już na pewno nie katolikiem…

Jako wychowanka „zakonnej szkoły” musiałam się zmagać z takim „czarnym pijarem”;) właściwie na co dzień – odpowiadając na pytania w rodzaju, dlaczego nie chodzimy w habitach, czy musimy gasić światło pod prysznicem i czy siostry mają „kozioł” do bicia rózgą niegrzecznych panienek…

Oczywiście, nie zamierzam tutaj udowadniać, że wszystkie zakonnice to „święte anioły” (jak wszędzie – jedne lubiłam bardziej, inne trochę mniej) – a jednak jestem najzupełniej pewna, że nie taki habit straszny, jak go malują…

  

(Obrazek znalazłam na www.muzeumhumoru.onet.pl)

23 odpowiedzi na “„Siostry Magdalenki.””

  1. Albo! Film, który opisujesz, przypadkiem widziałem. Mogę się więc odnieść do tego o czym piszesz:”Jednolicie ponury obraz Kościoła, jaki rysuje Mullan, musi prowokować pytania o jego wiarygodność. To wprost nie do uwierzenia, by w całym tym kunsztownie stworzonym systemie nigdy nie znalazł się nikt, kto by zaprotestował przeciwko tak nieludzkiemu traktowaniu młodych kobiet czy choćby przejawiał wobec nich cień ludzkich uczuć. Przecież takie przebłyski człowieczeństwa zdarzały się nawet w Oświęcimiu!”Z tego, co pamiętam, film powstał na podstawie wspomnień i osobistych przeżyć bohaterek. Jak każda tego typu historia, może odzwierciedlać wpływ nieobiektywnej w końcu pamięci świadków wydarzeń. Z tego powodu można mieć wątpliwości, na ile historia ta jest reprezentatywna – z drugiej strony jako zapis emocji młodych kobiet, nie powinna być kwestionowana. O ile pamiętam wśród zakonnic była przynajmniej jedna, która okazywała bohaterkom filmu „nieco serca”.Akcja dzieje się w Irlandii w instytucji prowadzonej przez Kościół w czasach przedsoborowych. Obecnie, w czasach internetu, znacznie łatwiej jest odnaleźć stanowisko Kościoła w rozmaitych kwestiach obecnie, a znacznie trudniej jest zrobić to w odniesieniu do czasów przed Soborem. Znacznym ułatwieniem w dotarciu do dokumentów i stanowiska zajmowanego przez Kościół w tych czasach jest istnienie ugrupowania związanego z abp. M. Lefebvre’m, wyrosłe na gruncie zanegowania dokumentów Soboru i (przynajmniej w deklaracjach) trwające przy nauczaniu przedsoborowym.Jeśli uwzględnić co przed soborem myślano i nauczano np. o wolności religijnej, to włos się na głowie jeży.Oto jeden z takich cytatów:Wolność religijna jest częścią wolności osobistych i obywatelskich. Skoro więc w historii bywała tak kategorycznie negowana – nie ma powodów, by wątpić, że praktyczną realizacją tak zakreślonego nauczania były sytuacje przedstawione w filmie.Moim zdaniem Sobór Watykański II, odcinając się od dotychczasowego nauczania i tradycji kwestionowania prawa do wolności religijnej uczynił rzecz odważną i właściwą. Uważając tak, nie mogę jednocześnie bronić nauczania i praktyki, właściwych dla Kościoła przedsoborowego. Z tego powodu nie traktuję treści filmu jako ataku na Kościół, albo budowania negatywnego PR wobec zakonników i zakonnic. Uznaję, że Kościół w tych sprawach błądził i cieszę się, że był zdolny do zmiany.

