Ile kosztuje MIŁOŚĆ?

W nowoczesnych społeczeństwach (także w naszym) posiadanie niepełnosprawnego dziecka jawi się jako kwestia dobrowolnego „wyboru” (rozumiem zatem, że rodzice, którzy się na „coś” takiego decydują, to – w najlepszym razie – nieszkodliwi masochiści, a w najgorszym – motywowani najczęściej religijnie okrutni fanatycy, którzy nie marzyli o niczym innym, jak tylko o tym, by skazać swoje dzieci na niekończące się cierpienia).

Ponieważ, jako się rzekło, posiadanie „takiego” dziecka jest w świadomości powszechnej sprawą suwerennej decyzji rodziców (choć Kaja Godek, znana przeciwniczka rozwiązywania problemu niepełnosprawnych dzieci poprzez niedopuszczanie do ich narodzin, roztropnie argumentuje, że urodziła swego syna nie dlatego, że ogromnie pragnęła mieć właśnie „takie” dziecko – szczerze mówiąc, nie znam nikogo przy zdrowych zmysłach, kto by o tym marzył – tylko po prostu dlatego, że była w planowanej ciąży) – to i nader chętnie stosuje się do nich starą, rzymską zasadę, że „chcącemu nie dzieje się krzywda.”

Chciałaś, urodziłaś, masz – to był Twój (Wasz) wybór, czego chcesz od nas w zamian, jako od społeczeństwa?

W takim ujęciu posiadanie niepełnosprawnego dziecka jawi się wręcz jako pewien „luksus”, niezrozumiała fanaberia, której kosztami, nie wiedzieć czemu, rodzice i opiekunowie takich osób chcieliby obciążyć „zdrową tkankę narodu”.

Muszę przyznać, że już nawet bez specjalnego zdziwienia słuchałam w „Szkle kontaktowym” utyskiwań pewnej paniusi na rzekomo „roszczeniową postawę” tych rodziców, którzy poświęcili całe życie (również, rzecz jasna, zawodowe) opiece nad ciężko chorymi dziećmi.

Pani owa w żaden sposób nie mogła pojąć,o co właściwie chodzi tym ludziom –„Przecież i tak już dostali podwyżki świadczeń – z sześciuset złotych na osiemset!” – grzmiała.

No, jasne – osiemset złotych!!! Rozumiem, że jest to kwota, która zapewnia niepełnosprawnym i ich bliskim coroczne wyjazdy na wczasy rehabilitacyjne co najmniej na Teneryfę! Czegóż można chcieć więcej?!

Kiedy miałam 14 lat, mój Tata zrezygnował z pracy (przechodząc na wcześniejszą emeryturę), żeby zająć się wyłącznie moją rehabilitacją. Prawdopodobnie dzięki temu jego poświęceniu dziś w ogóle chodzę. Jednak, jak słyszę, dzisiejsi rodzice niepełnosprawnych dzieci nie mają już takiej możliwości.

I słusznie. Miłość nie powinna nic kosztować – szczególnie Skarbu Państwa…

Dziś jestem mamą dwójki małych dzieci – i nie ukrywam, że stała pomoc P. w domu niezmiernie by mi się przydała. Obawiam się jednak, że gdyby się zaczął domagać uznania jej za swoją główną pracę, mógłby usłyszeć od urzędników państwowych coś podobnego, jak inny mąż, opiekujący się nieuleczalnie chorą małżonką – że jak mu się nie podoba takie życie, jakie ma, zawsze może zmienić sobie żonę…

 

Ile-kosztuje-miłość2

Ten mężczyzna, którego historię znalazłam w „Gazecie Krakowskiej”, codziennie znosi swoją niepełnosprawną żonę po schodach z mieszkania na czwartym piętrze. Sądzicie, że to odosobniony przypadek?

(Bez)względna etyka.

Profesor Magdalena Środa jak zwykle nie próżnuje.

Oto w jednym z ostatnich „Wprostów” pochyliła się znowu z właściwą sobie troską nad smutnym losem kobiet – i nad raniącym językiem, używanym w naszym parlamencie.

