Polacy, Niemcy, Żydzi…

Czytam właśnie książkę Antoniny Żabińskiej, uhonorowanej medalem Sprawiedliwej wśród Narodów Świata (to jest słynna „żona dyrektora ZOO” z amerykańskiego filmu) – i ona napisała, że podczas wojny śmierć czyhała z każdej strony, tak że w końcu przestawało się zwracać na nią uwagę. Tym można by tłumaczyć, dlaczego niektórzy Polacy pomimo groźby śmierci własnej i całej swojej rodziny mimo wszystko pomagali swoim rodakom pochodzenia żydowskiego. A innych ta sama groźba nie powstrzymywała przed kradzieżą pożydowskiego mienia, na przykład.

Jedni mogli sobie myśleć:”Za ukrywanie JEDNEGO Żyda jest kulka w łeb – więc co mi szkodzi ukrywać dziesięciu?” A inni: „Trudno, zabiją mnie za to. Ale przynajmniej przedtem najem się do syta. A tamtym i tak ten majątek się już na nic nie przyda!”

Przy ocenie zjawiska radziłabym brać pod uwagę kilka rzeczy. Po pierwsze, jeśli rzeczywiście stosunek większości społeczeństwa polskiego do Żydów był zdecydowanie wrogi, a zdziczali polscy antysemici tylko czekali na sposobność, by pomóc hitlerowcom w ich „zbożnym dziele oczyszczania świata” to dlaczego tak drakońskie przepisy karały pomoc Żydom TYLKO w Polsce, a nie na przykład we Francji, Belgii, Holandii? Czyżby jednak okupanci sądzili, że bez takiego terroru ci okropni Polacy pomagaliby swoim sąsiadom w dużo większym stopniu?

Prawda jest taka, że w latach 30. XX wieku nastroje antysemickie były dość silne w całej Europie, co zapewne nie pozostawało bez związku z Wielkim Kryzysem. Wielu zubożałych ludzi chętnie obwiniało za swoją sytuację „żydowskich bankierów i kapitalistów”, dlatego jawnie rasistowskie wypowiedzi Hitlera nie wywoływały powszechnego oburzenia.

Wydaje mi się, że najczęstszą postawą wobec Żydów podczas okupacji była jednak nie otwarta wrogość, lecz obojętność. Albo trwożliwe współczucie, jak u mojej Babci. Ona sama miała w tym czasie maleńkie dzieci, więc nie zdecydowała się przyjąć nikogo do siebie (czy można ją za to winić?) – lecz pomagała jak umiała, ukradkiem przekazując ukrywającym się żywność i inne rzeczy. Niestety, chyba żaden z jej podopiecznych nie przeżył wojny.

Z tego samego względu NIE POTĘPIAM także żydowskich „kolaborantów” – jak to się niekiedy zdarza prawicowym publicystom – oni też chcieli jedynie przetrwać, płacąc za to niekiedy bardzo wysoką cenę.

W tym miejscu warto też przypomnieć, że Polskie Państwo Podziemne bardzo surowo karało szmalcowników – choć nie udało mi się nigdzie znaleźć dokładnej liczby wykonanych na nich wyroków.

Oczywiście jestem boleśnie świadoma odpowiedzialności niektórych Polaków za mordy w Jedwabnem, w Szczuczynie (grupa bandytów związanych z ruchem nacjonalistycznym uwięziła tam i torturowała bezbronne Żydówki, a następnie w okrutny sposób pozbawiła je życia) i wielu innych miejscach. Czasami za takimi zbrodniami stała rzeczywiście rasistowska nienawiść, a czasem zwykła, prymitywna chciwość – jak w mojej rodzinnej miejscowości, gdzie kilku Polaków zatłukło ojca pewnego znanego pisarza w nadziei na nie wiadomo jakie zyski.

No, cóż, w każdym narodzie zdarzają się – żeby posłużyć się tytułem książki Żabińskiej – ludzie i zwierzęta. Powiedziałabym nawet, że wojna wszystko wyostrza. Kto przed wojną był przyzwoitym człowiekiem – podczas okupacji wznosił się niejednokrotnie na szczyty bohaterstwa. A kto już przed wojną był drobnym cwaniaczkiem i kombinatorem, w okupacyjnej rzeczywistości zyskiwał dogodne warunki do tego, by wyrosnąć na prawdziwą kanalię. A dlaczego? Bo prawo pozwalało na podłość, a karało za normalne, ludzkie odruchy.