    1. Zawsze strzelasz od razu z „grubej rury” do mnie, biednej, Rabarbarze – jak nie z Pisma, to z dokumentów Kościoła…:) I cóż ja mogę na takie dictum – jak tylko powiedzieć – ZGADZAM SIĘ. I tylko ośmielam się zauważyć, że ja nigdy i nigdzie nie twierdziłam, że to, co nazywasz „Kościołem przedsoborowym” było (razem z całym swoim nauczaniem) idealne i nie wymagało zmiany. Nie mogę się jedynie (jako historyk) zgodzić z tezą, że absolutnie wszystko w nim było złe i nadawało się tylko do wyrzucenia na śmietnik historii. (Asnyk mądrze napisał:”Nie depczcie przeszłości ołtarzy, choć macie sami doskonalsze wznieść…”) Myślę raczej, że wszyscy, w każdej epoce, jesteśmy tylko „karłami które stoją na barkach olbrzymów” stąd nie powinniśmy się odnosić do minionych czasów z tak chłodną wyniosłością (bo i nas ktoś kiedyś tak oceni). Czy wiesz, że prawdopodobnie „reforma soborowa” z której jesteśmy (OBOJE!!!!! – powtarzam po raz któryś) tak dumni, będzie trwała o wiele krócej niż „zatrzymana reforma” trydencka – bo już podnoszą się głosy, że należy zwołać kolejny Sobór Powszechny. Świat współczesny zmienia się znacznie szybciej niż Kościół – i jest to zarazem jego (Kościoła) słabość jak i siła. Siłą napędową Kościoła jest właśnie ciągłe napięcie pomiędzy „starym” a „nowym” (Mt 9,17 par.). Może się zatem zdarzyć, że już wkrótce i Ty i ja z całą swoją duchowością będziemy „przedsoborowi.”Jeśli jednak nadal Ci trudno zobaczyć różnicę pomiędzy mną, a prawdziwym „tradycjonalistą” radzę ci odwiedzić strony lefebrystów (którzy też, zresztą, o mnie zabiegali:)). Mnie natomiast o wiele bliższa jest maksyma Tomasza Jaeschke:” TRADYCJA jest jak matka. Matkę należy szanować, ale niekoniecznie słuchać jej we wszystkim.”A pisząc o tym filmie nie miałam wcale zamiaru bronić „przedsoborowych” instytucji, a jedynie stwierdziłam, że wydaje mi się nieco tendencyjny – i rzutuje nie tylko na postrzeganie katolicyzmu w przeszłości: klienci Merlina pisali, że warto ten film polecić wszystkim, którzy pragną się raz na zawsze z katolicyzmu „wyleczyć.” Wybacz, ale czemuś takiemu muszę powiedzieć NIE.

      1. Jako obowiązkową „odtrutkę” na „Siostry Magdalenki” proponowałbym wszystkim wierzącym (i niewierzącym także!) film Filipa Groeninga „Wielka cisza” (Die Große Stille). To dość niezwykły obraz, który przed kilkoma laty zrobił furorę na festiwalu Sundance. Kamery były ustawiane przez kilka miesięcy w różnych punktach wewnątrz i na zewnątrz klasztoru kartuzów Grande Chartreuse w Alpach Francuskich. Potem to zmontowano. Efekt jest wstrząsający. Zacząłem to oglądać z mocnym postanowieniem wściekania się na marnotrawstwo ludzkiego życia, przeznaczonego na bezsensowne powtarzanie w kółko czynności, które przedtem wykonywali inni, a przed nimi jeszcze inni itd. – i tak przez całe stulecia. Już po kilku minutach widziałem, że nie będzie to takie proste. To nie jest film „turystyczny”, pokazujący klasztor jako skansen, ciekawostkę, dostarczający już przetrawionej na nasze odczucia „informacji”. To „coś”, dla czego klasztor założono – nadal tam jest i wychodzi na jaw w trakcie oglądania. Po wielu, wielu latach jako ateista, po latach studiów nad „historią” chrześcijaństwa, nad „przyczynami” i „logiką rozwoju” chrześcijaństwa – po raz pierwszy zastanowiłem się, czy nie robię błędu, czy jednak nadal nie mylę religii jako takiej z językiem i formami naszej chrześcijańskiej religii, który są takie potwornie zużyte, bezbarwne, odpychające…. Kontakt tych mnichów z „rzeczywistością”, z przedmiotami codziennego użytku, a nawet z ziemią i niebem wokół klasztoru – jest czymś trudnym dla nas do wyobrażenia. I wtedy pomyślałem, że religioznawstwo – naukowa znajomość religii, rzetelna wiedza o tym, czym jest religia – nadal się jeszcze nie narodziło. Religioznawstwo – tę uwagę kieruję do braci ateistów – musi przestać być anty-religijne, jeśli chce się czegoś w końcu dowiedzieć. Co to za fizyk, który nienawidzi pól grawitacyjnych albo którego irytują kwarki? Jesteśmy głupcami i tracimy czas. A potem taki Groening stawia przed kamerą mnicha, a ten mnich nagle spokojnie patrzy na ciebie z ekranu… Krótko mówiąc, „Siostry Magdalenki”, jako film o życiu klasztornym, mają zupełną rację i jest to dobry film – tyle że nie do końca na temat…

