Nic nie widziałem, nic nie słyszałem…

Przyznam się, że coraz trudniej mi przychodzi wierzyć w Kościół hierarchiczny, taki, jaki mamy w Polsce. Spora część biskupów i kardynałów przyjmuje wobec rzeczywistości taktykę kard. Dziwisza: „Jeżeli nawet złapią Cię z ręką w cudzej kieszeni, to mów, że to nie twoja ręka!” Zwykłe, ludzkie „przepraszam” nie przechodzi po prostu żadnemu z nich przez gardło.

Patrzeć na kardynała, który nie potrafi czy nie chce odpowiedzieć wprost nawet na najprostsze pytanie, to doprawdy żałosne widowisko.  Nie zdziwiłabym się wcale, gdybyśmy za jakiś czas usłyszeli od Dziwisza (jak sugerują popularne memy) że w ogóle nigdy nie był w Rzymie, albo że nie znał Jana Pawła II.

A propos polskiego papieża. Rozpaczliwe próby obrony jego rzekomej totalnej niewiedzy w kwestii pedofilii w Kościele (oczywiście zainteresowani robią to tak, aby jednocześnie odsunąć odpowiedzialność  od samych siebie, co czasami wymaga nie lada ekwilibrystyki słownej) zakrawają już na niedźwiedzią przysługę. No, bo jeżeli Karol Wojtyła był jedynie niczego nieświadomą marionetką w rękach swoich współpracowników (m.in. Dziwisza), to chyba tym gorzej świadczy o nim, jako o przywódcy Kościoła powszechnego? A jeżeli nie był… to co wówczas począć z jego pospiesznie odbytą kanonizacją?

Oczywiście, zaraz mi powiecie, że przecież „świętość nie musi oznaczać bezgrzeszności”. To prawda – i kiedyś nawet sama tak pisałam. Ktoś może być kiepskim człowiekiem w jednej dziedzinie, a wzorem do naśladowania – w innej.  Jednakże  moje pytanie brzmi: jaki poziom zła czy hipokryzji u kanonizowanych osób jesteśmy w stanie zaakceptować?

Czy gdyby po czasie wyszło na jaw np. że ktoś wyniesiony na ołtarze skrzywdził dziecko albo zmusił jakąś kobietę do aborcji, to czy NADAL należałoby polecać  tę osobę wiernym jako wzór do naśladowania? Tak tylko pytam.

No, i przecież wiem skądinąd, że w przeszłości dokonywano rewizji martyrologiów rzymskich (czyli spisów świętych i błogosławionych), by wykreślać z nich postaci niegodne, lub takie, o których zbyt mało było wiadomo.

Inni znów biskupi, jak Marek Jędraszewski, który notabene zastąpił Dziwisza w Krakowie (a wcześniej wsławił się niechlubną rolą w sprawie abpa Paetza  w Poznaniu) wyznają najwyraźniej zasadę, że najlepszą obroną jest atak. I atakują, atakują bez ustanku: już to gender, już to LGBT, już to inne, mniej lub bardziej rzeczywiste „ideologie neomarksistowskie.”  Ani to „dobra”, ani to nowina… Zamiast powiedzieć po ludzku kilka słów o tym, co naprawdę ludzi zajmuje i boli: o pandemii koronawirusa, o lęku najbliższych czy o pracę, o opiece nad ludźmi niepełnosprawnymi  i starszymi, o ich samotności, wreszcie podziałach społecznych i o nienawiści, która  doprowadziła wczoraj (znowu!) do zamieszek na ulicach Warszawy…

Ze smutkiem więc obserwuję takie odklejenie się większości biskupów od otaczającej nas rzeczywistości. Pozostali zaś, których uważałam za porządnych ludzi, okazali się w przeważającej części tchórzliwi. Bo wobec tego wszystkiego – milczą…

Chlubnym wyjątkiem na tym nijakim tle okazał się tylko biskup opolski, Andrzej Czaja, który odnosząc się do niedawnych protestów  kobiet, roztropnie stwierdził, że nie są one pozbawione pewnych podstaw – i że trzeba zrozumieć strach i ból kobiet, pozostawionych samym sobie z problemem niepełnosprawności dziecka.

Trzeba sobie jednak powiedzieć jasno, że nawet ci, którzy próbują uchodzić za „jedynych sprawiedliwych” w tym Kościele – jak ks. Isakowicz- Zaleski – często postępują w sposób dla mnie zupełnie niezrozumiały. Na przykład jeżeli ksiądz dowiedział się o sprawie molestowania Janusza Szymika już w 2008 roku, to DLACZEGO zwlekał z poinformowaniem o tym listownie Dziwisza aż do roku 2012? Ja wiem, że „młyny Boże mielą powoli” – ale czy nie chodzi tu w istocie o takie przewlekanie sprawy, by się skończyło tak jak z Wesołowskim (który zmarł) i z Gulbinowiczem (który stoi nad grobem) – i żeby nikt ostatecznie nie poniósł   żadnej rzeczywistej kary?