I byłabym się w stanie nawet z nią zgodzić w tej drugiej kwestii (choć przy okazji ubolewała, że ukrzyżowany Jezus, który, jak odkryła, był MĘŻCZYZNĄ, jest, właściwie niezasłużenie, obiektem wieczystej czci i współczucia – a cierpiące KOBIETY to podobno ani-ani) – bo język naszych polityków rzeczywiście pozostawia wiele do życzenia – gdyby nie to, że nie jestem pewna, czy do jej wrażliwych uszu dotarły także uwagi (z których: „Do domu!!!!” to chyba jeszcze najłagodniejsze), którymi posłowie hojnie obsypywali Kaję Godek, która miała nieszczęście referować obywatelski projekt zmiany ustawy antyaborcyjnej, podpisany przez 400 tysięcy ludzi.

Pani Środa w swoim felietonie łka, że kobiety, które „noszą w sobie ciężko uszkodzony płód”, a potem – czasami – rodzą poważnie upośledzone dzieci, nie są w naszym społeczeństwie obiektem szacunku. Zgoda.

Pani Godek jednak, która – widocznie taki miała „kaprys”, wiadomo, że niektórzy rodzice, a osobliwie katolicy, są aż tak nienormalni, że o niczym innym wprost nie marzą, tylko aby mieć „poważnie uszkodzone” dziecko – urodziła synka z Zespołem Downa (co pani etyk nazywa wdzięcznie „krzyżem” i tylko krzyżem) – mimo, że jest kobietą, nie zasłużyła na ani jedno cieplejsze słowo z jej strony.

Nie. Ona wszak jest „antyaborcjonistką” – a wiadomo, że takie to samo zło wcielone…

Interesujący wydaje mi się zresztą sam pomysł – coraz popularniejszy niestety – eliminacji cierpienia z tego świata poprzez eksterminację cierpiących.

Tego typu logikę zaprezentowała też w Sejmie inna feministka, Agnieszka Graaf, podstępnie pytając posłów, czy wiedzą, ile w Polsce wynosi zasiłek pielęgnacyjny.

Zrozumiałabym, gdyby (w ramach współczucia dla zbolałych matek Polek) ona i jej koleżanki lobbowały jednocześnie za jego podniesieniem. Ale nie. Dla nich był to wyłącznie kolejny argument za tym, by tym nieszczęsnym stworzeniom pozostawić jednak możliwość pozbycia się zawczasu tego „problemu”. No, proszę, jakie litościwe.

Sęk w tym, że – w prostym rachunku ekonomicznym – aborcja czy eutanazja ZAWSZEbędą wygrywać ze specjalistyczną opieką (taką np. jak hospicja perinatalne, które są w Polsce tylko dwa) i rehabilitacją.

Sądząc z tego, że dzieci z Zespołem Downa (których na świecie najbardziej dotykają przepisy o „aborcji eugenicznej” – ponad 90% takich „wybrakowanych płodów” jest unicestwianych przed narodzeniem, w niektórych krajach nawet w 35-37 tygodniu ciąży; i niech mi nikt nie wmawia, że i wtedy to jest dobroczynny dla dziecka zabieg, który oczywiście nic a nic nie boli…) i innymi wadami genetycznymi będzie raczej przybywać, a nowoczesne terapie są coraz bardziej kosztowne – nie wróżę z tego świetnego rozwoju medycyny w przyszłości.

Nie ma pacjenta – nie ma leczenia – nie ma problemu…

Oczywiście, sądzę – pisałam już tu kiedyś o tym (zob. „Wokół całkowitego zakazu aborcji.”) – że prawny zakaz jest OSTATNIĄ (a nie pierwszą!) rzeczą, jaką należałoby zrobić. O wiele ważniejsze jest tworzenie odpowiedniej atmosfery wokół dzieci niepełnosprawnych i ich rodzin.

Atmosfery tej wszakże nie poprawi przedstawianie ich życia wyłącznie jako pasma mąk czyśćcowych.