        1. Napisałeś:”Zacząłem to oglądać z mocnym postanowieniem wściekania się na marnotrawstwo ludzkiego życia, przeznaczonego na bezsensowne powtarzanie w kółko czynności, które przedtem wykonywali inni, a przed nimi jeszcze inni itd. – i tak przez całe stulecia. Już po kilku minutach widziałem, że nie będzie to takie proste.”Przed wielu laty też byłem ateistą. Krótko po moim nawróceniu miałem kontakt z młodymi zakonnicami (może były jeszcze w czasie nowicjatu, teraz już nie pamiętam). Pytałem się ich czy nie lepiej byłoby, gdyby wybrały życie świeckie i tak służyły Bogu. Teraz się wstydzę, że być może namawiałem je do czegoś, co być może było dla nich jakąś pokusą, ale już na pewno poddawało w wątpliwość ich powołanie. Bo jeśli Boga traktuje się poważnie, to każdy sposób życia, jeśli wypływa z wewnętrznego przekonania, i z chęci oddania Bogu chwały – jest właściwy. Bóg jest godny tego, by poświęcić mu życie – i naprawdę tylko On jest tego godny. A że jedni chwalą go tak, a inni inaczej, ale każdy w zgodzie ze swym powołaniem – to dobrze.

          1. Wrażenie, jakie miałem oglądając ten film, natychmiast zaczyna mi umykać, gdy próbuję je zestawiać z „Bogiem”, „mistyką”, „duchowością’ itp. Nie sądzę, żeby od tego typu filmu prowadziła jakakolwiek droga do „nawrócenia” na jakąkolwiek konkretną religię (mimo, że kartuzi oczywiście wyznają pewną konkretną religię). To nie jest film „Jezus z Nazaretu”, zrobiony gładko pod określoną interpretację naszego świata i kładący emocjonalne akcenty dokładnie tam, gdzie trzeba – według doktryny. Jedyne, co mogę powiedzieć, to tyle, że owi mnisi wydają się mieć jakieś „dojście” do rzeczywistości, jakiego ja nie mam – lub może dopiero reżyser, posługując się mnichami, zaledwie cytując ich pradawny świat – odkrył jakąś coś dziwnego? Nie szedłbym aż tak daleko, aby ową rzeczywistość nazywać „transcendentną” czy „nadprzyrodzoną. To „coś” było w twarzach mnichów, ale także, a nawet bardziej w ciszy, we wspaniałym świetle, w kurzu, w papierze modlitewników, a nawet w pewnej chwili w talerzu z resztkami jedzenia. Żadna systematyczna doktryna, żaden pojęciowy porządek świata – z tego nie wychodzi. Jesteśmy za blisko materii, czegoś zbyt elementarnego, od czego bogowie lub Bóg jeszcze nie zdążyli się oddzielić.

          2. To, co zobaczyłeś, biblisto, to właśnie chyba „duchowość” w jakimś najbardziej podstawowym sensie – coś, czego nie da się zmierzyć ani naukowo zanalizować – a jednak realnie istnieje. Droga do nawrócenia…myślę, że jest ich tyle, ile istnień ludzkich (do jednego „przemówi” cisza La Grande Chartreuse, a do innych nieco cukierkowy „Jezus z Nazaretu”) – a co do konkretnej religii…Jestem chrześcijanką, ponieważ uważam, że jest to po prostu PRAWDA (mniejsza w tym momencie o powody), ale wiem także, że Bóg nieskończenie przekracza jakikolwiek „system” w który chcielibyśmy Go wtłoczyć. Bardzo duże wrażenie zrobiło na mnie, kiedy gdzieś przeczytałam, że pewne doświadczenia mistyczne są wspólne dla różnych religii. Powiedziałabym (zaraz któryś z Was mi powie, że jestem zbytnio „emocjonalna”:)) że wszystkie istoty są jak „rzeki” które różnymi drogami zmierzają do jednego Celu.Ty także, ateisto. 😉

