Kim jest arcybiskup Henryk Hoser?

Szczerze powiedziawszy, początkowo chciałam napisać zupełnie inny post. Miało być coś o tym, że żyjemy w dziwnym świecie, gdzie minister rządu może – jeśli ma taki kaprys – napisać thriller erotyczny, lub (jeśli ma taką fantazję) po godzinach paradować w damskich ciuszkach (to ostatnie, jak sądzę, byłoby nawet entuzjastycznie przyjęte w pewnych kręgach:)) – ale, jeśli zdarzy mu się w tymże wolnym czasie przeprowadzić wywiad z nielubianym przez media arcybiskupem – o, to już zewsząd padają gromkie zapytania o „możliwy konflikt interesów”, a niektórzy koledzy partyjni obwinionego wyrażają zdziwienie, że „taki człowiek jest wśród nas.”

„Taki człowiek”, podkreślmy, do którego NIKT nie ma żadnych zarzutów – poza jednym – że ów jest praktykującym katolikiem.

Zastanawiałam się zresztą, na czym miałby polegać ów hipotetyczny „konflikt interesów”? Czyżby wiceminister Królikowski – bo to o nim mowa – (nad) używał swego stanowiska lub środków z ministerstwa po to, by promować swoją religijną książkę? Nie? O co więc chodzi? Czy może o to, że nieukrywający się ze swoimi wyrazistymi przekonaniami polityk nie może/nie powinien sprawować w Polsce funkcji publicznych? (No, chyba, że akurat nazywa się na przykład Wanda Nowicka…:))

Ale potem przyszło mi do głowy, że – jak to niestety często u nas bywa – wszyscy dyskutują (zazwyczaj krytykując) o książce, której prawie nikt jeszcze nie przeczytał.

Zaczęłam się też zastanawiać, jaki właściwie jest ten hierarcha, którego niektóre media kreują wręcz na „pierwszego wroga postępu w polskim Kościele” – niemal na równi z o. Rydzykiem i kilkoma innymi.

Poprosiłam więc P., żeby (w ramach prezentu urodzinowego) kupił mi tę książkę – dla mnie ma to za każdym razem taką wartość, jakby był to pierścionek z brylantem (pierścionków nie noszę:)). Kupił. Przeczytałam.

I zdziwiłam się, bo obraz biskupa, jaki wyziera z tej książki, w wielu punktach różni się od tego wykreowanego przez media. Ot, choćby wtedy, gdy mówi o przemocy domowej:

„Musimy być czujni, dalecy od obojętności, bo chore małżeństwo bardzo często wymaga pomocy z zewnątrz. Pozostawanie obojętnym, skazywanie ludzi na tę prywatną tragedię tworzy pewnego rodzaju przyzwolenie – tragedia trwa za ścianą, a my nie reagujemy. A nie reagując, przyzwalamy, czyli przyczyniamy się do bezkarności i trwania spirali zła.”

Oczywiście, nie twierdzę, że ze wszystkim, co arcybiskup powiedział w tym wywiadzie, w zupełności się zgadzam – ba, są nawet kwestie, co do których mam całkowicie odmienne poglądy. (Na moje szczęście, w Kościele katolickim NIE MA dogmatu o nieomylności biskupów, tak więc nic mi za to nie grozi…:)). Niemniej jednak, uważam, że warto tę książkę przeczytać.

Choćby po to, by przekonać się naocznie, że nie taki ten Hoser straszny, jak go malują…:)

Na zdjęciu: Przyszły biskup podczas studiów medycznych. Ten syn znanej, warszawskiej rodziny ogrodników (o przedsiębiorstwie braci Hoserów wspomina nawet Bolesław Prus w „Lalce”) zanim trafił do seminarium, został lekarzem. Prawda, że przystojny był z niego chłopak?:)

PRZECZYTAJCIE SAMI: Bóg jest większy. Rozmawiają abp Henryk Franciszek Hoser SAC i Michał Królikowski. Wyd. APOSTOLICUM, Ząbki 2013.

Kilka myśli na Boże Narodzenie.

Ta „antybożonarodzeniowa histeria”, którą obserwuję co roku (niekiedy nawet po tym można rozpoznać, że zbliżają się chrześcijańskie Święta końca roku…) czasami przybiera formy wręcz groteskowe, a czasami zabawne.

Jak wtedy, gdy czytam, że w Święta w TV odbędzie się debata „środowisk mniejszościowych” (np. feministki, rabina i członka Green Peace’u) nad tym, jak należy ZMIENIĆ (oni na to mówią: „przekonstruować” ) nasze dawne tradycje, żeby stały się wreszcie akceptowalne dla wszystkich. (Pytanie: czy TRADYCJA może być naprawdę „nowa”?)

Jak wtedy, gdy w Wielkiej Brytanii zakazano oficjalnego używania słowa „Christmas” (i pokrewnych mu wyrażeń), stare, dobre określenie „B.C.” zastępuje się przez B.C.E. („before common era” – a jakaż ona, przepraszam, „powszechna”? Muzułmanie mają swoją rachubę czasu, i Żydzi, i Chińczycy…) – a poczta Stanów Zjednoczonych wypuściła serię znaczków okolicznościowych ze „świętami grudniowymi” różnych religii – z nazwy wymienia się na nich np. Chanukę, ale Boże Narodzenie ma symbolizować domek z piernika (bez żadnego napisu).

Internauci ironizują, że w tym roku z okazji Świąt należy sobie życzyć… szczęśliwego piernikowego domku!

Jak wtedy, gdy oficjalny kalendarz szkolny dla uczniów z krajów UE wymieniał wszystkie możliwe święta (włącznie z tymi obchodzonymi przez buddystów i hinduistów), ale „zapomniał” o tak niszowych w Europie uroczystościach, jak Boże Narodzenie i Wielkanoc…

I jak wtedy, gdy holenderską tradycją bożonarodzeniową „Zwarte Piet” (Czarnego Piotrusia) – postacią niesfornego pomocnika Św. Mikołaja z usmoloną twarzą i kręconymi włosami – zainteresował się (oczywiście w negatywnym kontekście, bo jakże by inaczej) sam urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do spraw Praw Człowieka.

A stojąca na czele tego zacnego urzędu Jamajka Verene Shepherd orzekła, że dziwi się Holendrom, iż nie dostrzegają w Czarnym Piotrusiu „powrotu do niewolnictwa niegodnego XXI w.”. I zasugerowała, aby to święto skasować (sic!) – a w każdym razie poprzestać na Świętym Mikołaju…

I tu spotkała ją niespodzianka – bo oto Holendrzy, modelowo zlaicyzowane społeczeństwo, gremialnie ujęli się za bohaterem swojej narodowej tradycji. Ba, w obronie Piotrusia wystąpił nawet sam premier tego kraju, stwierdzając filozoficznie: „No, cóż – wygląda na to, że Czarny Piotruś jest czarny – i nic na to nie poradzimy!”

Podobnie – zupełnie dobrze mają się w Europie tradycyjne jarmarki bożonarodzeniowe, pomimo nieustających prób zastępowania tej nazwy jarmarkami „zimowymi” czy wręcz „sezonowymi.”

No, tak – wszystko to bardzo pięknie, czekam tylko, kiedy taka „dekonstrukcja” (w duchu świętej poprawności politycznej) dotknie także inne święta, jak np. wspomnianą już Chanukę czy Ramadan…

I, z tego co mi wiadomo, nigdzie na świecie nie ma PRZYMUSU obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia – o jakiej więc „dyskryminacji” niechrześcijan właściwie mówimy?

Inna rzecz, że nasze czasy, które starają się usilnie „wyprać” te Święta z wszelkiej duchowości (i uczynić je „świętem błogosławionej komercji”:)) zrobiły z nich już w dużej mierze święta pielęgnowania więzi rodzinnych – dobre i to.

I tak sobie myślę, że większość tych wpisów w Internecie w rodzaju: „Jak ja nienawidzę tych WASZYCH Świąt!” (które zawsze w tym czasie mnożą się jak grzyby po deszczu) – wynika nie tyle z wojującego ateizmu, co z jakiejś wielkiej samotności piszących.

Bo najsmutniej robi się wtedy, gdy już nawet nie ma czego pielęgnować…

Dlatego, chociaż wszelka „poprawność polityczna” jest mi dogłębnie obca – życzę na te Święta, „kiedy się łączy Niebo z Ziemią, sprawy Boskie – ze sprawami ludzkimi”, i sobie, i Wam, moi Czytelnicy, abyśmy przez te kilka dni w roku stali się choć odrobinę bliżsi nie tylko tajemnicy Boga, ale także, po prostu, sobie nawzajem.

 

 

Katolik=hipokryta?

Moim zdaniem nie ma nic prostszego – i niewiele jest na świecie rzeczy bardziej  OBRZYDLIWYCH – niż powiedzieć o kimś (no, chyba, że chodzi o NAS samych) – „to ta hipokrytka, to ten obłudnik!” – bo tak naprawdę to tylko BÓG zna serce człowieka, jego pobudki chodzenia-niechodzenia do kościoła, wiary i niewiary, itd.

A kimże my jesteśmy, aby to oceniać? To prawda, że niektórzy (nie tylko katolicy zresztą!) sprawiają wrażenie, jakby wierzyli tylko „z przyzwyczajenia” – ale nie nazwałabym tego „obłudą” a tylko duchowym lenistwem.

Zresztą – podobnie jak w niedawno omawianej przeze mnie kwestii „sumienia” – nie sądzę, aby pojęcie hipokryzji dało się zawęzić tylko i wyłącznie do wiary religijnej. Mało tego, sądzę, że WSZYSCY jesteśmy po trosze hipokrytami.

