Pożegnanie z astrologią.

Od zawsze wiedziałam, że z tymi „znakami Zodiaku” to jakieś horrendalne oszustwo – tym bardziej, że gwiazdy, które oglądamy na nocnym niebie, mogą przecież wcale już nie istnieć (tylko że z uwagi na ogromne odległości w Kosmosie ich światło dociera do nas z wielkim opóźnieniem). A w jaki sposób coś, czego już NIE MA (i najprawdopodobniej nie było także w chwili mego urodzenia….:)) mogłoby wpływać na moje losy?:)

Ale ostatnio zyskałam jeszcze jeden naukowy argument przeciwko twórcom horoskopów. Otóż, na co ich klienci nie zwracają najmniejszej uwagi, 12 gwiazdozbiorów w zodiaku (tak naprawdę jest ich zresztą TRZYNAŚCIE, trzynastym jest gwiazdozbiór Wężownika, ale o to mniejsza:)), wcale nie dzieli roku na dwanaście RÓWNYCH części, odpowiadających z grubsza dwunastu miesiącom w kalendarzu. A to z tej prostej przyczyny, że konstelacje różnią się wielkością. Dla przykładu, na tle gwiazdozbioru Panny Słońce „przesuwa się” (pozornie!:)) w ciągu 42 dni (od 16 września do 30 października, a nie, jak chcą astrologowie, od 23 sierpnia do 22 września:)), a przez Skorpiona – tylko 6 dni… Ktoś, kto urodził się np. 25 lutego, jak ja (pomijam tu już ten drobny szczegół, że powinnam była przyjść na świat około 20 kwietnia) „astrologicznie” jest więc spod znaku Ryb, ale Słońce w dniu jego urodzin było w znaku…Wodnika!:)

Nawet zakładając – jak przytomnie stwierdza dr Tomasz Rożek (fizyk, założyciel Stowarzyszenia Śląska Kawiarnia Naukowa i kierownik działu naukowego w tygodniku „Gość Niedzielny”:)) – że istotnie dzień narodzin ma jakikolwiek wpływ na dalsze życie człowieka, to i tak studiowanie horoskopów jest bez sensu. Zdecydowana większość z tych, których to w ogóle obchodzi, czyta po prostu nie ten horoskop, który powinna… 🙂

Jeszcze inna sprawa, że w związku z ruchem obrotowym Ziemi (o którym astrologowie sprzed 2 czy 3 tysięcy lat mogli, oczywiście, nie mieć bladego pojęcia…:)) oraz na skutek różnych oddziaływań grawitacyjnych – zmienia się powoli widok naszego nocnego nieba. „Nie są to zmiany duże – stwierdza Rożek – ale w ciągu setek lat…” 🙂 Dwa tysiące lat temu w dniu równonocy wiosennej Słońce „jak się należy” wchodziło w znak Barana, teraz jest w znaku Ryb, a za około 600 lat znajdzie się tego dnia w gwiazdozbiorze Wodnika.

A co na to wszystko astrologia? Nic! Zupełnie nic. Proszę, pomyślcie o tym, zanim znowu zechcecie zacząć poranek od przeczytania swojego dziennego horoskopu… A znam takich, którzy bez tego rytuału (niczym bez porannej kawy) w ogóle nie wychodzą z domu…

Źródło: Angora nr 39 (1058) z 26 września 2010, przedruk za: Onet.pl.

 


Myślę, że jestem  spod znaku… Ryby… A, co mi tam! 🙂

Czary-mary…

Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego aż tyle osób, które uważają się za „nowoczesne i oświecone” (i nader chętnie wyśmiewają się z „religijnych zabobonów” innych ludzi) jednocześnie chodzi do wróżek (radzi się ich wiele poważnych osób, a na Półwyspie Apenińskim przedstawicielek tej szlachetnej „profesji” jest więcej, niż…księży:)), wierzy, że rybia łuska, noszona w portfelu, zapewni bogactwo i nie ruszy się z domu bez przeczytania aktualnego horoskopu (rubryka „znak zodiaku” znajduje się w każdym internetowym profilu, zupełnie, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie…).