Byli zatem dobrzy i źli Polacy, tak samo, jak byli źli i dobrzy Niemcy (choć może ci ostatni bardziej niż inni zastraszeni we własnym narodzie) – a także źli i dobrzy Rosjanie czy Ukraińcy. Oprócz bestii, które potrafiły nabijać polskie niemowlęta na płoty, byli i tacy szlachetni ludzie, którzy oddawali życie w obronie swoich sąsiadów. Czemu w naszym narodzie miałoby być inaczej?

Z drugiej strony, nie rozumiem takich głosów, jak posła Marka Jakubiaka, który pytał, czy Żydzi podczas wojny uratowali choć jednego Polaka. Przede wszystkim, sytuacja Żydów pod okupacją niemiecką była jednak znacznie gorsza, niż sytuacja (również uciskanych) Polaków. Mówiąc prościej, Polacy mieli więcej sposobności, by pomagać Żydom, niż odwrotnie.  No, i można by tutaj przytoczyć całą plejadę naukowców czy lekarzy żydowskiego pochodzenia (jak Janusz Korczak czy Marek Edelman) – czyż i oni nie pomagali Polakom?

Poza tym można by powiedzieć, że istnieje przynajmniej jeden Żyd, który uratował nas wszystkich. Nazywa się Jezus Chrystus – i ze względu na Niego należało ratować wszystkich innych. Tak to zresztą chyba pojmowały katolickie siostry zakonne, przechowując podczas wojny żydowskie dzieci w swoich klasztorach.

A w Katyniu i w sowieckich łagrach ginęli również obywatele polscy pochodzenia żydowskiego, panie pośle…

Przemija postać świata tego…

Wprawdzie jedna z Czytelniczek poradziła mi jakiś czas temu „życzliwie”, bym zamiast pisać o imigrantach (bo rzekomo na ten temat „wszystko” już powiedziano:)), zajęła się raczej tym, co według niej jedynie mnie obchodzi, to jest, cytuję, „ksiądz i sutanna” – ale ileż można o jednym i tym samym?:P

Tak więc, skoro „wszyscy” obecnie wypowiadają się na temat „inwazji uchodźców na Europę”, to mogę i ja napisać kilka słów (mam nadzieję, że dość gruntownie przemyślanych:)).

A jeśli to się komuś nie podoba, to może po prostu zrezygnować z lektury tego tekstu/bloga (niepotrzebne skreślić). Nie ma przymusu czytania moich refleksji.Na jakikolwiek temat.

Przede wszystkim, wydaje mi się, że stoimy dziś na krawędzi wielkiego kryzysu naszej cywilizacji, porównywalnego jedynie z tym, co działo się w Europie na przełomie IV i V w.n.e., kiedy upadało Cesarstwo Rzymskie.

Wtedy również Rzymianom wydawało się, że są bezpieczni za ufortyfikowanymi granicami i że są w stanie kontrolować napływ „barbarzyńców” (uwaga: to słowo nie miało jeszcze wówczas jednoznacznie negatywnych konotacji – oznaczało po prostu ludzi spoza terenu Imperium Romanum) w te granice. I ze ich kultura jest tak pociągająca dla przybyszów, że w krótkim czasie wszyscy staną się lojalnymi poddanymi cesarza. I że Rzym nigdy nie upadnie.

I trzeba przyznać, że przez długie lata ta starożytna polityka „multikulti” (oparta na tolerancji dla wszelkich wiar, pociągającej kulturze oraz na prawie rzymskim i wolnym przepływie towarów) jakoś się sprawdzała. Św. Augustyn na przykład, pochodzący z terenu Afryki Północnej, był w pełni zasymilowanym „Rzymianinem” i bardzo bolał nad spustoszeniem „Wiecznego Miasta”  przez „barbarzyńców”, mimo że sam (wedle dużego prawdopodobieństwa:)) mógł być raczej… hmmm… śniadej karnacji. 🙂

Wszystko to jednak do czasu.. Postępujący kryzys gospodarczy i demograficzny (sądzę, że nie ma tu potrzeby zagłębiać się w jego przyczyny), któremu na próżno próbowali zaradzić niektórzy cesarze (jak choćby pronatalistyczny Oktawian August), tworząc różnego typu, jak byśmy dziś powiedzieli, „programy prorodzinne” – zmuszał Rzymian do przyjmowania w swe granice coraz większych grup przybyszów, bo, mówiąc najprościej, zaczęło brakować żołnierzy do obrony ogromnego terytorium.

