Elegia na śmierć rodzaju męskiego.

Wiem, wiem, że nasz język jest żywy i się zmienia.  To zapewne nieuniknione. Ale to nie znaczy, że wszystkie te zmiany muszą mi się podobać.

Weźmy na przykład feministyczną wojnę o feminatywy. Proszę mnie źle nie zrozumieć. W polszczyźnie, w przeciwieństwie do wielu innych języków, form rodzaju żeńskiego jest całkiem sporo.

Posłanka, dyrektorka, lekarka, pisarka, kierowniczka… są od lat dobrze zadomowione w języku polskim. Znam te wyrazy i sama chętnie ich używam.  Nie widzę też powodu, abyśmy nie mieli tworzyć nowych tam, gdzie są potrzebne.

Ale proszę, niechże się to odbywa bez gwałtu na regułach naszego języka! Panie (bo to przede wszystkim o nie chodzi), które żądają, aby wszystkie bez wyjątku nazwy zawodów miały swój żeński odpowiednik, zapominają na przykład,  że w języku polskim na ogół nie wystarczy dodawać „-a” do wszystkiego, jak leci, aby powstał rodzaj żeński. I stąd potem biorą się takie potworki jak „dyrektora” (w miejsce starej, dobrej „dyrektorki”) czy „redaktora”.

Z tej grupy jestem ewentualnie w stanie przystać na „magistrę” („magistra farmacji” była notowana w tekstach już przed II wojną światową) – przez pokrewieństwo z językiem łacińskim, w którym „magistra” oznacza po prostu nauczycielkę.

Pewnym wyjątkiem są tu słowa typu „starosta” i „wojewoda” , które mają żeńską formę gramatyczną niezależnie od tego, czy mówimy o kobiecie czy o mężczyźnie, sprawujących ten urząd. Mówimy więc – „pani wojewoda Anna Kowalska” i „pan  wojewoda Jan Nowak”.

Nie rozumiem za to, w czym „ministra” ma być niby lepsza od „pani minister” (był nawet uroczy film z 1937 roku „Pani minister tańczy”).

Kolejną zasadą, która jest nagminnie ignorowana w tym „równościowym” szale, jest ta, że w języku polskim nowe wyrazy tworzymy NA WZÓR już istniejących.

Mogę zatem zaakceptować takie formy jak: ministerka, premierka, żołnierka, inżynierka, duszpasterka – a nawet marynarka (bez względu na to, jak zabawnie to brzmi), ponieważ istnieją pary: lekarz-lekarka, malarz-malarka. Podobnie: wyborca-wyborczyni (czy odkrywca-odkrywczyni), tak samo jak wychowawca-wychowawczyni. Sama o sobie mówię czasami, że jestem wierną wyborczynią PSL-u.

Natomiast kompletnym nieporozumieniem i dziwactwem językowym są takie neologizmy, jak „naukowczyni” czy „nurkowczyni”. W pierwszym przypadku nowy wyraz jest nie tylko źle utworzony (wyrazy zakończone na -wiec, takie jak naukowiec, synowiec, wieżowiec, sterowiec – NIE MAJĄ w języku polskim form żeńskich). Przede wszystkim jest zupełnie zbędny, ponieważ mamy już piękne słowo „uczona”. Maria Curie-Skłodowska nie była żadną „naukowczynią”. Była wielką, polską UCZONĄ. 

Z kolei „nurka” należy umieścić w jednym szeregu z takimi słowami jak „Turek”. Partnerką Turka jest w języku polskim Turczynka. A zatem, skoro jest „Turczynka”, to mogłaby ostatecznie być i „nurczynka”. Jeżeli już koniecznie trzeba…

Istnieją wreszcie wyrazy, takie jak wyżej wspomniany „naukowiec” czy też „gość” które, jak się zdaje, nie mają w naszym języku żeńskich odpowiedników. Nie mają i już. I chyba trzeba po prostu się z tym pogodzić. Próbuje się wprawdzie tworzyć formy typu (ta) „gościa” lub „gościni” (na wzór „ochmistrzyni”) – trzeba sobie jednak zdawać sprawę z tego, że dzieje się to z pogwałceniem powyższych zasad.