Jak to napisała Anna Sobolewska, matka dorosłej już dziś Celi z Zespołem Downa:„Miałam już dość czytania obrzydliwych reportaży o zaślinionych downach i ich udręczonych matkach.” oraz: „Nikt, zupełnie nikt, nie potrafił mi podać choć jednej zalety posiadania takiego dziecka.”

Proszę Państwa, ja WIEM, że dla rodziców dziecko niepełnosprawne to nie musi być wyłącznie „dopust boży” i ogromne nieszczęście, jak to sugerowali posłowie. Wiem. Sama byłam takim dzieckiem (mimo, że i moim rodzicom życzliwie sugerowano czasem, że „powinni byli gdzieś mnie oddać” – jakbym była parasolem…).

Dziecko, nawet niepełnosprawne, nigdy nie jest przede wszystkim „krzyżem.” Zawsze najpierw jest po prostu dzieckiem.

Ale właściwie nie o tym chciałam. O aborcji i eutanazji było tu już aż nadto.

Znacznie bardziej zaciekawiła mnie koncepcja moralności, jaką najwybitniejsza polska feministka prezentuje w omawianym felietonie.

Otóż oburza się w nim na jedną z posłanek, która miała czelność powiedzieć w sejmowej debacie, że „w sprawach moralnych nie ma kompromisu” – i poucza ją mentorskim tonem: „Kompromisu to nie ma w matematyce, pani poseł. W sprawach moralnych, jak najbardziej.”

No, proszę. A ja, głupia, ciemna parafianka, zawsze myślałam, że moralność, etyka to jednak (podobnie jak logika) dziedziny dosyć „zerojedynkowe”: ALBO uważamy coś za dobre, ALBO za złe. Oczywiście, możemy się różnić w tych ocenach – dla jednych np. aborcja to będzie „podstawowe prawo człowieka” (a więc zasadniczo coś pozytywnego) – a znów dla innych – „mordowanie niewinnych.”

Ewentualna przestrzeń kompromisu dotyczy raczej rozwiązań praktycznych i prawnych – np. możemy zgadzać się co do tego, że zdrada małżeńska jest czymś złym, ale „przyzwalać” (zgadzać się) na to zło w sensie jego niekaralności.

Albo inny przykład, bliższy, jak mi się zdaje, kobiecemu sercu pani Środy. Jedni, do których i ja się zaliczam, będą twierdzić, że „gwałt małżeński” jest zawsze gwałtem – a inni, że to tylko”obowiązek małżeński.”

Ciekawam bardzo, jak pani filozof wyobraża sobie „kompromis moralny” pomiędzy tymi dwoma stanowiskami…

Na zdjęciu: Kaja Godek (masochistka?:)) z „krzyżem.” Obrazek pasyjny.:)

Postscriptum: Zastanawia mnie, dlaczego matką zastępczą tej rocznej dziewczynki, która urodziła się, jak to elegancko określono „z całym zestawem wad genetycznych” (i którą jej biologiczna matka porzuciła w szpitalu, bo widocznie nie czuła się na siłach wychowywać „takiego” dziecka) została właśnie kobieta, która ma już kilkoro własnych dzieci, w tym jedno z porażeniem mózgowym.

Siłaczka? Cierpiętnica? Nie wydaje mi się.

Sądzę raczej, że – znając już rzecz z autopsji – ona właśnie WIEDZIAŁA, że „takie dziecko” to jeszcze nie koniec świata. Że to po prostu dziecko, potrzebujące przede wszystkim miłości, jak inne.

Natomiast obawiam się, że – w miarę zwiększania się liczby aborcji eugenicznych na świecie – strach przed „takimi dziećmi” będzie jeszcze wzrastał. Przecież wiadomo, że ludzie najbardziej boją się tego, czego nie znają…

„Asystentka seksualna” – czyli kto?

„Zaspokajają potrzeby seksualne niepełnosprawnych, biorą 100 euro za godzinę, ale nie są prostytutkami.” – krzyczał niedawno Onet na pierwszej stronie.