A przybyszów, gnanych czy to przez wojny, czy przez głód, a za to bardzo płodnych, nigdy nie brakowało. I kiedy we wspomnianym IV/V w. Imperium Romanum zaczęło zagrażać już prawdziwe niebezpieczeństwo, ze strony lepiej zorganizowanych i bynajmniej nie pokojowo nastawionych plemion, takich jak Wandale, Wizygoci i Ostrogoci, okazało się nagle, że nie ma już zbyt wielu chętnych do obrony starego porządku. Ponieważ duża część ludności, zamieszkującej Cesarstwo czuła duchowe i etniczne pokrewieństwo raczej z najeźdźcami (którzy często nie mieli nic do stracenia, za to wiele do zyskania), niż z nielicznymi piewcami dawnej potęgi Rzymu, dość szybko i bez tak wielkich ofiar, jakich można by oczekiwać w przypadku bardziej zdecydowanego oporu, uznano, że zamiast bronić starego świata, lepiej na jego miejscu zbudować nowy, własny. Trywializując nieco –  barbarzyńcom się jeszcze coś „chciało”, podczas gdy Rzymianom – już nie.

I tak oto rodził się średniowieczny świat – wielka i wspaniała cywilizacja starożytnego Rzymu przeszła zaś do historii.

I twierdzę stanowczo, że teraz znajdujemy się w podobnym punkcie historii Europy – dumny ze swoich osiągnięć i pragnący je jedynie konsumować, syty Stary Kontynent wymiera, a kultury pozaeuropejskie (przede wszystkim zaś cywilizacja chińska i islamska) są na fali wznoszącej. Chcemy tego, czy nie – „oni” i tak tu przyjdą, by zająć nasze miejsce. Ich dzieci zastąpią te, których my nie mieliśmy. Prędzej czy później – choć obserwując ostatnie wydarzenia, sądzę, iż stanie się to wcześniej, niż przypuszczałam. I nie zmienią tego ani wciąż zmieniane „legalne kwoty” uchodźców, ani – tym bardziej – zasieki, wojsko i zamykanie granic.

Już teraz słychać coraz wyraźniejsze głosy, chociażby z Niemiec, gdzie wprost przyznaje się, że Europa MUSI przyjmować uchodźców, ponieważ wkrótce zabraknie nam rąk do pracy. A dzieje się tak dlatego, że – pomimo różnych wdrażanych przez rządy „programów prorodzinnych ” – rdzenni mieszkańcy naszego kontynentu są coraz mniej skłonni do tego, aby mieć potomstwo. Imigranci natomiast – wręcz przeciwnie. (Chociaż, aby choć trochę zamaskować ten fakt, w wielu krajach, jak we Francji, zakazano publikowania danych o etnicznych korzeniach nowonarodzonych obywateli).

A ponieważ wojny, choroby, i głód na świecie jak dotąd nie ustają, nigdy też nie zabraknie tych, którzy – jak dawniej – będą próbowali wedrzeć się do bezpiecznych enklaw bogactwa. Oni też, tak jak ich starożytni poprzednicy, nie mają nic do stracenia, za to wiele do zyskania.

Przy czym nie łudźmy się – to, co ich najbardziej przyciąga, to raczej nie jest nasza „wspaniała europejska kultura”, której często nie znają i nie rozumieją, a raczej nasz rozwinięty system socjalny. Zresztą kultura europejska, oparta coraz częściej na jałowym „kulcie” (notabene, obydwa słowa mają ten sam łaciński źródłosłów) bogini Konsumpcji i/lub kontestowaniu wszelkich zastanych wartości, jest też stopniowo coraz mniej pociągająca dla samych Europejczyków, zwłaszcza młodych, którzy tradycyjnie szukają „czegoś więcej”.