          3. Moim zdaniem we podobienstwie przezyc mistycznych nie ma niczego dziwnego: to raczej poszczegolne religie wykazuja sie przesadna pewnoscia siebie, uwazajac, ze mistycy sa ich wlasnoscia – tylko dlatego, ze dany mistyk wszedl w mistycyzm zaczynajac od danej religii. Podejrzewam, ze mistyk ma ze swoja religia tyle wspolnego, co osoba jadaca z Polski do Francji ma wspolnego z Niemcami. Po prostu jest to najkrotsza droga, ta przez Niemcy. Ale od biedy mozna by jechac przez Baltyk albo przez poludnie Europy – i takze by sie dojechalo. Z drugiej strony nadmierna pycha wykazuja sie naukowcy, nie badajac systematycznie tej najdziwniejszej, najglebszej warstwy zycia religijnego. Przyjmuja oni, ze o mistyce mozna myslec tylko w takich pojeciach, jakie podsuwa nam religia: ajko o kontakcie z „inna” rzeczywistoscia albo z „Bogiem”. A skad wiadomo, ze nie jest to kontakt z jedyna rzeczywistoscia, jaka istnieje – tyle ze na co dzien jej nie rejestrujemy, majac ograniczone pole wrazliwosci zmyslow, pole pojmowania, zasiegu obserwacji, bledow, wynikajacych z antropomorfizowania swiata, ktory przeciez wcale nie musi byc „dla nas”, jak to mowil Lem, ten ateista?

          4. Czasami mam wrażenie, że Twój sceptyczny stosunek do idei Boga, biblisto, wynika po prostu z zawężania Jego definicji do pewnych pojęć „religijnych” które (czasami ze wstrętem) odrzucasz. Zauważ, .że ja (katoliczka) nie popełniam takiego błędu. Mnie sama Biblia podpowiada, że „niebiosa nie mogą Go objąć” (1 Krl 8,27) i nie wydaje mi się, by jakakolwiek religia mogła rościć sobie prawo do tego, by Go zawłaszczać „w całości” (choć zgadzam się, że kiedy się patrzy na nie „z zewnątrz”, tak to właśnie może wyglądać). Ale wracając do „definicji Boga” to największym „problemem” jest to, że On się takim definicjom wymyka. Wszystkie religie twierdzą, że dał im się „poznać”, a jednocześnie nadal pozostaje „niezgłębiony.” I myślę, że w tym przypadku te przeciwstawne zdania mogą być jednakowo prawdziwe.:) Mój spowiednik-filozof często mi powtarzał, że wszystko, co „wiemy” o Bogu jest jak kropla w oceanie. W kwestii mistyków masz rację: oni idą w Jego kierunku najkrótszą możliwą drogą (bo przez bezpośrednie „poznanie”) i z pewnością jest im bliżej do siebie nawzajem, niż do instytucji religijnych. Niemniej, ponieważ ta „łaska” z jakiegoś powodu nie została dana wszystkim (a może jest to tylko kwestia braku indywidualnej wrażliwości, bo czytałam kiedyś o wynikach badań pewnego neurologa, który twierdził, że nasz mózg zdaje się być stworzony do „przeżyć duchowych” – może więc wszyscy jesteśmy „mistykami”, nie wiedząc o tym?:)) – uważam „instytucje” za przydatne o tyle, o ile pozwalają się ludziom zbliżać do „tej jedynej Rzeczywistości, która istnieje.” (Taką „definicję” Boga też mogłabym zaakceptować ze swego punktu widzenia, ponieważ w Biblii Bóg objawia się Mojżeszowi jako JESTEM (Wj 3,14) – a nasi teologowie już dawno stwierdzili, że tylko Bóg JEST, rzeczy jedynie „stają się”). Kolejny „paradoks Boga”polega na tym, że wydaje się On zarazem „nieuchwytny” jak i bardzo „namacalny” – stąd można łatwo dojść do wniosku, że w „temacie Boga” istnieją właściwie dwa możliwe rozwiązania: albo jest On „zewnętrzny” w stosunku do materii (tak wierzę), albo też jest „czymś” wewnątrz tej materii i wówczas, można by powiedzieć, cała materia jest „boska.” Masz też rację co do trudności ateistów w kwestii badania tego aspektu rzeczywistości – ażeby coś badać, należałoby najpierw to DOSTRZEC albo, przynajmniej teoretycznie, przyjąć MOŻLIWOŚĆ istnienia tego (często pytam ateistów, czy są w stanie założyć taką możliwość – bo ja, na przykład, jestem w stanie wyobrazić sobie Jego nieistnienie – rabini żydowscy zresztą nauczają, że Bóg jest OBECNY nawet w swojej nieobecności:)) – to jednak często bywa wykluczone już w punkcie wyjścia. Dlatego niekiedy porównywałam ateizm (mam nadzieję, że Cię to nie urazi, biblisto) do pewnego rodzaju „zawężenia percepcji”, np. do daltonizmu. Z faktu, że ktoś nie może zobaczyć barw nie wynika jeszcze, że one OBIEKTYWNIE nie istnieją, prawda? I zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że dla osoby niewierzącej takim „zaburzeniem postrzegania” może być moja wiara religijna.:) Czasami wydaje mi się, że Ty, ze swoim poszukiwaniem WIEDZY jesteś bliżej „wiary” (rozumianej jako „dotknięcie pewnej Rzeczywistości”) niż Ci się wydaje – mam nadzieję, że taka konkluzja Cię nie obraża? Wiesz, dlaczego lubię „przyglądać się” (zbyt mało jeszcze wiem, by mówić o poważnym „studiowaniu”) innym religiom? Dlatego, że pokazują mi inną „definicję Boga” niż ta, którą znam, a przez to wzbogacają moje własne „poznanie.” To uczy pokory wobec Tajemnicy, w stosunku do której wierzącym często zagraża pycha, o której pisałeś. Jednocześnie jednak muszę uważać, bo – jak mi niedawno przypomniał jeden z moich Czytelników -„jeżeli Bóg staje się tylko przedmiotem twoich badań, to szybko przestaje być Osobą.” A czy wyobrażasz sobie np. że neurolog mógłby się ZAKOCHAĆ, gdyby patrząc na kobietę analizował cały czas procesy neurochemiczne zachodzące w jej (i swoim) mózgu?:) Sądzę, że tak postępując, ślizgamy się tylko po powierzchni zjawisk, których inny (głębszy) wymiar zupełnie nam umyka.

