Śmieszność sakramentu…

Ach, co to był za ślub, prawda? Tak, tak – właśnie TEN ślub, o którym ostatnio wszyscy mówią. Postanowiłam więc dorzucić swoje trzy grosze i ja.

Już to samo, że właśnie  pan K., który poprzez swoją telewizję codziennie i przez cały czas tłumaczy Polakom, jak też powinna wyglądać „normalna polska rodzina” porzucił po 24 latach pożycia żonę z trójką dzieci – by poślubić z wielką pompą (w sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach – tutaj akurat może słusznie, myślę, że potrzeba im więcej miłosierdzia, niż potrafię z siebie teraz wykrzesać… – ale co gorsza  w blasku fleszy) swoją  „prawdziwą miłość” – wywołało oburzenie tak ludzi wierzących, jak i tych, którym do Kościoła jest bardzo daleko.

I wydaje mi się, że to dość powszechne zgorszenie  nie wynika wcale – jak twierdzili niektórzy obrońcy młodej pary – z tego, że rzekomo Polacy pasjami lubią „zaglądać innym do łóżka i do sumienia” – ile raczej z czegoś, co teologia nazywa sensus fidei, powszechnym zmysłem wiary Ludu Bożego.

To chyba nieco podobnie jak z głośnym odejściem księdza Tymoteusza Szydło. Mam wrażenie, iż nikogo szczególnie nie obeszłyby jego duchowe rozterki, gdyby nie to, że wcześniej z jego święceń zrobiono niemalże wydarzenie wagi państwowej.

Jeśli ktoś decyduje się robić za „sumienie Narodu”, powinien być przygotowany na to, że jego własne postępowanie będzie oceniane wyjątkowo wnikliwie. Taki los – „komu wiele dano…” itd.

Wszyscy, którzy kiedykolwiek uczęszczali na katechezę, wiedzą doskonale, że małżeństwo katolickie jest „nierozerwalne” –   zasadniczo nie ma od tego żadnych wyjątków, a gdyby nawet osoba rozwiedziona z poważnych powodów (takich jak np. przemoc czy porzucenie) po latach spotkała prawdziwą miłość, to i tak popełnia grzech niemożliwy do odpuszczenia.

Opowiadałam tu już kilka razy historię pewnego mojego znajomego, którego kościelnie zaślubiona małżonka wkrótce po ślubie uciekła do Niemiec, aby zostać tam luksusową panią do towarzystwa. Gdy wszelkie próby sprowadzenia wiarołomnej do domu zawiodły, chłopak z rozpaczy zaczął pić na umór. Od zapicia się na śmierć uratowała go jego koleżanka, bardzo skromna, szara myszka, która od dzieciństwa się w nim podkochiwała. Z nią mój znajomy od lat żyje spokojnie i bogobojnie (bo oboje są wierzący), wychowują czworo dzieci…

Wszakże żyją w grzechu, ponieważ sąd biskupi orzekł, iż w ich przypadku „nie ma podstaw”  do stwierdzenia nieważności jego pierwszego związku – choć moim zdaniem takowe by się znalazły.

Bo tak właśnie Kościół podchodzi do „błędów młodości” swoich wiernych w 99% przypadków.

Ale wystarczy, że rozwodnik należy do kręgu władzy, sypiącej milionami do kasy Kościoła, by jego grzech stał się malutki, nieważny i zupełnie możliwy do wybaczenia.

Furda tam dzieci z pierwszego małżeństwa, na które tatko płacić alimentów nie chciał.  (Okazuje się, że żony i dzieci, które w przypadku procedury kościelnej mogą doświadczać cierpienia zupełnie podobnie, jak przy „cywilnym” rozwodzie – zupełnie nie są tu brane pod uwagę…) Furda tam wady charakteru  szczęśliwego małżonka.  Furda, że poniewierane i bite kobiety w Kościele wybaczenia za ponowny związek i „unieważnienia” małżeństwa z oprawcą doczekać się nie mogą – ba – czasami nawet nie doświadczają  zwykłego ludzkiego współczucia i zrozumienia…

Kuriozalne jest i to, że stwierdzono nieważność na podstawie braku zdolności psychofizycznych pana K. do małżeństwa. Wyrok sądu konsystorskiego mówił też o zakazie zawierania następnego bez zgody swojego arcypasterza. Ale arcybiskup Głódź (właśnie on!) ten zakaz uchylił po zaledwie roku obowiązywania.