Na pocieszenie powiem, że w niektórych innych językach europejskich jest takich „upartych” wyrazów jeszcze więcej. Na przykład w języku francuskim nie istnieje odpowiednik polskiego słowa „lekarka”.  Aby podkreślić, że chodzi o uczennicę Hipokratesa, po francusku trzeba powiedzieć opisowo: la femme médecin  – kobieta- lekarz.   No, i co z tego? Czy z tej racji powinniśmy uznać, że Francuzki są jakoś szczególnie zgnębione przez patriarchat?:)

Inną nową tendencją językową, która mnie trochę drażni, jest coraz powszechniejsze zastępowanie form „zbiorowych” rzeczowników, takich, jak „naukowcy” czy „Polacy” przez opisowe: „Polki i Polacy”, „Naukowcy i naukowczynie”. (sic!). Ciekawe, czy niebawem będziemy też mieli np. „Kościół Chrześcijan Baptystów i Chrześcijanek Baptystek” – zupełnie, jakby chodziło o dwie odrębne wspólnoty – jedną kobiecą, a drugą męską…

Jest to zresztą, co ciekawe, tendencja zupełnie odwrotna, niż w większości krajów zachodnich, gdzie w imię tej samej poprawności politycznej dąży się do wyeliminowania wszystkich zwrotów „nacechowanych płciowo”.

Ponieważ na przykład w języku francuskim (podobnie jak w angielskim) odpowiednikiem naszego „neutralnego” zwrotu „Szanowni Państwo!” było dotąd opisowe „Panie i Panowie!” (fr. Mesdames et Messieurs!) – uznane teraz za potencjalnie obraźliwe dla osób niebinarnych – zastąpiono je wyrażeniem „Witajcie wszyscy!”

Jak to więc w końcu jest? Wyrażenia opisowe wspierają równość wszystkich ludzi, czy raczej stoją jej na przeszkodzie? 🙂

Panie i Panowie, Obywatelki i Obywatele, Czytelniczki i Czytelnicy… Rodacy! 🙂

Niniejszym chciałabym oświadczyć, że ja nie mam z tym najmniejszego problemu. Kiedy mówię zbiorowo o „nauczycielach” mam w pamięci także wszystkie panie wykonujące ten zawód. A kiedy apeluję na tym blogu o szacunek dla lekarzy, obejmuję tym słowem również całą rzeszę kobiet w białych fartuchach. Dla mnie to oczywiste (wynika to z samych zasad naszego języka) i nie czuję ciągłej potrzeby podkreślania tego.

Czy jestem zbałamucona obecnie panującą męską cywilizacją?:)

I jeszcze taka ciekawostka na koniec: czy zauważyliście, że wiele słów, które nie mają oczywistego rodzaju żeńskiego, to wyrazy określające ludzi o negatywnych cechach charakteru? Jak: „nierób”, „leń” czy „obibok”.  Czy to nie jest aby trochę obraźliwe dla mężczyzn?:) Z drugiej strony, takie słowa, jak „sekutnica” czy „jędza” są używane tylko w rodzaju żeńskim…

 

Stealthing- krótkie studium zjawiska.

Ktoś kiedyś powiedział, że w dzisiejszych czasach seksualność, tak jak wszystko inne, stała się kwestią MODY. Jednego roku modne jest mleko i dziewictwo, a innego- whisky z colą i sado-maso. I wydaje mi się, że tzw. „stealthing”, zjawisko dość nowe, może być właśnie jedną z takich mód.

 

Niezorientowanym wyjaśniam, że chodzi o coraz powszechniej występującą – zwłaszcza w USA – sytuację, gdy mężczyzna nie tyle odmawia założenia prezerwatywy, co oszukuje partnerkę, że ją założył – lub zdejmuje ją już w trakcie stosunku.

 

Oczywiście, praktyka taka może mieć wiele poważnych następstw, jak choćby ryzyko niepożądanej ciąży lub zarażenie się chorobami przenoszonymi drogą płciową (z których najgroźniejszą jest AIDS).

 

Niektórzy widzą w tym przejaw chęci męskiej dominacji nad kobietami, a amerykańskie feministki już grzmią, aby postępujących w ten sposób panów karać na równi z gwałcicielami. Sprawa jednak nie wydaje mi się aż taka prosta – i stąd ten post.

 

Oczywiście, jest to pewnego rodzaju nieuczciwość, nadużycie zaufania, być może nawet jakaś forma nadużycia seksualnego (skoro narażamy tu bezpieczeństwo własne i partnera). Sam termin można byłoby chyba najlepiej przełożyć na polski jako „kradzież zaufania.” Niemniej, mam trudności z podciągnięciem tego pod klasyczną definicję gwałtu, skoro wcześniej nastąpiła obopólna, świadoma zgoda dorosłych ludzi na seks.

