Postscriptum: casus Joanny Beretty- Molli i inne takie.

W związku z komentarzem jednej z Czytelniczek do poprzedniego posta, na który to komentarz z niewyjaśnionych przyczyn nie udało mi się chyba opublikować odpowiedzi, chciałabym tę odpowiedź, być może nieco rozszerzoną, opublikować tutaj w formie odrębnego wpisu.

Otóż Czytelniczka owa napisała, zgadzając się ze mną co do pryncypiów, że często przywoływany przez katolików jako wzorcowy przykład Joanny (Gianny) Beretty- Molli – włoskiej lekarki, która dobrowolnie zrezygnowała z leczenia onkologicznego, aby jej najmłodsza córka mogła się urodzić (w wyniku czego sama zmarła wkrótce po porodzie, osieracając męża i kilkoro dzieci) wzbudza w niej daleko idące wątpliwości.

Nazwała wręcz taką postawę „świętym egotyzmem”, pisząc, że jako lekarka Molla była w pełni świadoma możliwych konsekwencji swego wyboru – i traumy, jaką zafunduje przy tej okazji swoim bliskim. I dodała, że gdyby to od niej zależała decyzja w tej sprawie, wcieliłaby się w rolę „advocatus diaboli” i obstawałaby za tym, by młodej Włoszki nie kanonizować. Bo w zasadzie ta kobieta popełniła samobójstwo, samolubnie chcąc zasłużyć na aureolę. Tak przynajmniej zrozumiałam punkt widzenia mojej Czytelniczki.

No, cóż – zacznę może od tego, że i we mnie postać ta wzbudza niekiedy mieszane uczucia. Nie tyle może ona sama,  co raczej sposób przedstawiania jej osobistego wyboru w Kościele jako JEDYNEGO moralnie dopuszczalnego w sytuacji zagrożenia życia matki („jeśli jesteś katoliczką i będziesz kiedyś w ciąży, masz obowiązek poświęcić własne życie dla ratowania życia dziecka, tak jak ona!” – słyszą czasami młode dziewczęta od swoich katechetów. Tego typu „nacisk moralny” uważam za niedopuszczalny. Świętość dlatego  jest świętością, że jest WYJĄTKOWA, że jest heroiczna. Gdyby taka postawa była czymś obowiązującym dla wszystkich, nie byłoby w niej nic niezwykłego. „Radosnego dawcę miłuje Bóg” – a jakakolwiek „ofiara” żeby była miła Bogu, musi być dobrowolna.

Z drugiej jednak strony, we wszelkich próbach deprecjonowania czynu Joanny (i podobnych do niej kobiet, np. siatkarki Agaty Mróz, które także kochały swoje nienarodzone dzieci „nad życie”, jak mówi tytuł filmu o Agacie) dostrzegam przejaw tej samej mentalności – była o tym szerzej mowa już w poprzednim wpisie – która mówi, że bywają sytuacje, w których życie jest gorsze od śmierci. Przede wszystkim wtedy, gdy wiąże się z jakimkolwiek cierpieniem, jakąkolwiek „traumą.”  („Trauma” to ostatnio bardzo modne słowo).

„Lepiej zabić, niżby miało być oddane do adopcji” – takim argumentem także próbowano mnie przekonać do przerwania ciąży, co zresztą źle świadczy o naszym systemie państwowej opieki nad dziećmi. Skoro śmierć ma być lepsza od życia w Domu Dziecka… „Lepiej zabić, niżby miało być niekochane.” „Lepiej zabić, niżby miało cierpieć w jakikolwiek sposób.” (Idąc tym torem myślenia, moglibyśmy zresztą łatwo dojść do wniosku, że najbardziej kochają swoje dzieci ci, którzy ich nigdy nie mieli – nie pozwalając im się urodzić, uchronili je przecież w sposób doskonały od wszelkich możliwych cierpień, jakich mogłyby doświadczyć w ewentualnym życiu…)

Czy życie bez jednego z rodziców jest dla dziecka traumą? Niewątpliwie. Czy owdowiały współmałżonek przeżywa dramat opuszczenia? Z pewnością. Ale to przecież dotyczy nie tylko przypadków, kiedy kobieta sama decyduje się oddać życie za swoje dziecko. Aby uniknąć tego rodzaju cierpienia, należałoby chyba zupełnie zakazać chorowania i umierania ludziom, którzy mają dzieci… Ale jeśli o mnie chodzi, czułabym się chyba raczej podbudowana (a nie straumatyzowana) przez fakt, że ktoś ukochał mnie tak bardzo, że był gotów oddać za mnie swoje własne życie… Czułabym się kimś wyjątkowym. Wiele tu zapewne zależy od sposobu przedstawienia tego dziecku. Nie, kochanie, mama nie umarła „przez Ciebie” – umarła DLA CIEBIE – bo tak bardzo Cię kochała, że chciała, abyś Ty mógł (mogła) żyć. Jest różnica? Jest!