Rozumiem, że dotychczas pan K. był „niedojrzały” by podjąć istotne obowiązki małżeńskie (i na przykład nie zdradzać żony z koleżanką z pracy, co właśnie czynił) – ale w przeciągu tego roku karencji dojrzał bardziej, niż w ciągu niemal ćwierćwiecza związku, co to – jak się okazuje – małżeństwem nie był ani odrobinę?

No, cóż, jeśli nastąpiła w nim tak błyskawiczna przemiana – to chwalmy Pana! Wierzę, że każdy się może zmienić, dojrzeć, nawrócić. Niemniej ten osobliwy splot osobistych problemów, blichtru i polityki wciąż budzi we mnie podejrzenia, że coś ważnego zostało tu ośmieszone. Mianowicie powaga sakramentu, przysięgi przed Bogiem.

Może Was to zdziwi, ale ja, żona eksa, wcale bym nie chciała, by uznano „nieważność” ślubów i święceń mego męża. A to dlatego, że głęboko wierzę w to, że w chwili ich składania mój mąż był już dojrzałym człowiekiem, w pełni świadomym tego, co robi. Podobnie jak w momencie, gdy zdecydował się opuścić służbę kapłańską po to, by otoczyć opieką mnie i nasze nienarodzone wtedy jeszcze dziecko.

Wolałabym raczej doczekać się dyspensy niż unieważnienia. W tym przypadku przynajmniej nie będziemy udawać, że coś, co miało miejsce (kapłaństwo P.) w ogóle się nie zdarzyło. Zdarzyło się, tyle, że on temu nie podołał… A ja mu w tym nie pomogłam.

Wiem, wiem, że instytucja stwierdzenia nieważności istnieje od stuleci (a dokładniej od XIV w.)- i wiem, że w dawnych wiekach papieże i możni tego świata nader chętnie z niej korzystali, już to, żeby wiązać małżeństwa, które według prawa nigdy nie powinny zostać zawarte (np. pomiędzy kuzynami), już to, by rozwiązywać te, które z jakichś względów nie były im na rękę.

Czasami jednak wydaje mi się, że mój Kościół heroicznie rozwiązuje problemy, które najpierw sam stworzył (tak w sferze seksualności, jak i szerzej: teologii małżeństwa) – i że często te rozwiązania niewiele mają wspólnego z Jezusowym „tak-tak, nie-nie.”

Wygląda to wszystko na szukanie „furtek”, kruczków prawnych – że niby „rozwód kościelny” jest niemożliwy, ale jednak – jest możliwy… I po co te moralne wygibasy?

Moim zdaniem – skoro papież naprawdę (w co głęboko wierzę) ma na tej Ziemi władzę „rozwiązywania” wszystkiego – to powiedzmy sobie szczerze, że także węzła małżeńskiego. I należałoby tylko bardzo jasno określić sytuacje, w których taka nadzwyczajna dyspensa od przyrzeczeń małżeńskich byłaby możliwa. Pisałam tu już kiedyś o tym, że według mnie powinny to być sytuacje, gdy życie w małżeństwie jaskrawie zaprzeczało treści przysięgi małżeńskiej, to jest miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej. Czyli przypadki przemocy, zdrady lub oszustwa.

Ostatnią, acz nie najmniej ważną sprawą, jest niepotrzebna ostentacja tego ślubu (ponownych zaślubin dwójki rozwiedzionych nowożeńców) – i to w sytuacji, gdy niesakramentalnym parom, które heroicznie żyją w czystości, zaleca się przystępowanie do sakramentów w miejscach, gdzie oboje są anonimowi „aby uniknąć zgorszenia.” Czy i to nie trąci jakąś straszną hipokryzją?

I na zakończenie – fragmenty z refleksji mojego znajomego pastora, Pawła Bartosika, z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego (przezornie wybrałam tylko te, z którymi się zgadzam:)). Do przemyślenia…

„Przez 20 lat myślałeś, że jesteś żonaty. Sypiałeś z kobietą, którą uważałeś za swoją żonę. Przez 20 lat twoje dzieci myślały, że ich rodzice są małżeństwem. Po 20 latach twój Kościół cię zapewnia, że to wszystko rzeczywiście było fikcją i nie było żadnego małżeństwa. A ty możesz „legalnie”, unikając słowa „rozwód”, ożenić się z inną kobietą, unikając określenia „drugie małżeństwo”. Jesteś kryty. Jesteś w porządku. Nie jesteś, jak ci poganie żyjący razem bez ślubu. Nie jesteś jak ten sąsiad homoseksualista. Nie jesteś jak ten lewacki rozwodnik. Jesteś przykładnym, praktykującym, legalnym… hipokrytą.