I niejednokrotnie odnajdują to „coś więcej” nie w zachodnim chrześcijaństwie (często tak samo wyjałowionym przez poprawność polityczną, jak i cała kultura), ani nawet nie – jak jeszcze do niedawna – w religiach Dalekiego Wschodu, ale w islamie. Niekiedy w jego najradykalniejszej formie. Znamienne, że np. we Francji, gdzie jeszcze w latach 80. i 90. XX w. masowo powstawały centra buddyjskie, teraz, jak grzyby po deszczu wyrastają  meczety…

I właśnie tego fundamentalnego „głodu” duchowego moim zdaniem nie chcą zauważyć różnej maści analitycy, którzy do znudzenia zadają pytanie (i nie znajdują na nie żadnej odpowiedzi), jak to możliwe, że ci młodzi ludzie: Sarah, Ali czy Pierre, którzy przecież byli „tacy jak my”, urodzili się i wychowali w naszej kulturze – ba, do pewnego momentu „nawet nie byli religijni”, tzn. nie chodzili do żadnego kościoła ani do meczetu, „normalnie”, tak jak wszyscy pracowali i imprezowali, „nagle”, z dnia na dzień potrafili przedzierzgnąć się w zaangażowanych bojowników. Wydaje mi się, że ja znam odpowiedź: jeśli w Twoim życiu nie ma już nic, za co byłbyś gotowy umrzeć, to prawdopodobnie nie widzisz tez żadnego powodu, aby dalej żyć…

Ciekawym przyczynkiem do tych wszystkich wydarzeń jest natomiast ów z pozoru drobny fakt, o którym poinformowali mnie moi znajomi z Francji. Wszyscy już zapewne wiedzą, że „aby nie drażnić fundamentalistów” tradycyjna bożonarodzeniowa choinka NIE STANIE w tym roku na placu przed katedrą Notre Dame w Paryżu.

Zrazu pomyślałam tylko, że doprawdy niewiele trzeba, aby „rozdrażnić” tych terrorystów, skoro przeszkadza im ten tak niewinny symbol chrześcijańskich świąt (bardzo już zlaicyzowany zresztą – trzeba się nieźle nagimnastykować, aby w tym drzewku odnaleźć jakiekolwiek religijne konotacje). Czy ja im zabraniam obchodzić Ramadan?  I że zapewne ŁATWIEJ było zlikwidować tę choinkę (za którą nikt nie będzie umierał, bo nie są to przecież żadne świętości…), niż np. zamknąć Charlie Hebdo, które zapewne „drażni” ich znacznie bardziej.

Zastanawiałam się też, dlaczego żaden z paryskich artystów (którzy się tak szczycą swoją wolnością) nie zdecydował się wziąć w obronę tej choinki, jako, powiedzmy, „instalacji artystycznej.” W zaistniałej sytuacji byłaby to chyba większa odwaga, niż, dajmy na to, publiczne obsikanie figurki Dzieciątka w żłóbku?

A, byłabym zapomniała – publiczne wystawianie „instalacji” żłobkowych poza obrębem kościołów też jest we Francji zakazane…  Pisałam o tym już w zeszłym roku.

Ktoś tu pewnie zaraz się powoła na słynną francuską „laickość państwa”, z której to Francja jest taka dumna. No, dobrze, ale w takim razie, niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego w tej samej Francji zakazano już nie tylko piosenek o św. Mikołaju w szkołach (chociaż konia z rzędem temu, kto pod maską tej popkulturowej postaci rozpozna jeszcze dawnego biskupa Myry w Azji Mniejszej:- niedawno mój najstarszy wdał się w bezowocny spór z kolegami z klasy, bezskutecznie próbując przekonać ich, że PRAWDZIWY św. Mikołaj nigdy w życiu nie widział renifera:)) – ale również… podawania wieprzowiny dzieciom w publicznych żłobkach i przedszkolach, aby nie urażać muzułmańskich rodziców. Rozumiem, że – w imię równego traktowania wszystkich religii – instytucje te podobnie respektują np. chrześcijański Wielki Post oraz, dajmy na to, żydowskie przepisy o koszerności potraw?:)

Doprawdy, nieczęsto się zgadzam z redaktorem Terlikowskim, ale tu aż się prosi, żeby zacytować jego politycznie niepoprawny wpis z  Facebooka: „Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że  Europy nie zniszczą islamscy fundamentaliści. Ona zniszczy się sama – a wcześniej sfajda się ze strachu.”