          5. Napisałaś: „uważam „instytucje” za przydatne o tyle, o ile pozwalają się ludziom zbliżać do „tej jedynej Rzeczywistości, która istnieje”. To – zapytam wprost – dlaczego jesteś katoliczką? Katolicyzm jak rzadko która religia jest instytucją nie badawczą, a polityczną (pozwalającą wykorzystać rozmaite autentyczne poszukiwania Rzeczywistości dla dobrego usadowienie kapłanów w strukturze społecznej). Katolicyzm ma mistyków, ale ich nie słucha – już pre-ortodoksyjny Paweł dzielił duchy na dobre i złe według tego, czy objawiały prawdy zgodne z jego poglądami, czy inne prawdy, niewygodne dla niego. Co to za badanie Rzeczywistości? A instytucja „dogmatu”? Czy może być coś bardziej przeciwnego ciekawości świata? Czy na pewno możesz „być katoliczką” bez ponoszenia odpowiedzialności za to wszystko? Wydaje mi się, że tak się nie da – ludzie poznają Ciebie i zechcą zostać katolikami – i nagle uderzą głową w mur: dogmaty, kanon pism, hierarchiczne przywództwo itd.

          6. Ależ ja ponoszę odpowiedzialność za to wszystko, biblisto – czy nie zauważyłeś, jak często i serca przepraszam niekatolików za prawdziwe (a czasem i wydumane:)) zbrodnie, jakich dopuścili się moi współbracia w wierze. Mam jednak wrażenie, że to wszystko, o czym mówisz, to jedynie (męcząca, zgadzam się – mnie ona doskwiera jeszcze bardziej, niż Tobie, bo nie pozwala mi cieszyć się miłością tak, jakbym tego pragnęła) otoczka -„mur”, jak napisałeś, przez który trzeba się przebić (nie wszyscy mają dość siły, to prawda), żeby zobaczyć chrześcijaństwo, katolicyzm, takim, jakim ja go widzę. Ale, jeżeli mnie lubisz i szanujesz (a wydaje mi się że tak, skoro twierdzisz, że poprzez spotkanie ze mną ktokolwiek mógłby chcieć zostać katolikiem :)), to wiedz, proszę, że jestem w dużej mierze taka, jaką mnie ukształtowało nauczanie tego Kościoła i spotkania z ludźmi (głównie kapłanami), którzy do niego należą. Z mojego przykładu zatem można sądzić, że autentyczne POSZUKIWANIE jest także możliwe wewnątrz tej „skostniałej instytucji”, o ile trafi się na mądrych towarzyszy podróży, którzy nie będą Ci tego utrudniać, a ze wszystkich sił ułatwiać. Miałam szczęście mieć w życiu wielu takich. Nie wiem, jak to możliwe, „że jestem nadal katoliczką” – niemniej ciągle czuję się związana z moją „duchową ojczyzną” – i o ile wiem, nikt mnie jeszcze z niej nie wyrzucił.:) Sądzę nawet, że pod tą „skorupą”, która Cię tak odstręcza, jest wielu ludzi podobnych do mnie – ba, nawet lepszych ode mnie, bo wcale nie uważam się za najlepszą przedstawicielkę swego „gatunku.”

