Dzieci Kinseya i święty Graal…

David H. Newman, lekarz i autor świetnej książki „Cień Hipokratesa. Tajemnice Domu Medycyny.” (wyd. polskie Znak, Kraków 2010) tak oto opisuje jedno ze swoich spotkań z młodzieżą w ramach tzw. „edukacji prozdrowotnej.”

Przedstawienie tematu zajęć zajęło mi dziesięć minut, a potem rozdałem kartki, na których uczniowie mogli anonimowo zapytać mnie, o co tylko chcieli. Obiecałem, że każde pytanie przeczytam na głos i odpowiem na nie najlepiej, jak potrafię. Na pierwszej kartce nabazgrano wielkimi literami: „WALISZ KONIA?” (…) Przez kolejne kilka minut odpowiadałem na następne pytania, aż wreszcie dotarłem do piątej kartki. Napisano na niej pytanie, które – jak się potem okazało – chciał zadać każdy. Padało ono niezawodnie, właściwie w każdej szkole którą odwiedziłem, w biednych i bogatych dzielnicach, na przedmieściach i w centrum miasta, w dużych i małych szkołach. Kiedy je przeczytałem, w sali zapadła cisza. (…) Pytanie na kartce brzmiało: „Gdzie jest punkt G?”*
(Tamże, s. 148-149)

Następnie autor przekonująco udowadnia, że właściwie cała nasza wiedza o tym najbardziej bodaj tajemniczym zagadnieniu z dziedziny seksuologii opiera się na nadzwyczaj wątłych podstawach – głównie na JEDNYM, słabo udokumentowanym artykule autorstwa dra Ernesta Grafenberga, szanowanego nowojorskiego ginekologa  (stąd nazwa- „punkt G”:)) z 1951 roku – którego tezy niewolniczo powtarzają autorzy niemal wszystkich późniejszych opracowań.

Grafenberg twierdzi mianowicie, że w pochwie istnieje specyficzny anatomiczny obszar o niezrównanym wprost potencjale seksualnym – a stymulowanie go (niczym za naciśnięciem czarodziejskiego guzika:)) ma doprowadzać kobiety do niemal natychmiastowego i niezwykle silnego orgazmu.

Próbując jednak bardziej zgłębić ten problem, Newman dotarł jedynie do jeszcze kilku ankiet z badań seksuologicznych i do paru „raportów” o charakterze bardziej popularnym, niż naukowym (zainteresowanych szczegółami odsyłam do omawianej książki:)).

A jednak, stwierdza, w używanych do dziś podręcznikach akademickich do seksuologii mówi się o tym punkcie dość często, traktując jego istnienie jako niepodważalny fakt. Dorośli przekazują wiedzę o nim swoim dorastającym dzieciom, wspomina się o nim w setkach popularnych książek i w mediach. Wygląda na to, że chociaż ów „klucz do nieziemskiej rozkoszy” to coś w rodzaju świętego Graala czy też UFO (wszyscy o tym mówią, tylko nikt nigdy nie widział;)) – to jednak taka zmasowana propaganda robi swoje. Ankiety przeprowadzane wśród czynnych zawodowo kobiet w ciągu ostatnich dwudziestu lat wykazują, że zdecydowana większość respondentek jest święcie przekonana, że posiada punkt G. 

Zdaniem Newmana taka wiara wywiera szkodliwe i trwałe rezultaty – wiele kobiet z pewnością martwiło się tym, że nie potrafi u siebie odnaleźć owego magicznego obszaru (mimo, że – jak twierdzą autorzy wielu opracowań – punkt G ma być namacalny i widoczny, łatwo go wyczuć i  dostrzec, a zatem nie powinno być tak trudno go znaleźć…:)), wielu też mężczyznom (dodam od siebie) zarzucano z tego powodu, że są nieuważnymi i niewprawnymi kochankami.

I po co to wszystko? Po co tracić czas i energię na poszukiwanie czegoś, co prawdopodobnie nie istnieje (wg Newmana istnienie czegoś, co od biedy dałoby się uznać za punkt G można stwierdzić – i to bynajmniej nie wzrokiem czy dotykiem, ponieważ obszar ten jest zbyt mały – najwyżej u 10 procent kobiet…), zamiast po prostu cieszyć się seksem, miłością i wzajemną bliskością?

I tak sobie myślę, że bylibyśmy (jako ludzie) rzeczywiście bardzo ubodzy pod tym względem, gdyby naprawdę cała nasza zdolność do przeżywania ekstazy była skupiona tylko w jednym, konkretnym miejscu. Wydaje mi się, że Stwórca, dając nam naszą seksualność, dał nam o wiele, wiele więcej…

 


Komu potrzebny punkt G?
🙂