Przyznać muszę, że choć zawsze uważałam antyklerykalne określenie hierarchii kościelnej mianem „czarnej mafii” za mocno przesadzone, to jednak niektóre ujawnione ostatnio praktyki  (zmowa milczenia, wspieranie „swoich” czy też płacenie za milczenie) bardzo przypominają stosunki mafijne właśnie.

I mówiąc szczerze nie zazdroszczę dziś wielu zaangażowanym, uczciwym i głęboko wierzącym  katolikom ich rozdarcia. Mnie ono na szczęście nie dotyczy.  Bo już od dawna przestałam traktować to, co mówią nasi biskupi, jako jakąkolwiek poważną wskazówkę dla mojego życia duchowego.  Na ogół jest mi to najdoskonalej obojętne. Na szczęście, jak to mówił Szymon Hołownia, biskupi nie są nam koniecznie potrzebni do zbawienia.

Dodam, że modna ostatnio apostazja też nie jest mi do niczego potrzebna. Nie potrzebuję jej, żeby sobie udowodnić, że jestem wewnętrznie wolną osobą. Od dawna wiem, że jestem – i nikt nie może mi niczego narzucić. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Na peryferiach Kościoła, na które udałam się wychodząc za mąż za P.  Nigdzie się stąd nie wybieram.

Nie tracę zresztą nadziei,  że nowy, lepszy Kościół katolicki jest możliwy. Mam nadzieję go doczekać (zamierzam bardzo  długo żyć…). Ci biskupi, którzy są teraz, też nie są wieczni.  Przyczaję się w swojej duchowej kryjówce i przeczekam ich.  Dłużej klasztora, niż przeora – jak mówi stare, kościelne  powiedzenie.  Ja mam czas – ja poczekam.

Święty bezwstyd.

10 października w Asyżu odbędzie się beatyfikacja Carlo Acutisa, 15-letniego geniusza komputerowego, zmarłego w 2006 roku na białaczkę.

Z tej okazji dokonano zwyczajowej ekshumacji jego ciała (służy ona m.in. potwierdzeniu tożsamości zmarłego – bo w przeszłości zdarzało się np. że czczono jako miejsce wiecznego spoczynku świętych męczenniczek miejsce, gdzie ponad wszelką wątpliwość zostali pochowani…mężczyźni. Oraz zbadaniu stanu zachowania jego doczesnych szczątków.).

I przy tej okazji wybuchła niewielka sensacja, ponieważ katolickie portale początkowo ogłosiły, że zwłoki młodego człowieka były „nienaruszone”, a przyszły święty „wygląda, jakby właśnie zasnął.”

Zobaczcie zresztą sami.

Idealny stan zachowania zwłok nie jest wprawdzie konieczny w katolicyzmie do uznania czyjejś świętości, niemniej jednak byłby to piękny dowód na to, że ten młody czciciel Eucharystii za jej sprawą otrzymał coś w rodzaju fizycznej „nietykalności.”

Niestety, już w kilka godzin później  tę informację zdementowała rzeczniczka beatyfikacji.  Powiedziała ona, że wprawdzie ciało jest dobrze zachowane, ale jednak „nie było nienaruszone”. Pewnych rekonstrukcji trzeba było dokonać w obrębie twarzy.

I zastanawiam się, czy czasami nie doszło tu do podobnej sytuacji, jak w przypadku św. Bernadetty Soubirous.

Kiedy otwarto jej grób w 1919 roku, stwierdzono, że jej ciało nie uległo rozkładowi.  Podczas kolejnej ekshumacji, w 1925 roku, zauważono jednak sczernienie twarzy oraz rąk. Wtedy to wykonano maskę woskową i takiż odlew dłoni.  W toku dokładniejszych badań okazało się jednak, że ślady te zostały spowodowane przez pleśń, która przedostała się na skórę w czasie poprzedniej ekshumacji. Oczyszczone szczątki świętej przeniesiono więc do nowego szklanego relikwiarza, w którym spoczywają do dzisiaj.

Wszystko to oczywiście jest bardzo ciekawe, ale ja się zastanawiam, czy taki rodzaj kultu relikwii nie przekracza już granic dobrego smaku. Przecież nawet święci mają prawo do intymności swojej śmierci, prawda? Co sądzicie o tym?

***

A tymczasem w Polsce nie milkną kontrowersje wokół kolejnego pomnika papieża Jana Pawła II autorstwa Jerzego Kaliny, który stanął na dziedzińcu Muzeum Narodowego w Warszawie.  Instalacja przedstawia  papieża trzymającego nad głową ogromny głaz – i stojącego w basenie wypełnionym czerwoną cieczą (krwią?).