          7. I jeszcze coś – Ignacy Loyola, który poza wieloma swoimi błędami (ale któż z nas jest od nich wolny?) był też wielkim mistrzem życia duchowego, mawiał, że należy się przejmować jedynie tym, co może utrudniać nam poszukiwanie Boga – toteż akceptuję w „instytucji” bez zastrzeżeń to wszystko, co je ułatwia. A dogmaty? Pozwól że powrócę tu do kwestii aksjomatów – czy naprawdę sądzisz, że ich istnienie w znaczący sposób ogranicza twórcze myślenie matematyków?:) Poza tym, „dogmat” to raczej „wynik” poszukiwań tych, którzy byli przede mną, niż jakiś odgórnie narzucony „kierunek” – przynajmniej ja to tak rozumiem. Nie zawsze warto wyważać już otwarte drzwi – chociaż czasem (tego też nauczył mnie pewien ksiądz katolicki!:)) dobrze jest podać „utarte ścieżki” w wątpliwość i spróbować samemu odnaleźć drogę…Tak właśnie robię z dogmatami.

          8. Nie do końca rozumiem. Widzisz zalety i wady katolicyzmu – OK. Czujesz się odpowiedzialna za i te, i te – to prawda.Ale dlaczego nie chcesz się oderwać od wad? Czy np. u baptystów albo w kościołach ewangelickich nie miałabyś zalet znacznie więcej, a wad znacznie mniej?

          9. A czy to na pewno o to chodzi, żeby znaleźć się w Kościele „idealnym” a przynajmniej „najlepszym z możliwych”? 🙂 Katolicyzm na pewno nie jest „religią idealną” ale jest moim „domem” – i gdybym go opuściła, zaprzeczyłabym całemu dobru, którego (mimo wszystko) dane mi było tam doświadczać – nic zresztą nie ujmując braciom baptystom i innym, wśród których mam wielu przyjaciół. Czy takie wyjaśnienie Ci wystarczy?

          10. Wydaje mi się zresztą, że przy ocenie „grzechów Kościoła” należy wziąć pod uwagę i to, że przez pierwszych 1000 lat istnienia chrześcijaństwa ten Kościół był jedynym (a przynajmniej dominującym) Kościołem chrześcijańskim – tak więc wszystko, co się wówczas działo z winy chrześcijan, siłą rzeczy obciąża nasze (katolików) konto – wszyscy inni mogą z czystym sumieniem powiedzieć „to nie my, to ci rzymscy katolicy!” Nie wydaje mi się jednak, by byli bardziej od nas „bezgrzeszni” – mieli po prostu mniej czasu i nieporównanie mniejsze możliwości czynienia zła. Ruch baptystyczny, na przykład, datuje się najwcześniej od XVII-XVIII, a zielonoświątkowy – od XIX w. 🙂 Ale na przykład w liczbie płonących stosów i spalonych „czarownic” to nasi bracia protestanci mogą śmiało z nami rywalizować. Wberw utartej opinii najwięcej tego typu przypadko miało miejsce wcale nie „w tym ciemnym Średniowieczu” ale u progu nowożytności, tzn. wtedy, kiedy już pojawiła się Reformacja. I jako historyczka mogę zaryzykować tezę, że miała tu miejsce swoista, makabryczna „licytacja” pomiędzy obydwoma odłamami chrześcijaństwa – każdy z nich pragnął udowodnić swoją „czujność” w kwestii heretyków i czarownic…

          11. Co do „grzechów Kościoła”, porozmawiajmy raczej o współczesności: moim zdaniem, w czasach demokracji, Kościół zbyt wiele poświęca na obronę struktury kleru. Młodsze chrześcijaństwa, jak baptyści czy ewangelicy, nie potrzebują zachowania za każdą cenę struktury kleru, więc mniej robią ludziom krzywdy, bo nie muszą bronić archaicznych cech tej struktury (zwłaszcza celibatu, władzy nie-demokratycznej i dogmatu o Duchu św., dającym klerowi rzymskiemu wieczysty patent na prawdę o rzeczywistości). Są też w stanie sięgnąć bliżej tradycji po-jezusowych, bo nie mają na drodze tamy postawionej przez Ireneusza (tzw. sukcesja apostolska, modelująca dostęp do prawdy na podobieństwo….. struktury dynastycznej, gdzie racje ma ten, kto należy do „linii genetycznej”/linii papieskiej).