Chciałabym jednak w tym miejscu bardzo mocno przestrzec, aby zbyt łatwo nie łączyć problemu imigracji z terroryzmem, a jeszcze szerzej – z islamem. Nie wolno nam nigdy zapominać, że nie każdy uchodźca jest potencjalnym terrorystą. Zapewne zdecydowana większość z nich to po prostu ludzie szukający poprawy swego losu, uciekający przed wojną i/lub głodem.

W tym kontekście dosyć niegodziwe wydają mi się wszelkie próby podzielenia tej ogromnej fali przybyszów na uchodźców „politycznych” (których to ponoć bezwzględnie należy przyjąć) – oraz „ekonomicznych” – których przyjmować podobno nie należy. Jeśli ktoś przymiera głodem, to czy jego sytuacja jest naprawdę znacząco lepsza od położenia kogoś, komu wojna zniszczyła dom? Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się.

A zatem, powtórzę raz jeszcze: nie wszyscy uchodźcy to od razu islamscy terroryści, choć nie bardzo wierzę też w możliwość naprawdę skutecznego „odsiewania ziarna od plew” w tak ogromnej masie ludzi. A jak łatwo można wprowadzić w błąd odpowiednie służby, to pokazuje choćby historia Simona Mola, który w Polsce zasłynął głównie tym, że zarażał kobiety wirusem HIV, a który na własny użytek stworzył sobie całkiem zgrabną legendę bojownika o wolność i niezależnego artysty, prześladowanego w swojej ojczyźnie. Legendy owej nikt nie sprawdził, natomiast skutecznie otwierała ona przed oszustem wszystkie drzwi i ramiona antyrasistowskich działaczek…

Dalej, z pewnością nie wszyscy uchodźcy to wyznawcy islamu – wielu jest wśród nich także chrześcijan, uciekających przed prześladowaniami ze strony ISIS z terenów Syrii czy Iraku. Ludzie ci, którzy z racji pewnej kulturowej bliskości, mieli prawo oczekiwać pomocy od swoich (choćby tylko nominalnych) współbraci w wierze, teraz słusznie mogą czuć się przez Zachód zdradzeni i pozostawieni własnemu losowi, o czym coraz częściej głośno mówią ustami swoich pasterzy. Moim zdaniem, tych powinniśmy przyjmować w pierwszej kolejności. Bo jeśli my  ich nie ocalimy, to kto właściwie?

Ale żeby uniknąć oskarżeń o chęć podobno niedopuszczalnej „religijnej segregacji” uchodźców, od razu dodam, żer jeśli widzę kogoś, kto jest ranny, głodny czy też bezdomny, pytanie go o wyznanie naprawdę nie jest pierwszym, co przychodzi mi do głowy.

I wreszcie na koniec: nie wszyscy także wyznawcy islamu  to potencjalni terroryści. Trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć, żeby później nie było nieporozumień.

A Jezus powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść… byłem nagi, a przyodzialiście Mnie… byłem przybyszem – a przyjęliście Mnie.” I tego też się nie da w żaden sposób pominąć…jeśli naprawdę chcemy się jeszcze przyznawać do „wartości chrześcijańskich.”

postać-świata-150x150

Jeśli wierzyć Ewangelii… a ja wierzę… to Oni też byli  kiedyś uchodźcami… (Rembrandt van Rijn, Ucieczka do Egiptu)

Postscriptum: Niedawne wydarzenia w Kolonii, gdzie w okresie Nowego Roku ponad 100 kobiet padło ofiarą molestowania lub gwałtu ze strony przybyszów z krajów Afryki Północnej, dobitnie pokazują całą bezradność europejskich władz w zetknięciu z odmiennymi kodami kulturowymi.