Nawiasem mówiąc, dziwi mnie trochę ostatnie nagromadzenie na portalu artykułów o tematyce seksualnej – i to nie, jak dawniej, w godzinach wieczornych, ale po prostu przez cały dzień, kiedy z Onetu korzystają również dzieci.

A dlaczego o tym wspominam? Bo mam jeszcze żywo w pamięci oburzoną reakcję pewnej mamy na zamieszczenie na Onecie mojego wywiadu dla pani redaktor Przygody, w którym opowiadałam o swojej miłości do P. i w którym, dalibóg, nie było niczego nieprzyzwoitego.

„Moja córka ma 10 lat – pisała mi tamta pani – i jak ja mam jej wytłumaczyć to, co pani opowiada? Powinna się pani wstydzić!”

Mam nadzieję, że rzeczonej mamie łatwiej teraz przychodzi tłumaczyć córce, co to są „seksualne wielokąty” (bo i taki temat niedawno „wisiał” przez cały długi dzień) – albo tytułowa „asysta seksualna.”

Co do tej ostatniej, jak zwykle, mam mieszane uczucia.

Przede wszystkim – jeśli ktoś świadczy usługi o charakterze seksualnym i pobiera za to opłaty, to chyba jednak zasadne wydaje się nazwanie takiej osoby „prostytutką” – niezależnie od niewątpliwie chwalebnych intencji „ulżenia bliźniemu w cierpieniu.”

No, bo jak inaczej zdefiniować „prawdziwą prostytucję”? „Robię to tylko ze zdrowymi, pięknymi i bogatymi klientami”? „Robię to, choć nie muszę”? „Robię to, bo lubię”?

A jako osobę niepełnosprawną niepokoi mnie także zawarta w tym „fachu” nadmierna „medykalizacja” seksu – który jest tu traktowany po prostu jako kolejny zabieg terapeutyczny czy pielęgnacyjny. Jak karmienie chorego czy zmiana pieluchy…

Tymczasem wydaje mi się, że U LUDZI (także niepełnosprawnych!) życie intymne to coś znacznie, znacznie więcej… (Choć nie ukrywam, że może być także świetnąREHABILITACJĄ…:)) I co taki „profesjonalista” zrobi, jeśli „pacjent” się jednak w nim (w niej) zakocha?

Ja sama czułabym się poniżona, gdyby ktoś mnie dotykał tylko dlatego, że mu za to płacą – nie jestem chyba aż taka szpetna…

Mimo, że i mojego Męża ścigają czasem – bywa! – zdziwione spojrzenia, kiedy idziemy razem ulicą. „Wiadomo” przecież, że taką osobą, jak ja można się co najwyżej OPIEKOWAĆ (najlepiej za pieniądze!) – ale kochać się w niej? O, nie, to już zakrawa na dewiację! ;)

W samej idei „seksu na receptę” (którą już wprowadziły niektóre kraje, jak np. Holandia) zawiera się zresztą pewne protekcjonalne w stosunku do osób niepełnosprawnych założenie: „Seks jest czymś, co należy się każdemu, a więc i wam, biedaczki – państwo zatem go wam zapewni! Jak pampersy. Miejcie i wy z życia trochę przyjemności!”

Z twierdzeniem tym można by polemizować na różnych poziomach – mnie już sama wizja życia intymnego obywateli, które jest jakoś „regulowane przez państwo” wydaje się dosyć przygnębiająca – tym niemniej podejrzane jest już samo sformułowanie: „Każdy człowiek ma PRAWO do seksu.”

Internauci tutaj wyjątkowo rozsądnie pytali, czy w związku z tym „państwo” powinno refundować usługi seksualne także tym, którzy nie są niepełnosprawni, ale z innych przyczyn nie mogą znaleźć partnera czy partnerki. A ja zapytam jeszcze przewrotniej: KAŻDY człowiek ma prawo do seksu? Naprawdę? Pedofil, zoofil czy gwałciciel także?:)

Trudno w to uwierzyć, ale z podobnego założenia wyszła pewna pani adwokat bodajże w Wielkiej Brytanii (czytałam o tym jakiś czas temu także na Onecie), która domagała się wypuszczenia na wolność swego klienta, skazanego za przestępstwa seksualne, argumentując, że „brak stosunków jest dla niego zbyt dużym stresem.” (Sic!)