Ktoś, kto stworzył taki konstrukt musi mieć mocne przekonanie, że można legalnie oszukać Boga.

Ktoś, kto przekonał sam siebie do takiej teologii, idealnie nadaje się na prezesa propagandowej telewizji.

Rozumiejąc Matrix, musimy jednak żyć w rzeczywistości. A ta rzeczywistość nie jest taka, jaką nazywa ją prezes rządowej telewizji lub Kościół, który umożliwia mu takie triki i utwierdza w Matrixie. Rzeczywistość jest taka, jak ją opisuje Bóg. Gdyby bezbożny król Achab chciał legalnie zagrabić winnicę Nabota, mógłby przejęcie jej nazwać „reformą rolną” lub „zmianą stref”. Jednak jakiejkolwiek nazwy by nie użył – musielibyśmy nazwać jego działanie tym, czym w rzeczywistości jest: „kradzieżą”.

Jeśli Kościół utwierdza kogoś w przekonaniu, że rozwód po 20 latach małżeństwa jest w rzeczywistości orzeczeniem o tym, że nigdy go nie było – nie ma to najmniejszego znaczenia dla faktów. Ma to znaczenie dla samozakłamanego serca, które szuka legalnej furtki, by opuścić żonę lub/i ożenić się z inną kobietą.

Z tak dziwaczną teologią małżeństwa, nawet po 20 latach, nie możesz mieć pewności, czy kobieta obok której budzisz się codziennie rano jest twoją żoną. Żadne dziecko nie może być pewne, czy ich tata jest mężem ich mamy. (…)

W świetle Bożych definicji Jacek Kurski 20 lat temu zawarł przymierze małżeńskie. Z jakichś przyczyn zostało ono zerwane. Został rozwodnikiem. Tak, Biblia używa takiego słowa: „rozwód” – i ma ono odniesienie do konkretnej rzeczywistości. Sobotni ślub prezesa TVP jest jego drugim ślubem. Jego dzieci nie pochodzą z nieślubnego związku, lecz z pierwszego małżeństwa. Kościół zaś utwierdzając go oraz innych wiernych w  przekonaniu, że jest inaczej – omija proste ścieżki Pańskie i proste definicje. „

Szabatowanie niedzieli.

A więc dokonało się. Od marca bieżącego roku liczba „handlowych” niedziel będzie stopniowo ograniczana. (Zerknijcie proszę na ilustrację na dole.) Specjaliści mówią, że wyjątków w odnośnej ustawie jest tyle, że będzie ona notorycznie obchodzona.

W 2018 roku przypadną 23 wolne niedziele – nie zrobimy wtedy zakupów w supermarketach, galeriach handlowych i dyskontach spożywczych. Jednak sprzedaż w niedzielę będzie mogła odbywać się m.in w placówkach handlowych prowadzonych przez właściciela (np. w osiedlowych sklepikach), na dworcach kolejowych oraz na stacjach paliw. Spod zakazu zostaną też wyłączone punkty, gdzie przeważa działalność gastronomiczna oraz kioski z gazetami, kwiaciarnie, cukiernie i piekarnie (ale tylko, jeśli przeważająca działalność tych miejsc polega na handlu kwiatami, wyrobami cukierniczymi lub piekarniczymi). Otwarte będą również apteki i punkty apteczne.

A ja się zastanawiam, czy to wszystko nie jest aby tylko jednym wielkim pokazem naszej hipokryzji. Czyżby panie kelnerki w kawiarniach, bileterki w kinach i kierowcy autobusów nie mieli rodzin, z którymi także chcieliby spędzać czas? Czyżbyśmy w ten sposób dawali wyraz naszemu podświadomemu przekonaniu, iż handel sam w sobie jest czymś niegodziwym, jako – rzekomo – nastawiony jedynie na zysk, w odróżnieniu od tych innych,  rzekomo „służebnych” aktywności?