Jedyne, na co zdobyła się w tej sytuacji lewicowa (sic!) burmistrz Kolonii, to stwierdzenie, że należy „poinstruować niemieckie KOBIETY, jak powinny postępować wobec cudzoziemskich mężczyzn, aby nie prowokować ich swoim zachowaniem.”

No, tak. Biorąc pod uwagę, że zgodnie z Koranem każda młoda kobieta, która znajduje się sama w nocy na ulicy, a do tego zachowuje się „swobodnie” (cokolwiek to znaczy) naraża się na oskarżenie o nieobyczajne zachowanie – być może należałoby doradzić tym kobietom, aby wychodziły z domu tylko w towarzystwie męskiego opiekuna (takie sugestie się już zresztą pojawiają!), nosiły stroje szczelnie zakrywające całe ciało – a najlepiej w ogóle przeszły na islam?

A ja głupia, ciemna, nieoświecona parafianka, zawsze myślałam, że to GOŚCIE przede wszystkim powinni się nauczyć, jak zachowywać się w kraju gospodarza? Ot, takie pułapki politycznej poprawności…

Inna rzecz, że i w islamie – z racji zaleceń Proroka, który wymaga w tej sprawie zeznań co najmniej dwóch – a w niektórych opracowaniach czytałam nawet o czterech -(męskich) świadków – udowodnienie przestępstwa seksualnego jest dla kobiety sprawą niezwykle trudną, prawie niemożliwą. Wiele muzułmanek, skazanych w Pakistanie, Iranie czy Arabii Saudyjskiej za „występki przeciw moralności” w rzeczywistości odsiaduje karę za to, że były molestowane… Każdy bowiem gwałt, nie udowodniony w powyższy sposób, prawodawstwo tych krajów uznaje po prostu za zwykły (karalny) „seks pozamałżeński.”

Z OSTATNIEJ CHWILI: Podobno jest już pierwsza osoba, oskarżona w sprawie zajść w Kolonii. Nie jest to jednak żaden z agresorów, lecz… jedna z kobiet, którą oskarżono o… rasizm. Zapewne opowiadając publicznie o tym, co ją spotkało, nie zdołała zachować należytego szacunku dla kultury i tradycji, w której wyrośli jej oprawcy….

Samotność zwyciężonych.

W związku ze zbliżającą się rocznicą zakończenia II wojny światowej przeczytałam słynną książkę „Kobieta w Berlinie” (wyd. polskie: Warszawa 2009).

Przeczytałam te zapiski anonimowej trzydziestolatki z ostatnich tygodni wojny i pierwszych pokoju z mieszanymi uczuciami.

Może sprawił to fakt, że sama jestem obolała (i choroba przytępia we mnie wszelkie inne emocje) – a może po prostu…odmienna perspektywa historyczna?

Ja wiem – strach, ból, nędza, głód i gwałty (nierzadko zbiorowe) popełniane przez pijanych żołnierzy w zdobytym mieście. Sama autorka została zgwałcona co najmniej kilka razy.To wszystko JEST straszne. Ale przecież nie inaczej działo się wszędzie indziej – na wszystkich frontach tej wojny. Każdej wojny. Zawsze i wszędzie walec historii przetacza się również (a może ZWŁASZCZA) po kobietach i dzieciach…

Ale kiedy ta bywała w świecie Niemka mimo wszystko nie umie się wyzbyć poczucia wyższości własnego narodu nad rzekomo bardziej „barbarzyńskimi” zdobywcami; kiedy z podobnym poczuciem niesmaku odnosi się do osób ułomnych bądź starszych (przywołując nawet przykłady niektórych „ludów pierwotnych”, wśród których niedołężni starcy sami odchodzili ze społeczności, aby umrzeć); kiedy po prostu nie może jej się pomieścić w głowie, że jej tak cywilizowani i kulturalni rodacy również dopuszczali się niewyobrażalnych zbrodni, kiedy wreszcie (nie posiadając właściwego poczucia proporcji – bo i skądże by je miała mieć?) porównuje niemiłą nadzorczynię robót publicznych (zresztą Polkę z Górnego Śląska…) do „kapo w obozach koncentracyjnych” – wtedy jakoś bardzo trudno mi jej współczuć…