 

Gdybyśmy założyli inaczej, trzeba byłoby też przyjąć, że mężczyzna ma obowiązek założyć prezerwatywę zawsze, gdy partnerka tego zażąda. W takim ujęciu stosunek seksualny staje się niczym więcej, jak tylko rodzajem umowy – i każda ze stron może zostać pociągnięta do odpowiedzialności (karnej!) za złamanie jej warunków. Taka definicja niezbyt mi się uśmiecha, ale trudno. Możliwe, że jestem zbyt romantyczna czy też staroświecka.

 

Ale idąc tym torem, należałoby chyba w podobny sposób karać kobiety, które bez wiedzy partnera odstawiły pigułki antykoncepcyjne? Ciekawe, jak taki pomysł spodobałby się amerykańskim feministkom… Nie wiem, dlaczego autonomia kobiety miałaby być w tym przypadku ważniejsza od autonomii mężczyzny?

 

Szczerze mówiąc, nigdy nie mogłam pojąć dlaczego… jeśli mężczyzna pragnie mieć dziecko, a kobieta nie – nazywamy to gwałtem. Natomiast, jeśli kobieta chce dziecka, a mężczyzna nie – mówimy, że to „niespodzianka.” Według mnie w obydwu przypadkach mamy do czynienia z podobnym poziomem nieuczciwości.

 

Moim zdaniem, karać należałoby jedynie osoby, które w sposób świadomy narażają innych na utratę życia lub zdrowia – jak w przypadku celowego zakażenia chorobą weneryczną.

 

Poza tym, można też rozpatrywać stealthing jako nieudolną i głupią, to prawda, ale jednak, próbę obrony swojej godności/męskości przez facetów, upokorzonych faktem, że są zmuszeni do stosowania prezerwatyw zawsze i wszędzie. Warto dodać, że nawet te wyznania, które, jak judaizm, w sposób liberalny traktują kwestię antykoncepcji dla kobiet, do męskiej płodności podchodzą na ogół bardzo poważnie.

 

Zauważmy, że istnieje nawet specjalny Dzień bez Prezerwatywy (obchodzony już niebawem, bo 28 maja).

 

I chociaż zdecydowanie NIE POLECAM świętowania tego dnia (przede wszystkim z uwagi na rozliczne niebezpieczeństwa zdrowotne) ludziom nie będącym w stałych, wiernych związkach -to wyraża on moim zdaniem głęboką, choć nie zawsze uświadomioną, tęsknotę ludzi za seksem w pełni „naturalnym”, pozbawionym wszelkich ograniczeń.

 

Ostatecznie – za zaufaniem i miłością, które daleko wykraczają poza logikę seksu rozumianego jako zwykła umowa dwustronna.

 

Logika ta, jak zresztą przekonałam się niedawno, może mieć wręcz przerażające następstwa. Oto na jednej ze stron internetowych pewna pani nazwała swoją zdradę małżeńską „zwykłą przygodą seksualną dorosłej kobiety” – tłumacząc jednocześnie, dlaczego „musi” się pozbyć niechcianych następstw tej zupełnie niewinnej „przygody”. Bo mąż „nie zrozumiałby, że to nie jego dziecko.” Jasne – dziecka przecież nie było w kontrakcie, prawda? I w drugą stronę – czytałam też o pewnym panu, który domaga się pociągnięcia do odpowiedzialności karnej swojej byłej, która, wbrew wcześniejszym ustaleniom (i temu, że za to zapłacił!) odmówiła usunięcia ciąży. No, cóż – jak umowa-to umowa! 🙁

 

Dookoła burkini.

Przy okazji zakazu noszenia islamskich strojów kąpielowych, który, na szczęście, ostatecznie uchylono we Francji, wyszły na jaw pewne bardzo niepokojące tendencje, zarówno w łonie liberalnego laicyzmu, jak i – co mnie znacznie bardziej smuci – wśród konserwatywnych katolików.

Najpierw jednak uściślijmy może, o czym w ogóle mówimy. Otóż „burkini” – wbrew pozorom! –  to nie synonim „burki”. Burkini jest to po prostu strój kąpielowy/plażowy, zakrywający szczelnie całe ciało (ale bez twarzy!), przypominający nieco kombinezon do nurkowania.

TO, proszę państwa, jest burka…

burkini (1)

A tak, mniej więcej, wygląda burkini.

burkini 2

Jest różnica? Jest! Australijska projektantka libańskiego pochodzenia, Aheda Zanetti, twierdzi, że zaprojektowała te stroje nie po to, by „zamknąć kobiety w domach”, lecz przeciwnie, po to, by dać dziewczętom pochodzącym z konserwatywnych rodzin muzułmańskich możliwość uczestniczenia w wielu aktywnościach, m.in. sportowych, które inaczej byłyby dla nich zakazane. Nie mam chyba powodu, by jej nie wierzyć. I wydaje mi się, że tutaj sytuacja może być podobna jak z zakazem noszenia chust. Zastanówmy się, czy zabraniając tego, zachodnie społeczeństwa rzeczywiście „wyzwalają” te kobiety. I myślę, że tym samym już na samym początku dyskusji odpadnie nam argument o „Arabkach wchodzących do morza w tonach szmat” – choć nie ukrywam, że i takie się zdarzają (ale to głównie w starszym pokoleniu i w krajach muzułmańskich) .