Natomiast, co do „medycyny niekonwencjonalnej”, myślę, że wszystkie „siły” które tkwią w przyrodzie są dziełem Stwórcy – i jeśli tylko, jak ziołolecznictwo, masaże czy akupunktura, rzeczywiście pomagają, nie należy ich odrzucać. Natomiast ostrożny stosunek mam do metod, które zdają się opierać na efekcie placebo (jak homeopatia), lub wprost na magii (diagnozowanie wahadełkiem) albo stwarzają możliwość manipulowania ludzką świadomością i wolną wolą (jak hipnoza).

Kiedyś widziałam wstrząsający, oparty na faktach film o amerykańskiej rodzinie, w której było dziecko chore na cukrzycę. Za namową przyjaciółki przystąpili oni do pewnej sekty, która kładła wielki nacisk na fizyczne uzdrowienia i…odstawili insulinę. W wyniku tego ich dziecko zmarło, a oni stanęli przed sądem, oskarżeni o spowodowanie jego śmierci.

Sędzia, zresztą wierzący, powiedział: „Proszę państwa, ludzie ci domagali się cudu od Boga, nie chcąc uwierzyć w to, że cudem było również to, że dzięki nowoczesnej medycynie ich dziecko żyło przez 13 lat…” Nic dodać, nic ująć. Metody leczenia, które rzeczywiście skutkują, dają efekty sprawdzalne naukowo.

Uprzedzając pytania, które zaraz zapewne się pojawią: 1) Krzyżyk (Gwiazda Dawida, etc.) nie tyle są „amuletami” (tj. przedmiotami, które mają nas chronić przed złymi mocami – mimo że egzorcyści poświadczają i takie ich działanie), co znakami przynależności do określonej religii, choć może się oczywiście zdarzyć, że ktoś traktuje swój medalik „magicznie” – podobnie, jak ci, co to wierzą w „uzdrawiającą moc obrazów” (niekoniecznie nawet religijnych). Szczególnie często dotyczy to chyba krzyża, który wielu ludzi uważa po prostu za „ciekawy wzór biżuterii.”

(Myślę, że warto tu dodać słowo o tzw. „krzyżu egipskim” (ankh) który z kolei przez wielu chrześcijan bywa uważany wręcz za narzędzie szatana – niesłusznie. Hieroglif ten od najdawniejszych czasów oznaczał m.in. „życie” i „zmartwychwstanie”, stąd bardzo szybko został przyjęty jako symbol przez chrześcijan egipskich (Koptów). Co bardziej ostrożni mogą dla pewności ten przedmiot skropić wodą święconą…:))

Jednak warto sobie powiedzieć jasno, że żaden poświęcony przedmiot ani obraz, nawet wizerunek Jasnogórskiej Madonny, nigdy nikogo nie „uzdrowił.” Tym, co niekiedy sprawia „cudowne uzdrowienia” jest tylko i wyłącznie ludzka WIARA. (Jezus wielokrotnie mówił ludziom, że to ich „wiara” ich ocaliła: Mt 9,22, Mt 15,28, Mk 10,52…).

Myślę jednak, że nie powinno to prowadzić nas do pochopnego wniosku, że ci, którzy żarliwie się modlili (a nawet pojechali do jakiegoś sanktuarium) – a jednak nie zostali uzdrowieni, mają po prostu „zbyt małą wiarę” albo wręcz są „niemili Bogu.”

Ludzkie cierpienie zawsze stanowi pewną „tajemnicę” nad którą czasem lepiej zamilknąć…

2) Modlitwa o uzdrowienie, sama w sobie, NIE JEST metodą leczenia („uzdrawiania”), przynajmniej nie na tej samej zasadzie, co „bioenergoterapia.” Jest to po prostu modlitwa za chorych, choć może proces leczenia wspomagać – i są na to nawet pewne dane eksperymentalne.

A co się tyczy uzdrowicieli, to nie wiem, czy wiecie, ale Archidiecezja Warszawska dopiero niedawno przeprosiła za spotkania z uzdrowicielem Harrisem, organizowane w latach 80-tych przy kościołach. Jako mała dziewczynka również zostałam na taki seans zaprowadzona i muszę przyznać, że ten człowiek zrobił na mnie przerażające (dziś powiedziałabym, że „demoniczne”) wrażenie, mimo, że był otoczony ikonami, kadzidełkami i szeptał jakieś modlitwy czy zaklęcia…