Tutaj ma chyba zastosowanie pytanie mojego brata, agnostyka: „A więc mówisz, że nie wolno pracować w niedzielę – a upijać się wolno?” Jest to zresztą tylko inna wersja pytania samego Jezusa: „czy wolno w szabat dobrze czynić, czy źle?”

Ja jednak mam wątpliwości, czy rzeczywiście przykazanie „pamiętaj, abyś dzień święty święcił!” oznacza jedynie NIE HANDLUJ!

Sęk w tym, że (pisałam już kiedyś o tym!) we współczesnym świecie niezwykle trudno jest odróżnić prace „konieczne” od niekoniecznych.  W czasach Konstantyna, który wprowadził niedzielę jako dzień ustawowo wolny od pracy, było to o wiele łatwiejsze. Handel był wówczas niemalże jedyną formą pozarolniczej działalności gospodarczej – a rolników bezwzględny zakaz pracy w niedzielę ze zrozumiałych powodów nigdy właściwie nie obejmował… Inwentarz oporządzić trzeba, niezależnie od tego, czy akurat jest Boże Narodzenie czy Wielkanoc…

Na problem tego, że życie nie może ot, tak po prostu zamierać na jeden dzień, zwrócili uwagę już dość dawno temu Żydzi, wprowadzając pojęcie tzw. „szabasowych gojów” , tj. ludzi, którzy za odpowiednią opłatą mieli wykonywać czynności zakazane w szabat dla wyznawców religii mojżeszowej. Aczkolwiek to też oczywiście jest wybieg, mający na celu ominięcie surowego nakazu Tory. Jahwe wszak nakazywał w dzień święty wypoczywać nawet bydlęciu i niewolnicy…

I tutaj pytanie maleńkie – czemu zabraniać handlu w niedzielę również tym, którzy z różnych powodów woleliby świętować inny dzień tygodnia? (Jak na przykład muzułmanie, dla których dniem świętym jest piątek).

Inny przejaw tej hipokryzji to wyniki badań, według których wprawdzie około 60% moich rodaków popiera wprowadzenie zakazu, jednocześnie jednak 75% ankietowanych (a w niektórych sondażach nawet więcej) przyznaje, że przynajmniej czasami odwiedza sklepy w niedziele i święta. Niemożliwe jest zatem, aby te grupy przynajmniej częściowo nie pokrywały się ze sobą.  Czy zatem ze strony tej części żądanie zakazu nie jest tylko rozpaczliwym wołaniem, by ktoś powstrzymał ich przed robieniem zakupów w niedzielę?

W końcu zaś: Jezus powiedział, że nie człowiek jest dla szabatu, lecz szabat dla człowieka. W imię czego zatem mamy narzucać ludziom, jak mają spędzać swój dzień odpoczynku?

Wobec powyższego argumenty „ekonomiczne”, w rodzaju zmniejszenia rentowności sklepów, wydają mi się już znacznie mniej istotne. Tym bardziej, że – chciałabym przypomnieć – podobnymi konsekwencjami w postaci wzrostu bezrobocia i upadku gospodarki straszono nas już w przeszłości np. przy okazji przywrócenia święta Trzech Króli jako dnia wolnego od pracy. Nic takiego jednak nie nastąpiło. A różnego rodzaju ograniczenia w niedzielnym handlu istnieją prawie w całej Europie. No, cóż – pożyjemy (z tym zakazem) -i zobaczymy…

 

Worek, korek…

Gdzieś kiedyś usłyszałam, że te trzy rzeczy deprawują kapłana. I w pełni się z tym zgadzam.

 

Worek, czyli sakiewka, oznacza pieniądze.Korek-skłonność do alkoholu, a rozporek-różnego typu afery seksualne.

 

Ostatnio gruchnęła wieść, iż pewnego gdańskiego duchownego okradziono na, bagatela, dwa miliony złotych, które zniknęły z prywatnego konta księdza.

Mój znajomy dziennikarz oburzał się na nienawistne komentarze (w stylu:„Złodziej okradł złodzieja! „), które pojawiły się pod tą informacją w Internecie.

 

W przeciwieństwie do niego, mnie takie reakcje zupełnie nie dziwią.Widywałam już gorsze, nawet pod artykułami dotyczącymi śmierci duchownych.Skala niechęci, jaka ich otacza, jest tak duża, że czy ksiądz okradł-czy jego napadli, zawsze winny jest on sam (katabas, czarny itd.).