          12. Przepraszam, ale Twoje stwierdzenie, że kler rzymskokatolicki „posiada wieczysty patent na wiedzę o rzeczywistości” wywołuje u mnie radosny uśmiech. 🙂 O ile mi wiadomo, dogmat o „nieomylności” (który zresztą został wprowadzony w specyficznych warunkach społeczno-politycznych i który, jak sądzę, w przyszłości ulegnie reinterpretacji) dotyczy tylko i wyłącznie papieża (a i to tylko pod pewnymi warunkami – zdaje się że Jan Paweł II „użył” tej władzy tylko RAZ podczas całego swego pontyfikatu). Oczywiście wiem, że są duchowni niższej „rangi” (jak choćby taki jeden z Torunia) którzy sobie roszczą takie prawo. Ale sądzę, że tacy „guru” trafiają się w każdej religii, także w wyznaniach „reformowanych.” Wyczuwam w tym echo Twoich własnych, złych doświadczeń. Niemniej ci, których spotykałam na swojej drodze raczej wraz ze mną tej Prawdy szukali, niż mi ją narzucali. A co do pomysłu Ireneusza z „sukcesją apostolską” to wiesz co… miło sobie czasem pomyśleć, że przede mną był nieskończenie długi łańcuch mężczyzn i kobiet, którzy (każdy po swojemu, a jednak jakoś tam „wspólnie”) lepiej lub gorzej zmierzali do tego samego Celu, do którego i ja zdążam. Lubię historię mojego Kościoła – jest jak skarbiec, z którego mogę czerpać, mimo że wiem, że są w nim również rzeczy wstydliwe a nawet straszne. Nie chcę się tego wyrzekać, bo czuję, że wówczas wylałabym „dziecko z kąpielą.” Sądzę, że „młode Kościoły”, które liczą sobie zaledwie sto czy dwieście lat nie mają takiego „kapitału” (choć, oczywiście, balastu też nie mają).

          13. Skąd przypuszczenie, że ludzie obecnie zarządzający Kościołem (bo to ich popierasz, broniąc rzymskiego katolicyzmu) mają dla Ciebie podobne nastawienie, jak rodzice? Czy nie zwodzi Cię ich język (Ojcowie Kościoła, Ojciec św., itd). Przecież wszelkie systemy nie-demokratyczne korzystają ze słownictwa rodzinnego (Wielki Brat Orwella, różni komunistyczni Ojcowie Narodu)…. To tylko słowa za którymi stoi realność: odebranie Ci prawa do decydowania w danej społeczności (rzecz zrozumiała w rzeczywistej rodzinie wobec nie-rozwiniętego dziecka, ale Ty nie jesteś już dzieckiem).

          14. Nic mnie nie zwodzi, ateisto, a tym mniej ich język. Nie wiem, czy mają do mnie nastawienie rodzicielskie, władcze, pobłażliwe czy jakiekolwiek inne – i szczerze mówiąc, niewiele mnie obchodzą takie rozważania, dopóki nie przeszkadzają mi w indywidualnym rozwoju. Czy sądzisz, że człowieka można zniewolić, jeśli on sam wcale nie czuje się niewolnikiem? (Był to jeden z ulubionych tematów rozmów z moim spowiednikiem – on mnie zresztą zawsze przestrzegał przed używaniem określeń typu: „kierownik/przewodnik duchowy”, ponieważ twiedził, że jedna jednostka ludzka nie powinna „kierować” inną, bo zawsze niesie to z sobą ryzyko manipulacji.) I jeszcze: czy lepiej być „szczęśliwą niewolnicą” (patrz: Eunice w „Quo vadis?”) czy wolną bezdomną i głodną? Zastanów się, z czego i dlaczego tak koniecznie pragniesz mnie „wyzwolić”?