Jezus powiedział: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.”  Tak! To jest najwyższy przejaw miłości (także tej rodzicielskiej) i altruizmu. Jeśli to nie jest bohaterstwo, jeśli to nie jest heroizm, to ja już nie wiem, co nim jest. A nazywanie tego egoizmem czy też „egotyzmem” (nawet z przymiotnikiem „święty”) to jakieś straszne przestawienie pojęć…

Czy jeśli np. dzisiaj mój mąż wracając z pracy zginie pod kołami samochodu, ratując jakieś obce dziecko, będę miała pełne prawo nazwać go  „egoistą”? Bo przecież miał własne dzieci, w imię miłości do nich nie powinien się w nic mieszać, niechby się tym zajął ktoś bezdzietny?

I czy jeśli kiedyś zapali się nasz dom i nagle odkryjemy, że jedno z naszych dzieci zostało w środku, w poczuciu odpowiedzialności za pozostałe dzieciaki nie powinniśmy skakać w płomienie, aby je ratować? Przecież mamy jeszcze inne dzieci… i nie należy ich w żadnym razie narażać na traumę utraty nie tylko rodzeństwa, ale i któregoś z rodziców? Tak tylko pytam.

Postscriptum: A w związku z tym głośnym przypadkiem dziecka z Madalińskiego, które miało pecha przeżyć aborcję (co, jak się zdaje, stało się głównym impulsem do podjęcia na nowo dyskusji o zaostrzeniu wiadomej ustawy) nasuwa mi się jeszcze myśl, że wyjaśnienia szpitala w tej kwestii są co najmniej wykrętne. To dziecko umarło, bo zgodnie z planem MIAŁO  umrzeć. Po prostu. Tego życzyli sobie jego rodzice i to właśnie mieli wykonać lekarze. A skoro „coś nie zadziałało” tak, jak zwykle, po prostu zostawiono je, żeby sama „natura” dokończyła dzieła… „Niedojrzałość” do życia, na którą się tu powoływano, była w dużej mierze skutkiem przeprowadzonej aborcji (niezależnie od wad rozwojowych dziecka, z których przynajmniej niektóre dałoby się skorygować, gdyby poród odbył się w terminie). A już zupełnie kuriozalnie brzmią dla mnie oświadczenia, że wykonanie u konającego dziecka wkłucia, które mogłoby umożliwić podanie mu środków uśmierzających ból, byłoby w jego przypadku „terapią uporczywą.” Podawanie środków przeciwbólowych, pokarmów czy wody nigdy nie wyczerpuje definicji „terapii uporczywej.” Nie zwiększa bowiem cierpień pacjenta, lecz właśnie pomaga je zmniejszyć. Na tym przecież opiera się cała opieka paliatywna.

Obłuda w tym przypadku polega i na tym, że z reguły „aborcję terapeutyczną”  uzasadnia się właśnie chęcią „zaoszczędzenia dziecku cierpienia” – wątpię, by skazując noworodka na agonię bez znieczulenia  udało się jakoś szczególnie zbliżyć do tego celu…

Jakiś czas temu wśród moich znajomych przyszedł na świat 24-tygodniowy wcześniak. Chłopczyk nie miał najmniejszych szans na przeżycie, a jednak nikt nie „odstawił go na półeczkę”, żeby tam umarł. Mimo wszystko nie zaprzestano podawania mu  płynów i środków przeciwbólowych. Spokojnie odszedł po kilku dniach. I nikt wówczas nie mówił o „terapii uporczywej” – ponieważ tak właśnie wygląda zwykła opieka terminalna. Ot, co.

 

Molla

 

Źródło obrazka: arttor.pl

Trzy smutne opowieści.

Mam wrażenie, że ludzie będący świadkami jakiegoś dramatycznego wydarzenia dzielą się zasadniczo na dwie grupy: takich, którzy mają to wszystko w nosie i wolą się nie wyrywać z pomocą, żeby tylko uniknąć późniejszych „kłopotów” – albo na takich którzy może i chcieliby pomóc, ale ostatecznie nie pomagają, ponieważ „nie wiedzą, jak”. 