Kolejną kwestią wartą rozważenia – jeśli nawet założyć, że „burkini jest emanacją kultury, zmierzającej do zniewolenia kobiet” – jest, czy NALEŻ Y kogokolwiek „wyzwalać” na siłę, wbrew jego woli. Dla mnie te obrazki z niektórych francuskich plaż, gdzie strażnicy nakazywali tak odzianym kobietom się rozebrać na oczach innych turystów, były wręcz oburzające i ani z wolnością, ani z poszanowaniem godności takiej osoby nie miały zbyt wiele wspólnego. Były raczej wyrazem patriarchalnego (tak, tak – tutaj używam tego słowa z pełną świadomością!) przekonania:„MY wiemy lepiej, co dla Ciebie, kobieto, jest najlepsze!”

Słyszałam także opinie, iż „burkini mówi:”moje ciało jest własnością mojego ojca/męża!” i jako takie jest złe. Nawet, gdyby tak było, to po pierwsze, nie ma nic złego w takim myśleniu, jeśli tylko kobieta SAMA jest do tego przekonana. Po drugie, można by przekornie zapytać, jaki sygnał wysyła z kolei skąpe bikini czy topless, dozwolony na wielu plażach? „Moje ciało jest własnością Was wszystkich?” 🙂 Nie wydaje mi się.

Inna sprawa, że w islamie – jak też w kilku innych kulturach pozaeuropejskich – „publiczny” (to jest: inny niż domowy) strój kobiecy ma służyć przede wszystkim temu, by UKRYĆ ich urodę przed wzrokiem „niepowołanych” – podczas gdy na Zachodzie, niezależnie od epoki, miał jednak za zadanie ją EKSPONOWAĆ.

W każdym razie nie sądzę, by jedynie druga postawa – w odróżnieniu od pierwszej – doskonale odzwierciedlała ideę „prawa do dysponowania własnym ciałem.” Nie rozumiem, dlaczego kobieta MUSI się rozebrać, by udowodnić sobie (i światu) że jest „naprawdę wolna.”  Wydawało mi się dotąd, że w sercu „europejskich wartości” leży raczej przekonanie, że każdy ma prawo czynić (a więc i nosić na sobie!), cokolwiek chce, tak długo, dopóki swoim postępowaniem nie krzywdzi innych ludzi.

I  tak, domyślam się, co za chwilę znajdzie się w komentarzach: „socjalizacja, głupia!” 🙂 Sęk w tym, że my wszyscy, we wszystkich społeczeństwach i kulturach jesteśmy do czegoś tam „socjalizowani.” Do ewentualnego przekonania, że  absolutna nagość w dowolnym miejscu nie jest niczym złym – także. Któż z nas może z całą pewnością powiedzieć, że wszystkie nasze przekonania są wyłącznie nasze własne, a nie „wdrukowane” nam przez wychowanie, lektury, otoczenie?:))

Czy wobec powyższego zaczniemy dokładnie określać, jaki strój „godzi w europejskie wartości” – a jaki jest z nimi zgodny? Tylko że i to chyba niewiele ma wspólnego z koncepcją „wolności jednostki”, jak ja ją rozumiem.

No, i wreszcie – co z tymi kobietami, które z jakichś powodów (np. zdrowotnych) muszą być na plaży bardziej zakryte, niż inne? Twórczyni burkini twierdzi, że ostatnio otrzymała też wiele zapytań o kostiumy od niemuzułmańskich kobiet chorych na raka. Czy je również będziemy „wykluczać” z plaży? Czy też trzeba będzie mieć przy sobie zaświadczenie lekarskie, uprawniające do określonego ubioru?