Według mnie jest to przedstawienie co najmniej kontrowersyjne. Wygląda to tak, jakby Ojciec Święty miał zamiar cisnąć w kogoś (w coś?) tym kamieniem – w dodatku brodząc po kostki we krwi. Nie wygląda to dobrze, zwłaszcza w kontekście afer, które wciąż wychodzą na jaw w Kościele katolickim. Przyznam się, że moja pierwsza myśl była taka, że  papież zamierza walnąć tym meteorytem w Kościół, zbroczony krwią niewinnych.

Sam artysta  wprawdzie tłumaczy, że jego dzieło miało być twórczą polemiką ze słynną rzeźbą Maurizio Cattelana (o której tu już  kiedyś pisałam)…

… i że  jego instalacja miała przedstawiać papieża jako tytana – nowego Atlasa i nowego Mojżesza, przeprowadzającego lud przez Morze Czerwone (komunizmu?).

No, cóż, wierzę rzeźbiarzowi, że miał dobre intencje – ale mu ewidentnie nie wyszło. Tak bywa, kiedy się przedobrzy z symboliką w apologetycznym zapale. A to wyraźnie nieudane dzieło stało się już tematem niezliczonych memów.

 

 

 

 

Ten drugi należy do moich faworytów – zawsze wiedziałam, że ta brzydka kopuła Świątyni Opatrzności z czymś mi się kojarzy – nie mogłam tylko sobie przypomnieć, z czym.  Teraz nagle wszystko stało się jasne… 🙂

Bogusław Deptuła, krytyk sztuki, chyba całkiem słusznie nazwał tę rzeźbę „lichą.” Lichą również intelektualnie. No, cóż. Chciałoby się powiedzieć: jaki polski katolicyzm, taka i sztuka sakralna. Niestety.

Kult brzydoty.

Ostatnio tematem żywych, choć najczęściej prześmiewczych dyskusji stał się pomnik papieża ze Świebodzic.

Internauci pytają, czy to może jest mistrz Yoda – czy Jan Nowicki.

A ja muszę wyznać bez wstydu, że mnie się nawet ten pomnik podoba.

Owszem, jest nieco toporny i przyciężki (papież wygląda tu trochę tak, jakby miał znaczną nadwagę) – i dlatego trzeba go było zrównoważyć tym dziwacznym „tobołkiem” w ręku postaci – ale i tak Jan Paweł II ma w twarzy coś o wiele bardziej ludzkiego (a przede wszystkim – o wiele więcej podobieństwa!) niż te wszystkie, produkowane masowo, papieskie krasnale ogrodowe.

Wiecie, co według mnie sprawia, że jakąś rzeźbę uznajemy za „piękną”? Są to moim zdaniem EMOCJE,  jakie artysta przelewa w swoje tworzywo.

Jego pasja, miłość lub nienawiść.

Niestety, zdecydowana większość „papieskich”dzieł (bo dziełami sztuki jednak ich nie nazwę, z szacunku dla sztuki właśnie) została z tych emocji jak najstaranniej wyprana, podobnie, jak papieskie oficjalne biografie.

Jeden z moich Przyjaciół, z którym o tym rozmawiałam i który zresztą zainspirował mnie do napisania tego posta, zapytał mnie, dlaczego tak jest.

„Przecież, do cholery, w 38-milionowym kraju musimy chyba mieć chociaż kilku zdolnych rzeźbiarzy?!”- mówił.

Rzeźbiarzy mamy, z pewnością. Kłopot w tym, że moim zdaniem są oni zbyt sparaliżowani strachem przed ewentualną „profanacją” świętej postaci, aby pokusić się o stworzenie czegoś własnego i oryginalnego.

A może świadczy to w ogóle o coraz mniejszym znaczeniu, jakie postać papieża-Polaka ma dla większości ludzi?

A strach lub obojętność nigdy nie sprzyjały swobodnej artystycznej ekspresji…

Mnie na przykład bardzo podobała się słynna instalacja włoskiego artysty, przedstawiająca Jana Pawła II uderzonego przez meteoryt. Pisałam tu już kiedyś o tym.

Większość naszej opinii publicznej wtedy głośno krzyczała, że to obraza uczuć religijnych. A jednak tamta rzeźba wzbudzała chociaż jakieś emocje.

Te robione taśmowo na zamówienie nie wzbudzają żadnych. Wszyscy (i artyści i ich odbiorcy) wolą uciekać w bezpieczną religijną sztancę- no, i w efekcie mamy to, co mamy. Kult poświęconej brzydoty… A szkoda.