          15. Wydaje mi się raczej, biblisto, że to Ciebie zwiodło użycie przeze mnie pewnych słów. Toteż wyjaśniam, że z faktu, że nadal uważam Kościół za swoją „ojczyznę” i swój „dom” nie wynika wcale, że chcę (czy muszę) być ślepo posłuszna tym, którzy akurat tym „domem” zarządzają. Zawsze uważałam, że ślepe posłuszeństwo nie wynika z miłości, tylko ze strachu. A ja się nic a nic ich nie boję. 🙂 Z drugiej jednak strony, jeżeli podczas mojego „wzrastania” w wierze towarzyszyli mi mądrzy i życzliwi ludzie, to dlaczego miałabym teraz twierdzić, że ten mój „dom” jest pełen psychopatów? Dlaczego miałabym to robić? W imię jakiej idei?

          16. Jeszcze kwestia wdzięczności: katolicyzm Cię ukształtował, piszesz. Ja to widzę tak, że ukształtował Cie posoborowy katolicyzm, który był w dużej mierze protestantyzmem (biblia dla wszystkich raz jeszcze, sięganie wstecz w tradycjach, więcej praw dla nie-duchownych, nacisk na osobistą wiarę itp.). A teraz są czasy Ratzingera, powrót Doktryny, koniec idei SW II. Mylę się?

          17. Taki katolicyzm, o jakim piszesz, ukształtował chyba bardziej „Rabarbara” niż mnie (On wspomina Sobór w każdym poście) – ja to widzę znacznie szerzej, choć, oczywiście, doceniam dokonania Vat. II, z których „pełną piersią” czerpię. „Mój” katolicyzm jest jednak także katolicyzmem Ojców Kościoła (zwł. Tertuliana i Orygenesa), katolicyzmem wielkich mistyków – Teresy z Avila i św. Jana od Krzyża, Hildegardy z Bingen, św. Franciszka, św. Dominika, Tomasza z Akwinu, Tomasza Mertona i tylu, tylu innych jeszcze „duchowych podróżników” którzy byli przede mną…i przed Soborem. W takim sensie niestraszna mi ani reforma Soboru (a jeśli istotnie już przeminęła, nic to – przyjdzie następna), ani Tradycja, bo i z niej umiem czerpać dla siebie pełnymi garściami (inaczej, niż Rabarbar, dla którego są to wszystko chyba tylko „relikty przeszłości”, z których bez żalu można, a nawet trzeba zrezygnować). „Papa Ratzi” – no, cóż, odpowiem tak… Kościół (w swoich wiernych) to „piekielnie” mocna budowla – przetrzymaliśmy Aleksandra VI Borgię i Piusa XII to i „Żelaznego Kardynała” jakoś przetrzymamy…:) A na moją wiarę „powrót Doktryny” nie ma najmniejszego wpływu, bo, jak sądzę, nigdy od niej nie odeszłam…zbyt daleko – choć tak sobie beztrosko hulam po jej obrzeżach.

        2. W jednym na pewno masz rację, ateisto: zły to naukowiec, który NIENAWIDZI przedmiotu swych badań. A „Wielka cisza” to rzeczywiście film niezwykły – zwłaszcza dla tych, którym się wydaje, że pojęcie „duchowości” kojarzyć dziś już można tylko z religiami Wschodu. Co do form chrześcijaństwa – niektóre mogą się wydawać rzeczywiście „zużyte” (tu Rabarbar by się z Tobą pewnie zgodził :)) a inne, jestem sobie to w stanie wyobrazić, nawet „odpychające.” Jako historyk wiem, że takie właśnie wydawały się konkwistadorom religie Ameryki prekolumbijskiej – jednak muszę Ci powiedzieć, że zawsze się zastanawiałam czy to aby częściowo nie dlatego, że nie całkiem rozumieli sens ich obrzędów (zgadzam się, z naszego punktu widzenia bywały „barbarzyńskie.” Przypomina mi się tutaj widziany kiedyś reportaż o młodym niemieckim ateiście, nietkniętnym widocznie wpływem chrześcijaństwa, którego wierzący koledzy zaprosili do uczestnictwa w katolickiej mszy. Otóż on wspominał, że w momencie Przeistoczenia wybiegł przerażony, sądząc, że ma do czynienia z kanibalami, którzy zaraz kogoś zjedzą. I wiesz co, wydaje mi się, że w swojej nieświadomości on był nawet bardziej „wierzący” niż jego przyjaciele. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *