Co się Albie śni…

Nie od dziś wiadomo, że ja od lat we śnie i na jawie widuję głównie kościoły…:)

Niedawno więc przyśniło mi się piękne, charyzmatyczne nabożeństwo, zakończone wzajemną modlitwą za siebie  kapłanów i świeckich. I kiedy podeszła do mnie jakaś miła, starsza pani, z pytaniem, czy chcę, żeby się za mnie pomodlić, z uśmiechem pochyliłam głowę, żeby przyjąć od niej błogosławieństwo.

W tym jednak momencie ktoś złapał ją za rękę i usłyszałam kogoś mówiącego ostrym tonem: „Nie! To ona uwiodła naszego księdza!” Podniosłam oczy na mówiącego i zobaczyłam szpakowatego mężczyznę o kościstej, zaciętej twarzy.

– Ale… my przecież już mamy dzieci… – wyszeptałam nieśmiało, próbując jakoś się bronić przed tak niespodziewanym atakiem.

– A co mnie to obchodzi?! – warknął mężczyzna, mierząc mnie lodowatym spojrzeniem – Zdychaj z głodu, i ty i twoje bachory!!!

A sen ten stał się dla mnie przyczynkiem do szerszych rozważań na temat zjawiska tak zwanego „hejtu” czyli nienawiści obecnej w Internecie. I to wbrew pozorom nie tylko tej nienawiści, której sama czasami padam ofiarą.

I nie mówię tu wcale o tych krzywdzących, lecz w gruncie rzeczy nieszkodliwych insynuacjach, jakobym była tylko sztucznie stworzonym (przez Onet) awatarem, a cała moja historia została od początku do końca zmyślona, oczywiście w jakichś niecnych celach. Nie wiem dokładnie, jakie to miałyby być cele, jednakże z niektórych komentarzy wnioskuję, że ktoś przypuszcza, że zamierzam zniszczyć Kościół katolicki (a Boże broń i zachowaj!) lub, co najmniej, namieszać w głowie jego niewinnym owieczkom… A swoją drogą, słaba to chyba musiałaby być wiara, gdyby nią mógł zachwiać ktoś taki, jak ja…

Nie, nie, o takich „dobrotliwych” uwagach nawet nie warto byłoby w tym kontekście wspominać.

Myślałam raczej o „pełnowymiarowych” wybuchach nienawiści w rodzaju tych, gdy (jak np. pod postami o eutanazji), ktoś życzy mi z całego serca, żebym sama „zdychała w  najgorszych męczarniach” skoro (podobno) tego właśnie chcę dla innych.

Wiem, wiem, że publikując cokolwiek w Internecie trzeba być na to przygotowanym (niedawno w radiu słyszałam pewną panią psycholog, która tłumaczyła, że wrzucając cokolwiek do Sieci jak gdyby mówimy innym:„Róbcie z tym, co chcecie!”) – i mogę nawet z pewną satysfakcją stwierdzić, że te lata blogowania, nawet przy mojej ewidentnie (nad)wrażliwej naturze, nauczyły mnie jednak pewnego dystansu do tego,  „jak mnie piszą.”

No, bo jeśli nawet niektórzy z Was chcą we mnie widzieć „prawie świętą” i wychwalają mnie pod niebiosa, a inni (często pod tym samym tekstem!) twierdzą, że jestem całkowicie amoralna, cyniczna, ba, nawet niezrównoważona psychicznie lub opętana  (o takich drobiazgach, jak to, że od czasu do czasu ktoś rzuca mi w twarz, że jestem „po prostu głupia” też nawet nie powinnam wspominać) – to chyba oznacza, że nie jest ze mną ani tak dobrze, ani tak źle, jak mówią.

Wiem, wiem, że jeśli ktoś ośmiela się dzisiaj wypowiadać publicznie na jakikolwiek temat, powinien mieć BARDZO grubą skórę, być może grubszą, niż ja mam.

I wiem, że naprawdę może być jeszcze gorzej: niektórych ludzi (zwłaszcza bardzo młodych i/lub pozbawionych silnych więzi społecznych) ta bezinteresowna nienawiść doprowadza wręcz do samobójstwa.

Wiele już napisano na temat tego, co skłania niektórych ludzi do tego, aby opluwać jadem niczego nie podejrzewających bliźnich w Sieci.

Najczęściej zwraca się uwagę na (rzekomą)  ”anonimowość” kontaktów internetowych, która to ma podobno ułatwiać takie zachowania. Możliwe też, że prawdziwe jest zdanie, które z lubością powtarzała jedna z moich wykładowczyń: „Człowiek czuje się lepszy, gdy kogoś opieprzy!” W takim razie mógłby tu działać mechanizm swego rodzaju zawiści: „Aha, publikujesz coś w Sieci, myślisz, że jesteś taki mądry? – A ja ci i tak udowodnię, że jesteś nikim!” I tym prostym sposobem banda chłystków, którzy nie mają nic mądrego ani do powiedzenia, ani do roboty, potrafi szybko zniszczyć naprawdę wartościowego człowieka.

Czytałam o wybitnych artystach, którzy przeżyli załamanie nerwowe i zawiesili działalność z powodu skrajnie negatywnych opinii w Internecie. Hejterzy mogą się usatysfakcjonowani – w końcu dopięli swego.

No, cóż, ktoś mądry,chyba Stanisław Lem, kiedyś powiedział: „Dopóki nie zajrzałem do Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów!”

Byłoby to zresztą  zupełne zaprzeczenie teorii niektórych twórców globalnej Sieci, którzy marzyli, że będzie to po prostu ogólnoświatowa platforma wolnej wymiany myśli, gdzie każdy będzie mógł być już nie tylko odbiorcą informacji, ale także ich twórcą.

Bo jakież to wiekopomne myśli wypływają obecnie z większości internetowych forów? Czy nie zagłusza ich raczej wszędobylski smród pomyj?

Ale myślę, że problem nie polega tylko na „anonimowości”, która zresztą staje się coraz bardziej iluzoryczna. W wielu miejscach (jak na Facebooku) publikuje się przecież pod własnym nazwiskiem, a jakoś nie zauważyłam, by to wpłynęło w znaczący sposób na kulturę wypowiedzi.

Wydaje mi się raczej, że chodzi nie tyle o „anonimowość” co raczej o zwykły brak EMPATII. O tę podstawową niemożność czy niechęć do zobaczenia po drugiej stronie ekranu żywego człowieka, takiego samego, jak ja. Z jego emocjami, błędami i grzechami

No, bo jeśli to tylko „awatar”, to oczywiste jest, że można w niego walić do woli, nie przebierając w słowach. Awatary przecież nie cierpią, prawda?

Dobrze to obrazuje pewna reklama społeczna, w której pewnego internautę poproszono o przeczytanie na głos własnego komentarza, rozpoczynającego się bodajże od słów: „Zamknij się, idiotko…” – ale tym razem w obecności dziewczyny, do której był on adresowany. Nastolatek zmieszał się i nie był w stanie dokończyć swojej wypowiedzi. Ano, właśnie.

***

Coroczne wakacje u teściów. Jak zwykle – chodzenie po rozsianych wszędzie śladach kapłaństwa P. Zawsze tak samo bolesne.

Chociaż właśnie sobie uzmysłowiłam, że on już dłużej jest z nami, niż był księdzem. Dziwne uczucie.

Czytam ks. Jana Kaczkowskiego. Niezwykła książka (będę do niej tu pewnie jeszcze wracała) i niezwykły człowiek. Kapłan, który sam o sobie mówi z dystansem, że jest „onkocelebrytą”, czyli człowiekiem znanym głównie z tego, że ma raka. Wydaje mi się jednak, że jest kimś znacznie więcej.

Księdzem, który sam mając nowotwór mózgu, nadal prowadzi hospicjum. Księdzem, który, jak sam mówi, „sekowany przez Kościół nadal kocha Kościół.” Członkiem komisji bioetycznej, który ma odwagę mówić rzeczy niepopularne, jak na przykład, że ludzie Kościoła muszą się pilnie nauczyć mówić o in vitro tak, aby nie wyglądało na to, że nienawidzą dzieci poczętych tą metodą (temat na czasie:)).

Podzielam ten pogląd. Jak doskonale wiecie, mam własne obiekcje odnośnie pozaustrojowego zapłodnienia (zwłaszcza tam, gdzie jak się zdaje, metoda ta nie służy już „leczeniu” czegokolwiek, ale raczej realizacji „powszechnego prawa do dziecka” – jak w przypadku owej 65-latki z Niemiec, która wprawdzie miała już dziesięcioro „naturalnych” dzieci, ale zażyczyła sobie zabiegu na Ukrainie – i dostała to, czego chciała…), a jednak miałam mocno mieszane uczucia, gdy na Jasnej Górze jeden z biskupów mówił o „antyludzkiej metodzie.”

Jak mają się wobec tego czuć LUDZIE, którzy przyszli na świat w taki sposób?!

Nie, nie i jeszcze raz nie. Każda metoda jest „ludzka”, o tyle, o ile rodzą się z niej ludzkie dzieci… Zawsze będę powtarzać, że metoda może być „sztuczna”, może być nawet niewłaściwa moralnie, ale ludzie, którzy z niej się narodzili, są w pełni prawdziwi, tak samo, jak my. A więc znowu ten brak empatii…

To trochę podobnie, jak ks. Jan opowiadał o przypadkach katechetów, którzy stając przed klasą pełną dzieci, pochodzących w większości z rozbitych rodzin, mówili, że rodzice tych uczniów „żyją po rozwodzie w zwierzęcych związkach.” Ksiądz Kaczkowski mówi, że w takim wypadku najlepiej byłoby po prostu wstać i wyjść – no, bo jak rozmawiać z kimś, kto od razu na dzień dobry obraża twoich rodziców? – pyta.

W młodości… nie chodził na religię i ostro imprezował. Z powodu słabego wzroku jego kandydaturę odrzucili jezuici (niech żałują!:)) i omal nie zabroniono mu święceń („A pieniądze widzi? – Widzi! – To święcić!”:)). Znany jest z niechętnego stosunku do charyzmatyków i miłości do łacińskiej liturgii. Ale mówi także (jak papież Franciszek), że nie podoba mu się Kościół, który „pachnie korporacją.”

  Nie wdając się w kazuistyczne spory, z prostotą stwierdza, że przecież „NPR to też antykoncepcja”; śmieszą go też „prezerwatywy dla katolików”, dziurkowane po to, „aby nie obezpłodnić” i tak bezpłodnego stosunku – a na pytanie, dlaczego Kościół sprzeciwia się „nienaturalnej” antykoncepcji, „odmawia odpowiedzi.” I dodaje, że jako duszpasterz jest w stanie wyobrazić sobie takie sytuacje, kiedy „użycie prezerwatywy nie będzie może dobre, ale z pewnością będzie bardziej odpowiedzialne – bo nie narazi drugiej osoby na poczęcie byle jak, byle gdzie i z byle kim.” Mówi też głośno o tym, że troska wielu ludzi Kościoła o dzieci niejednokrotnie kończy się w momencie urodzenia…

Ale też twierdzi na przykład, że w sporach z kościelną hierarchią zdecydowanie bliższa jest mu postawa ks. Bonieckiego (który pokornie poddał się pod władzę przełożonych), niż „nieustępliwego buntownika” – księdza Lemańskiego.

I jeszcze jeden mały fragmencik, w związku z tematyką bloga: „Spotykałem się z przypadkami młodych dziewcząt lub młodych mężczyzn, którzy zostali uwiedzeni przez księży. Bronili ich, więc pytałem: „Czy uważasz, że on jest dobrym kapłanem?” Odpowiadali:”Tak.” „Czy rozmawiacie o twoich wątpliwościach, czy on mówi o swoich wyrzutach sumienia?” „Tłumaczy, że celibat to pomyłka.” „Pamiętaj, że skoro ma takie podejście, może to oznaczać, że dla niego nie jesteś jedyna.”

Trzeba takiej osobie, najczęściej dziewczynie, uświadomić, że jest ofiarą w tym związku. Gdyby ksiądz, który z nią współżyje, był uczciwy i szczerze ją kochał, odszedłby z kapłaństwa. Jeżeli chce z nią być, a jednocześnie nie jest wystarczająco odważny, żeby to zrobić, to znaczy, że jest niewiarygodny i opowieści o dylematach można włożyć między bajki.”

I znowu pełna zgoda. To jest właśnie to, co sama od lat próbuję (z różnym skutkiem) tłumaczyć dziewczynom i kobietom zakochanym w duchownych.

Nietuzinkowa postać, którą trudno wepchnąć w jakiekolwiek ramy (ostatnio np. odwiedził młodzież na Przystanku Woodstock, ale nie wywołał tam takiego „skandalu” jak wspomniany ks. Lemański. To nie w jego stylu…) – i może dlatego tak mi bliska.

***

W tych dniach czytałam także wywiad z prof. Thomasem W. Hilgersem, twórcą tzw. Modelu Creighton, stanowiącego integralną część naprotechnologii.

Wokół tego „holistycznego” podejścia do problemu leczenia niepłodności narosło wiele mitów i nieporozumień – a ja już tak jakoś mam, że lubię wiedzieć więcej, nawet jeśli dany problem nie dotyczy mnie osobiście.

Dowiedziałam się na przykład, że błędna jest już sama często używana nazwa (której i ja zresztą używałam dotąd na blogu): „model Creightona.” Poprawnie powinno się mówić raczej „model Creighton” – bo jest to po prostu nazwa uniwersytetu, na którym prof. Hilgers prowadził swoje badania.

Dalej, nie jest prawdą, że „cała ta naprotechnologia to tylko długie, żmudne i w istocie do niczego nie prowadzące obserwacje cyklu kobiety”, podobne do tych, jakie prowadzi się w innych metodach rozpoznawania płodności. Otóż nie. A przynajmniej nie powinno tak być.

Okazuje się, że te obserwacje to jedynie, że się tak wyrażę, etap wstępny całego procesu leczenia niepłodnej pary. Naprotechnolodzy mówią bowiem, że na podstawie samych tylko skrupulatnie prowadzonych obserwacji są w stanie zdiagnozować szereg problemów zdrowotnych kobiety – a następnie próbują je leczyć, metodami bynajmniej nie „homeopatycznymi”, jak to się często złośliwie twierdzi, lecz przy wykorzystaniu różnych osiągnięć medycyny akademickiej: chirurgii, farmakoterapii, dietetyki…

Jeżeli nie uda się znaleźć przyczyny niepłodności u kobiety, szuka się dalej – u mężczyzny. (I tak obalamy kolejny mit: „Być może naprotechnologia pomaga niektórym kobietom zajść w ciążę, lecz w przypadku męskiej niepłodności nie ma już nic do zaoferowania!”).

A wszystko to w tym celu, by – po zakończeniu terapii czy też nawet w jej trakcie – możliwe stało się poczęcie dziecka „siłami natury.”

Osobiście zawsze byłam przeciwna przedstawianiu naprotechnologii jako „katolickiej alternatywy dla in vitro” (podobnie, jak metody naturalne nie są jedynie „substytutem skutecznej antykoncepcji, łaskawie dozwolonym przez Kościół zniewolonym katolikom.”). Chodzi tu raczej o dwa różne podejścia do ludzkiej płodności, do medycyny w ogóle. Moim zdaniem, oba te podejścia mogłyby się wzajemnie uzupełniać.

Pierwszy nurt, reprezentowany w znacznej mierze przez kliniki in vitro, sam siebie niekiedy nazywa „medycyną reprodukcyjną”, co nasuwa niezbyt miłe skojarzenia z hodowlą zwierząt. Skojarzenia, dodajmy, o tyle uzasadnione, że (pisał o tym „ojciec” pierwszego dziecka z próbówki we Francji, prof. Testart) technika zapłodnienia pozaustrojowego została przeniesiona na grunt „ludzkiej” medycyny wprost z zootechniki: początki jej były takie, że w pewnym momencie zauważono, iż „przerasowane” krasule przestają się samorzutnie rozmnażać – i poszukiwano sposobu, by przełamać ten biologiczny „opór materii” i nadal uzyskiwać od nich wysokogatunkowe potomstwo.

Po ponad 30 latach stosowania tej metody u ludzi opanowaliśmy już dość dobrze jej praktyczne aspekty (nawiasem mówiąc, skoro technicznie rzecz ujmując, jest to zabieg dosyć prosty, wciąż zachodzę w głowę, dlaczego na całym świecie kliniki in vitro generują aż tak ogromne zyski?) – ale szczerze wątpię, by nasza WIEDZA na temat mechanizmów ludzkiej płodności jakoś znacząco od tego wzrosła. Jeżeli się mylę, proszę mnie wyprowadzić z błędu.

Inaczej mówiąc: dzięki in vitro potrafimy dziś „zrobić dziecko” praktycznie każdemu (jeśli to będzie para jednej płci czy też samotna kobieta po histerotomii – od czegóż są banki komórek i matki zastępcze, gotowe służyć własną macicą?) – ale zupełnie (p)omijamy przyczyny bezdzietności. W tym sensie in vitro wcale nie leczy niepłodności – lecz jedynie usuwa jej najbardziej dotkliwy objaw: brak dziecka.

I tak – to prawda, że to działa (czasami) ale jakże często nie wiemy nawet, DLACZEGO działa, a jeszcze częściej – czemu nie udaje się w tym jednym, konkretnym przypadku.  A myślę, że jednak warto byłoby to wiedzieć…

Naprotechnologia, którą nazwałabym raczej „medycyną prokreacyjną” – przeciwnie, stara się (zapewne z różnym skutkiem i nie unikając błędów) zaczynać od poznania przyczyn konkretnego problemu z poczęciem – aby potem przynajmniej próbować ten problem wyleczyć.

Jak to powiedział prof. Hilgers: „W naszym Instytucie zaczęliśmy badać rzeczy, których nikt wcześniej nie badał..” (Choćby to, jaki wpływ określone czynniki mają na ludzką płodność). Myślę, że warto stawiać pytania, nawet, jeśli nie znamy (jeszcze) wszystkich odpowiedzi.

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja nie twierdzę, że to ZAWSZE działa (np. jeśli mężczyzna ma azoospermię, czyli całkowity brak plemników w płynie nasiennym, to pomóc mu może już tylko in vitro, w dodatku z użyciem obcych gamet), ani, że „in vitro jest zawsze złe, a naprotechnologia – dobra.”

Nigdy nie ufałam metodom, które zachwalały własną, „stuprocentową skuteczność” niezależnie od okoliczności. Ale to jest pokusa, która według mnie zagraża zarówno specjalistom od in vitro, jak i entuzjastom naprotechnologii. A może nawet w ciut większym stopniu tym pierwszym.

Uczciwa medycyna to taka, która w pewnym momencie potrafi powiedzieć: „Przykro nam, w tej chwili już nic więcej nie możemy zrobić!”

A naprotechnologia ma się mniej więcej tak do in vitro, jak protetyka do medycyny rekonstrukcyjnej. Z faktu, że LEPIEJ by było móc przywrócić ludziom utracone kończyny, wzrok czy słuch – NIE WYNIKA przecież automatycznie, że uważamy, że protezy, aparaty słuchowe i okulary są czymś godnym potępienia, prawda?

Kiedyś czytałam reportaż, w którym przedstawiono pracę terapeutów, pracujących z dziećmi poważnie niedowidzącymi. Oczywiście, MOŻNA takim dzieciom od razu sprawić białą laskę, psa przewodnika i nauczyć je dobrze czytać brajlem. Naprawdę, nic w tym złego. Ale można też – i oni właśnie to robili – nauczyć je, jak mogą wykorzystywać choćby tę resztkę wzroku, jaka im jeszcze pozostała. Ćwiczyć ją i rozwijać.

Sądzę, że naprotechnolodzy mają analogiczne podejście do ludzkiej płodności: jeśli istnieje choćby cień szansy na poczęcie dziecka, to należy zrobić wszystko, co tylko jest w naszej mocy, aby tę szansę zwiększyć. A że wiele osób jest zbyt pośpiesznie diagnozowanych jako „całkowicie niepłodne” – to mogą świadczyć wcale nierzadkie przypadki „naturalnych” ciąż u par, które przeszły wcześniej (z sukcesem lub nie) całą procedurę pozaustrojowego zapłodnienia…

I wydaje mi się, że takie postawienie sprawy pozwala mi widzieć także in vitro we właściwej perspektywie: jako „protezę płodności”, którą w istocie jest.

Długo wahałam się, do której kategorii przypisać ostatnie osiągnięcie medycyny: ponowne wszczepienie fragmentu jajnika pacjentce, u której wcześniej profilaktycznie go usunięto przed leczeniem onkologicznym. I tu pewnie się zdziwicie, ale dla mnie coś takiego to właśnie „medycyna prokreacyjna” w czystym wydaniu. Bo to był jej własny jajnik, a w wyniku zabiegu kobieta odzyskała zdolność naturalnego poczęcia…

Bioetyczne schody zaczną się dopiero w momencie, kiedy ktoś wpadnie na pomysł, by (jak to się powszechnie robi w przypadku innych organów) pobierać potrzebne gonady od innych dawców, np. od osób zmarłych… Co wtedy? (Pyta o to też ks. Kaczkowski.) Czy można urodzić własną siostrę? A może cioteczną babkę? Gdzie leży granica?

sen-150x150

 

Źródło obrazka: parafia-jozefow.pl

 

„ZAKOCHANA KOLORATKA” – szkic do recenzji.

Przyznam się, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam (niedawno) o tej książce, miałam mocno mieszane uczucia.

Pretensjonalny wydawał mi się zarówno sam tytuł, jak i okładka, na której tytułowa „koloratka” została przemodelowana na kształt serduszka. Pomyślałam – cóż to za pomysł, zakochany bywa człowiek, ksiądz, a nie jego „koloratka” (i przecież nikt nie zatytułowałby historii miłosnej chirurga – „Zakochany skalpel”, prawda?:)).

Kolejne wątpliwości wzbudzał we mnie fakt, że Kryspin Krystek opisuje, bądź co bądź, trwający 10000 dni „romans” z zamężną parafianką. „Facet podeptał aż DWAsakramenty – myślałam sobie, czując się od niego lepsza – i jeszcze się tym chwali!”

Obawiałam się ponadto, że może to być jedna z wielu tzw. „książek na odejście” (jak je nazywam), w których byli księża próbują obronić własne decyzje, często ponad  wszelką miarę deprecjonując Kościół.

No, cóż – można powiedzieć, że po raz kolejny zostałam pouczona, by, jak to się mówi, „nie oceniać książki po okładce.” I to w tym wypadku nawet dosłownie.:)

Opowieść zaczyna się pełnym czułości opisem agonii Małżonki autora, zmarłej dwa lata temu na chorobę nowotworową, potem zaś wraz z narratorem cofamy się w czasie, aż do lat 80-tych XX wieku, do małego miasteczka w Wielkopolsce, gdzie zaczęła się ich znajomość.

I nagle okazuje się, że nic tu nie jest takie, jak się na początku wydawało.

Oto sympatyczny z pozoru mąż głównej bohaterki okazuje się „kolekcjonerem zabawek” i zadufanym w sobie playboyem, który bez żenady umawia się z innymi kobietami na oczach młodej żony; prócz tego upokarza ją na każdym kroku, bije, a w końcu posuwa się nawet do gwałtu, gdy zauważa, że „zdobycz” wymyka mu się z rąk na korzyść młodego księdza.

W takiej perspektywie nawet kulminacyjna scena, w której Kryspin symbolicznie „wykupuje” Romę od jej męża, dając mu w zamian prawo użytkowania swojego samochodu (sic!), nie wydaje się już aż tak szokująca. Chociaż w dalszym ciągu uważam, że każda w miarę zdrowo myśląca kobieta miałaby pełne prawo uznać się za poniżoną, gdyby wiedziała, że stała się przedmiotem tego rodzaju specyficznej „transakcji” pomiędzy dwoma mężczyznami. Nawet, gdyby jeden z nich utrzymywał przy tym, że ją bardzo kocha.

W ogóle uważam, że jest to historia zupełnie niezwykłej (to prawda) miłości księdza do „zupełnie zwyczajnej” (o ile o kimkolwiek wolno tak powiedzieć) kobiety, którą dopiero ta jego miłość uczyniła kimś niezwykłym. Choć przyznaję, że fotografia na wewnętrznej stronie okładki przekazuje nam obraz atrakcyjnej, delikatnej blondynki. Ale może na tym właśnie polega „cud miłości”? Że wydobywa z osoby kochanej to, co w niej najpiękniejsze – a dla innych często niedostrzegalne? Sama przecież doświadczam od lat czegoś podobnego w moim związku z P…

Spodobało mi się natomiast podejście autora do jego własnych (kapłańskich) i jego żony (małżeńskich) zobowiązań.

„Najłatwiej byłoby powiedzieć: „Twoje małżeństwo było pomyłką, a moje kapłaństwo błędem” – i sprawa załatwiona, prawda? – pisze – Myślę jednak inaczej, nawet wiem to na pewno: musiałaś być żoną Krzysztofa, doznać upokorzenia z jego strony, byśmy mogli się spotkać, aby spełniło się Boże zamierzenie, by zrealizował się jego plan w stosunku do nas.

Podobnie odbieram sens mojego kapłaństwa, którego też nie uważam za pomyłkę. Tak po prostu musiało być. Kiedyś usłyszałem dziwne stwierdzenie: „Gdyby kapłan odprawił tylko jedną mszę i gdyby tylko jednemu grzesznikowi pomógł wrócić na drogę przyjaźni z Bogiem i udzielił mu rozgrzeszenia, to już same te zdarzenia dają odpowiedź, czy warto było przyjąć sakrament kapłaństwa.””

Sama zawsze właśnie tak pojmowałam sens powołania P. – i dlatego zwyczajnie cieszę się, że ktoś jeszcze myśli podobnie…

Kryspin Krystek, Zakochana koloratka.10 000 dni. Wyd. SORUS, Poznań 2014, dodruk 2015.

koloratka-2-150x150

Dwa koziołki.

Sprawa z Jasienicy zyskała nowy rozdział. I tak, jedni chcą widzieć w niej wyłącznie konflikt z nieczułą kościelną hierarchią samotnego a nieskazitelnego kapłana, który (niczym sam Chrystus!) został skazany za wierność swoim przekonaniom, a inni znów – tylko niepoprawnego buntownika, który nie wiedzieć czemu nie chce się pokajać przed swoim wielce świątobliwym biskupem.

Ja jednak, przykro mi to powiedzieć, nie potrafię tu dostrzec ani jednego, ani drugiego.

Widzę jedynie dwóch upartych mężczyzn, którzy tak się okopali w swoich racjach, że żaden nie myśli ustąpić choćby o milimetr. I to bez względu na konsekwencje dla wszystkich innych.

Wydaje mi się (choć oczywiście mogę się mylić), że z obydwu stron zabrakło dwóch rzeczy: pokory i gotowości do pojednania. Co może czasem na jedno wychodzi.

Kościół katolicki jest instytucją ściśle hierarchiczną, to prawda.

Ale w odniesieniu do biskupa, jako do tego, który ma z urzędu przewodzić innym, owa pokora winna się wyrażać przede wszystkim w umiejętności wysłuchiwania tych, którzy są mu powierzeni.

Dlatego sądzę, że arcybiskup popełnił błąd, zamykając „zrewoltowany” kościół w Jasienicy właśnie w przededniu najważniejszych świąt chrześcijaństwa, podczas których wspominamy, jak Chrystus z krzyża przebaczył swoim prześladowcom.

Wydaje mi się, że podzielonym wiernym otwarty „dom”, do którego wszyscy razem mogliby przyjść, teraz właśnie przydałby się bardziej, niż kiedykolwiek. W końcu, cóż to za „ojciec”, który, gdy „dzieci” nie zachowują się tak, jak trzeba, zatrzaskuje im drzwi przed nosem?!

Sam abp Hoser chyba zresztą dostrzegł w pewnym momencie całą niezręczność tej sytuacji (przecież jeśli chciał zdyscyplinować jednego krnąbrnego duchownego, miał ku temu wiele innych możliwości – nie musiał zaraz okładać „quasi-interdyktem” całej parafii, karząc w ten sposób winnych wespół z niewinnymi) skoro, chcąc wyjść z niej z twarzą (i nie będąc przy okazji zmuszonym przyznać się do pochopnej decyzji…:)) wymyślił wreszcie ów „wybieg” z polowymi mszami.

Ale i ksiądz Wojciech Lemański, wbrew pozorom, nie jest w całym tym sporze wcale aż tak niewinnym barankiem, za jakiego sam chciałby uchodzić.

Przede wszystkim, co warto może przypomnieć (bo media o tym nie mówią, aby nie rzucać cienia na wizerunek bohatera, któremu w tej opowieści przypisano rolę wyłącznie pozytywną) cała ta historia zaczęła się od tego, że ksiądz pozwał o coś do sądu dyrektorkę miejscowej szkoły – do czego, zgodnie z kodeksem kanonicznym, nie miał prawa bez zgody swego przełożonego.

Chciałabym się mylić – ale wydaje mi się, że w innych okolicznościach cała ta sprawa posłużyłaby mediom takim, jak „Fakty i Mity” czy „Nie” za modelowy przykład „szarogęszenia się butnych czarnych w instytucjach państwowych.” Stało się jednak inaczej.

A to dlatego, że biskup – do czego zresztą miał pełne prawo – ukarał księdza za tę niesubordynację, od czego ten natychmiast się odwołał, itd. I odtąd tak to już poszło – a Lemański z proboszcza o niełatwym charakterze awansował nagle na „męczennika Franciszkowej odnowy Kościoła w Polsce” (choć może nie całkiem słusznie).

Czasami, kiedy na niego patrzę i słucham jego żarliwych zapewnień, że „nie da się wypchnąć z Kościoła” – zastanawiam się, czy on naprawdę chce być księdzem (w ogóle) czy tylko proboszczem w Jasienicy – i nigdzie indziej? Czy nie traktuje już zatem tego kościoła jak swojej prywatnej własności – a części wiernych mu parafian (gotowych skoczyć do gardła i wydrapać oczy każdemu, kto tylko coś powie na „naszego księdza Wojciecha”) jako zalążka własnej „sekty”? Czy nie marzy mu się czasem zamiana ról, w której to ON dyktowałby warunki swemu przełożonemu?

A Kościół katolicki, czy się to komuś podoba, czy nie, jest jednak instytucją hierarchiczną. I ksiądz Wojciech, przyrzekając na święceniach „posłuszeństwo” swojemu biskupowi, dobrowolnie te zasady przyjął. Czyż nie? (Co nie zwalnia, jak już mówiłam, biskupa od uważnego i życzliwego wysłuchiwania swoich księży – a tutaj i tego zabrakło. Ale to już zupełnie inna kwestia.)

Poza tym, nie wiem też, na ile ks. Lemański jest świadomy tego, w jaki sposób jego postawa wpływa na innych ludzi. Przecież on prędzej czy później będzie musiał odejść z tej parafii, dobrowolnie albo nie – w końcu nikt nie jest wieczny. On odejdzie, a pokłóceni ludzie zostaną i będą musieli żyć obok siebie przez lata. Nie słyszałam, bo media i o tym nie wspominały, czy „charyzmatyczny proboszcz z Jasienicy” próbował kiedykolwiek lać miód na te rany. (Wiem jednak, że znacznie łatwiej jest wykopać rów między ludźmi, niż go potem zasypać…)  I jaki naprawdę jest jego stosunek do „braci kapłanów” , których jedyną winą w tym wszystkim jest to, że zostali przysłani na jego miejsce?

Bo miłujący go parafianie już dali wyraz swoim uczuciom, głośno i dobitnie wzywając nowego proboszcza do odejścia „jeśli tylko ma choć trochę honoru” i twierdząc, że nawet nie chcą pamiętać imienia „tamtego”, ponieważ już mają „swojego” proboszcza – księdza Wojciecha…

Czy tak to właśnie wygląda?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Na razie widzę tylko dwa koziołki…