 

Można wręcz odnieść wrażenie, że w niektórych środowiskach być antysemitą to wstyd, homofobem-obciach, za to być zawziętym antyklerykałem? Ach, jakże to nowoczesne i cool!

 

Za to sama naraziłam się sympatycznemu dziennikarzowi, pisząc, że ksiądz mimo wszystko nie powinien mieć aż tak dużej sumy na prywatnym koncie. Że to raczej nie przystaje do ideału Kościoła ubogiego, jaki jest bliski papieżowi Franciszkowi.

 

Na to on zapytał, ile pieniędzy ksiądz powinien mieć, ażeby Kościół był „ubogi.” Odparłam, że nie wiem dokładnie, ile – ale że nie znam żadnego, który by zgromadził aż taki majątek. A znam ich wielu. I dodałam, że wielu mądrych ludzi (między innymi – ludzi w sutannach i habitach) uczyło mnie, że bogactwo księdza jest tym, co skutecznie gorszy ludzi.

 

Definicja „ubóstwa” według ONZ to życie za około 2 dolary dziennie. Nie wymagam od księży życia na tym poziomie, bo wiem, że nie są to bezcielesne anioły -i muszą coś jeść, w coś się ubierać i z czegoś płacić rachunki za wodę i prąd. Ale… dwa miliony na koncie nie mieszczą mi się nijak w żadnej znanej definicji ubóstwa – nawet (a może – tym bardziej?) „ewangelicznego ubóstwa.”

 

Oczywiście, w odróżnieniu od internautów, nie podejrzewam od razu owego okradzionego o jakieś nieuczciwe czy przestępcze działania. W życiu księży też możliwe są przecież różne sytuacje – ktoś mógł otrzymać jakiś spadek, pobierać honoraria za własną twórczość czy wykłady, czy wreszcie żyć niezwykle oszczędnie. Choć wiem, że na przykład mój mąż nie zdołałby zebrać takiej sumy, nawet, gdyby przez 25 lat żył jak mnich o chlebie i wodzie. Wbrew pozorom, rozwarstwienie majątkowe wśród księży jest także bardzo duże.

 

Następnie przytoczyłam przykład pewnego młodego księdza, który nagle zaczął „rozbijać się” najnowszym modelem samochodu. I dopiero, gdy wybrzmiały już wszystkie oskarżenia o zdzierstwo i chciwość,  okazało się, że ten super wóz był prezentem od brata księdza, który był świetnie prosperującym biznesmenem. Pozory mylą, chciałam przez to powiedzieć.

 

Na to mój rozmówca stwierdził kategorycznie, że ksiądz nie powinien był przyjmować od brata takiego prezentu…

 

Ach, więc to tak – pomyślałam.

 

Nie grzech księdzu MIEĆ pieniądze (nawet bardzo duże – dla mnie ta kwota jest zupełnie niewyobrażalna) – grzech tylko, jeśli WIDAĆ, że ksiądz ma pieniądze? Czy to aby nie trąci hipokryzją? Mnie jednak jakoś razi np. o. Rydzyk, pozujący na ubogiego zakonnika…

 

Oczywiście, jest możliwe – jak próbował mnie przekonywać ów dziennikarz – że ktoś ma pieniądze, ale się z tym nie obnosi i żyje bardzo skromnie. Jednakże jest to zapewne rzadkie zjawisko – a po wtóre: jaki sens w gromadzeniu dóbr, którymi nie mamy zamiaru się cieszyć? Czy nie jest to także jakaś subtelna forma skąpstwa czy chciwości? Nie wiem.

 

Wydaje mi się jedynie, że księża powinni żyć na podobnym poziomie, jak ludzie, wśród których pracują – a może nawet na ciut niższym. Mam rację? A może się mylę? Co sądzicie o tym?

 

POSTSCRIPTUM:I jak się ma do tego niedawna wypowiedź abpa Hosera, iż jego zdaniem protestujący lekarze są zbyt „niecierpliwi” – bo kiedy on sam był młodym lekarzem, także pracował za „głodową” pensję… Czyżby dlatego ksiądz arcybiskup zdecydował się na zmianę życiowego powołania?;) Nie śmiem przypuszczać…

 

 

(Źródło obrazka: interia.pl)