Bo hipokryzja to, mówiąc ogólnie, niezgodność pomiędzy słowami a czynami lub między czynami a myślami i wewnętrznymi motywacjami.

I czy świetną szkołą takiej postawy nie jest np. polityka? Już Nicolo Machiavelli stwierdził, że książę wcale nie musi być człowiekiem prawym – wystarczy, by takiego udawał…

I kiedy widzę polityków, którzy wygłaszają wzniosłe tyrady na temat „wartości rodzinnych”, a zarazem „zapominają” płacić alimenty byłej żonie, albo wdają się w romans z pewną samozwańczą poetką – to ja się pytam: cóż to jest, jak nie „hipokryzja” właśnie? 🙂

Politycy z lewicy (żeby nie było!) też zresztą nie są wolni od tej ogólnoludzkiej przywary. Pamiętam takiego, który, gdy mu powiedziano, że obecnie obowiązujące prawo dopuszcza udział osób niepełnoletnich w produkcjach pornograficznych, powiedział, że on swojej córki dobrze pilnuje… Tak więc: ja swoją trzymam krótko (bo wiem, że to jest „be”) ale to, co się dzieje z innymi już zupełnie mnie nie obchodzi… I kiedy przywódca pewnej radykalnej lewicowej partyjki po demonstracji pod czerwonymi sztandarami  wsiada do mercedesa i odjeżdża do swego luksusowego domu…  Toż to „hipokryzja” czystej próby!

I doprawdy nie rozumiem, dlaczego akurat katolicy mieliby mieć na to „monopol”?

Dlatego tylko, że dzięki takiemu stereotypowi wszyscy inni czują się lepsi od tych  „durnych katoli”, a zbitka „katolik-hipokryta” stała się już tak popularna, że nikt się nawet nad nią nie zastanawia?

Klasycznym podawanym tu przykładem są „niedzielni katolicy” z tych, co to w dzień święty z rodzinką do kościoła, a w tygodniu – piją i biją żonę oraz małoletnie dziatki. (Na wszelki wypadek od razu mówię, że takie postępowanie NIE JEST bardziej dopuszczalne dla katolika, niż dla niekatolika. A nawet przeciwnie).

Wierzcie mi, że każdą religię można równo „olewać” – i w każdej można prowadzić „prawdziwe” życie duchowe – trzeba się tylko o to trochę postarać. A ludziom na ogół się zwyczajnie nie chce.

Nie zawsze też msza święta musi być nudna, monotonna i byle jaka – należałam do wielu wspólnot, w których była głębokim i pięknym misterium. I wcale NIE WSZYSCY księża są „obłudni” – znam wielu dobrych, mądrych i „świętych” kapłanów, którzy naprawdę żyją według tego, czego nauczają.

Jako żona byłego księdza  w oczach wielu z Was zapewne też jestem „hipokrytką.” No, cóż, zapewne macie rację. Zresztą, zawsze wolałam bić się we własne piersi, niż w cudze.

A pozostałym doradzałabym nieco więcej taktu i delikatności w ocenie wewnętrznego życia innych. Któż z nas jest Bogiem?

  

Postscriptum: Sama jednak wciąż nie potrafię przejść do porządku dziennego nad pewnymi szczególnie rażącymi przypadkami hipokryzji:

1) Skoro aborcja jest tak wielkim złem, to czemu kobiet w ciąży, znajdujących się w trudnej sytuacji życiowej (np. zgwałconych czy małoletnich) nie otacza się u nas życzliwością i opieką, ale przeciwnie, ciągle jeszcze potępia i wytyka palcami? Wybaczcie, ale mam jeszcze świeżo w pamięci rozmowę z pewną nastolatką z bardzo pobożnego domu (tatuś jest organistą!), która wdała się w romans z księdzem i teraz boi się, że zaszła w ciążę. Bo jeśli – to „kochający rodzice” urządzą jej piekło na ziemi… (A swoją drogą, byłam przerażona poziomem niewiedzy tej małej na temat własnej seksualności – czyżby ludzie naprawdę uważali, że tylko totalna ignorancja uchroni ich dzieci od grzechu?).

Czytałam nawet kiedyś rozmowę dwóch słuchaczek Radia Maryja, które stanowczo twierdziły, że „na takie dzieci Pan Jezus nie dał zgody!”

No, to jak to jest?! Zabić – grzech, ale urodzić nieślubne – jeszcze większy?!

2) Skoro wszyscy tak głośno krzyczą o „człowieczeństwie płodu od poczęcia” (z czym się zresztą zgadzam), to czemu ciągle dochodzą mnie słuchy o problemach z pochówkiem poronionych płodów? No, to jak to w końcu jest?! Dopóki żyje – to człowiek, ale jak umrze, to już zwykły śmieć?!