Burkini.3

I przechodząc powoli w stronę naszego katolickiego podwórka. Niektórzy komentatorzy, zwłaszcza we Francji, wyrażali zdziwienie, że „muzułmańskie stroje religijne” miały zostać zakazane, a bliźniaczo nieraz do nich podobne zakonne habity – rzekomo nie. Wydaje mi się, że to nie jest prawda. Zakaz miał objąć wszystkie religie, co wydaje mi się tym bardziej prawdopodobne, że to właśnie katolickie zakonnice najostrzej wystąpiły w obronie swoich muzułmańskich sióstr (podobnie zresztą było po wprowadzeniu zakazu noszenia chust, kiedy to szkoły katolickie z otwartymi ramionami przyjmowały muzułmańskie uczennice, aby umożliwić im dalszą edukację…) Interesujące jest wszakże, dlaczego, skoro księża na urlopie z reguły paradują po plaży w kąpielówkach lub spodenkach, siostry zakonne pojawiają się tam na ogół „w pełnym rynsztunku”?:)

Żartobliwie nieco zaproponowałam kiedyś, by w ramach reformy poszczególne zgromadzenia żeńskie zaprojektowały sobie własną wersję strojów plażowych, zgodnych z charyzmatem danego zakonu. Dajmy na to- dominikanki powinny mieć kostiumy białe, a franciszkanki – w kolorach Ziemi… 🙂

Problem ten ma jednak także zupełnie już katolicką stronę medalu.

Oto jakiś czas temu na „Frondzie” ukazał się artykuł, piętnujący nie tylko „plaże mieszane” jako potencjalne źródło pokusy i cudzołóstwa, ale nawet przypominający niektóre przedsoborowe dokumenty, zgodnie z którymi „publiczne pokazy pływania dziewcząt nie powinny się odbywać.” Rozumiem zatem, że dla dziewcząt z katolickich domów powinien to być kres marzeń o występach na Olimpiadzie?:) I że nawet chrześcijańskie rodziny powinny podlegać przymusowej segregacji płciowej na plaży?

Burkini 4

Pruderia tego typu jest groźna nie tylko dlatego, że zakłada, że ludzkie (kobiece) ciało jest tylko źródłem pokusy dla niewinnych mężczyzn – choć, szczerze powiedziawszy, w dobie ogólnodostępnej pornografii młody katolik nie musi wcale udawać się na plażę, aby zobaczyć kawałeczek nagiego ciała.  To nie czasy naszych pradziadków, kiedy to nawet widok obnażonej… kostki wywoływał erotyczne dreszcze! Należałoby chyba współczuć mężczyźnie, który nie umie patrzeć na kobietę bez seksualnych podtekstów (warto tu jeszcze dodać, że często cytowany w tym kontekście tekst Ewangelii o „pożądliwym spojrzeniu” nie piętnuje „nieskromnie odzianych” kobiet, lecz raczej mężczyzn, którzy nie umieją na nie patrzeć we właściwy sposób. Mahometowi zaś przypisuje się zdanie, jakoby „prawdziwa zasłona była w oczach mężczyzn.” Szkoda, że nie tylko muzułmanie tak często o tym zapominają!) A ktoś aż tak wrażliwy na bodźce wzrokowe nie powinien chyba nawet wychodzić na ulicę (zwłaszcza latem) – że już nawet nie wspomnę o pójściu do galerii sztuki. Sęk w tym, że dla istoty ludzkiej WSZYSTKO może stać się źródłem zmysłowej podniety – tym też się tłumaczy popularność np. strojów zakonnych w sex-shopach…

Nade wszystko jednak taka postawa zwalnia praktycznie mężczyznę z odpowiedzialności za własne myśli i czyny, z pracy nad sobą, z samokontroli – przerzucając w całości tę odpowiedzialność na kobietę, „która go skusiła.” Przypomnę, że „prowokacyjnym zachowaniem kobiety” i zbyt krótką spódniczką tłumaczą się prawie wszyscy gwałciciele świata…

Jest to zresztą błąd podobny do tego, który popełniają niektóre feministki, twierdząc, że choćby pijana kobieta szła nocą przez szemraną dzielnicę, odziana tylko w perły, to i tak żadne męskie zwierzę „nie ma prawa” jej zgwałcić. Tutaj z kolei mamy do czynienia z sytuacją, kiedy dorosła, świadoma kobieta przerzuca odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo na mężczyzn, którzy rzekomo powinni zadbać o to, żeby nic złego jej się nie stało. Analogicznie, wyjeżdżając na wakacje powinniśmy zostawiać drzwi i okna naszych domów szeroko otwarte, ponieważ nikt przecież „nie ma prawa” nas okraść, nieprawdaż?

Tylko proszę znów nie brać powyższego za dowód, że uważam, że „kobieta jest w gruncie rzeczy odpowiedzialna za gwałt.” Nie, nigdy nie jest odpowiedzialna za gwałt – ale zawsze to przede wszystkim ona sama odpowiada za własne BEZPIECZEŃSTWO. A mnie się marzą odpowiedzialne kobiety. I odpowiedzialni mężczyźni. Po prostu.