I tylko dlatego właśnie w Polsce aż tyle osób umiera na oczach innych ludzi. Wszyscy myślą:”To nie moja sprawa, niech ktoś inny się tym zajmie!” A przecież w większości przypadków nawet nieudolna próba pomocy jest lepsza od jej braku…

Miałam przyjaciółkę (która później została siostrą kalkutanką), która z goryczą mówiła o tym, jak ludzie w Warszawie omijali leżącego na ulicy młodego chłopaka jakby był padliną… Inna moja koleżanka była jedyną osobą wśród tłumu gapiów, która próbowała zastosować zasady pierwszej pomocy podczas wypadku komunikacyjnego… 

Nie da się ukryć, że strach jest wielką siłą – większość z nas wręcz paraliżuje – i różnej maści chuligani świetnie to wykorzystują.

W pewnym „mniejszym mieście” przez wiele miesięcy grasowała banda gimnazjalistów, 13-15-letnich wyrostków, którzy specjalizowali się w okradaniu swoich ofiar z drobnych, cennych przedmiotów, takich jak np. komórki.
Łatwo powiedzieć, że były to „tylko dzieci” – jednak atakowały „kupą” – i któż by się z nimi kłócił? Rzecz trwała do momentu, aż pewien starszy pan, chyba były policjant czy wojskowy, odważył się ostro im postawić. Uciekli jak psy z podkulonymi ogonami…
Myślę więc, że zawsze warto reagować – nawet narażając się na najgorsze konsekwencje (jak tamten dzielny, warszawski policjant). Bezkarność rozzuchwala.
***
Toczące się właśnie Zimowe Igrzyska moim zdaniem jasno pokazują, że podstawową zasadą współczesnego sportu jest „the show must go on!” Choć według mnie szlachetna idea de Coubertina umarła najpóźniej wówczas gdy nie przerwano olimpiady w 1972 r. w Monachium nawet po zamachu terrorystycznym, w którym zginęli izraelscy sportowcy. A kto wie, może nawet już wówczas, gdy przyznano organizację igrzysk (zimowych i letnich, jak to wówczas było w zwyczaju) III Rzeszy Hitlera – (czymże jest wobec tego wszystkiego tragiczna śmierć „jednego gruzińskiego saneczkarza”)?:(
Teraz pogrąża się jedynie w coraz większym „cieniu” – uczcijmy ją minutą ciszy…
Publiczność jest żądna coraz bardziej wyśrubowanych wyników, więc budujemy coraz szybsze tory, coraz bardziej strome trasy i coraz większe skocznie narciarskie… A możliwość, że ktoś czasem na nich zginie, staje się powoli zwykłym „czynnikiem ryzyka” wkalkulowanym w sport wyczynowy.
Z drugiej jednak strony muszę przyznać, że nie wiem, co MKOL powinien robić w podobnych okolicznościach… Tragiczna śmierć jednego sportowca nie powinna przecież (chyba) przekreślać szansy na występ wszystkim, którzy przygotowywali się doń przez całe lata. Trudne to wszystko…
 

O trudnej sztuce pomagania…

Jak wiadomo, jestem osobą niepełnosprawną, więc kiedy tylko zaczęłam pisać ten tekst, natychmiast stanęły mi przed oczami dwie pobożne panie, które aż tak bardzo”chciały mi pomóc” w pewnym kościele, że mnie skutecznie…z obu stron unieruchomiły – tak, że poczułam się prawie jak ich zakładniczka.


No, tak – można by powiedzieć, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane i na tym zakończyć. 

Ale refleksja nad tym problemem dała mi też okazję do osobistego rachunku sumienia. Zastanawiam się, czy ja, ze swoją chęcią pomagania i doradzania bliźnim, też nie jestem swego rodzaju „emocjonalną prostytutką.” 

„Tylko mi powiedz, co Cię trapi, a ja na pewno znajdę lekarstwo!” – zdaje się mówić taki ktoś, i aż się pali, żeby nam”pomóc.” 

Swego czasu, pisząc tego bloga, sama się przekonałam, że próba takiego – nawet bardzo  delikatnego – wejścia bez pukania w czyjeś życie może być bardzo bolesna dla mnie samej, chociaż zrobiłam to w dobrej wierze.

Czasami wystarczy powiedzieć/napisać o jedno słowo za dużo – i już masz w kimś osobistego wroga…

Muszę się doprawdy bardzo pilnować, żeby nie być jak ten człowiek, co powiedział: „Ja tak bardzo kocham ludzi – szkoda tylko, że oni nie chcą tego docenić!”