Co do mnie, jestem przekonana, że seks jest ludzkim PRAGNIENIEM (nie przeczę, że niekiedy bardzo, bardzo silnym!), ale nie POTRZEBĄ, a już na pewno nie powszechnym „prawem.” Innymi słowy, da się bez tego żyć.

Ale proszę znów nie pomyśleć, że bagatelizuję problem. Nie. Wiem, że jest bardzo wielu ludzi, nie tylko niepełnosprawnych, ale także np. starszych, którym nie dane było poznać (w ogóle, albo od bardzo, bardzo dawna) ciepła ludzkiego dotyku.

A bez fizycznej bliskości, przytulenia – umieramy. Wszyscy – dzieci (które zapadają z braku miłości na chorobę sierocą, czytałam także o przypadkach śmierci z tego powodu – np. podczas wojny w byłej Jugosławii) i dorośli. Istnieją badania pokazujące, że osoby starsze (po 70. roku życia) są dotykane przez innych ludzi wielokrotnie rzadziej, niż małe dzieci. I kto wie, może i w tym należy szukać przyczyn zgonów staruszków w rozmaitych „domach opieki”?

Kiedyś czytałam przejmujące opowiadanie (zawarte w tomie „Portrety na porcelanie” Zofii Mossakowskiej) o pewnej starszej pani, którą „kochająca rodzinka” umieściła w „domu słonecznej starości” – po czym kilka lat nie interesowała się jej losem.

A wiekowa dama natrafiła któregoś dnia w gazecie na ogłoszenie młodzieńca, trudniącego się masażem erotycznym i postanowiła skorzystać z jego usług, z czasem się z nim zaprzyjaźniając. Nie wiedzieć jakim cudem o tym „gorszącym zachowaniu” babci zwiedziała się kochająca rodzinka – i dalejże, huzia na Józia!

Muszę przyznać, że całym sercem kibicowałam wówczas starszej pani…:)

A mój znajomy, (były ksiądz) Tomasz Jaeschke, opisał w swojej książce nierozwiązywalny dylemat pewnej matki sparaliżowanego nastolatka, która, chcąc mu „ulżyć” w normalnym w tym wieku napięciu seksualnym, od czasu do czasu… masturbowała syna (na jego wyraźną prośbę!).

Była to pobożna kobieta, bardzo wrażliwa – pisał Tomasz – Miała potworne wyrzuty sumienia i bardzo źle się z tym czuła. A jednocześnie nie mogła obiecać, że „już nigdy!”, na pewno, tego nie zrobi… I co ja jej miałem poradzić jako spowiednik?

A na drugim biegunie – w pewnym sensie – są ci wszyscy rodzice dzieci niepełnosprawnych (przede wszystkim, choć nie tylko, intelektualnie), którzy modlą się w głębi duszy o to, aby ich dzieci nigdy nie dorosły.

Kiedyś gdzieś nawet przeczytałam o parze, która zamierzała zwrócić się do sądu o zezwolenie na szereg – de facto, okaleczających – operacji, które miałyby doprowadzić do tego, że ich głęboko upośledzona córeczka nigdy nie dojrzeje płciowo ani nie urośnie – i będzie się zawsze mieścić do swego niemowlęcego wózeczka…

Wiem, wiem, że to brzmi przerażająco (i muszę się przyznać, że mam nadzieję, że żaden sąd nigdy nie wyda na coś podobnego zgody) – oni jednak argumentowali, że mogłoby to uchronić ją przed molestowaniem seksualnym, a przede wszystkim ułatwić opiekę nad nią w przyszłości, kiedy ich już zabraknie.

Oczywiście, to z pewnością przykład skrajny, tym niemniej jestem w stanie wyobrazić sobie (i zrozumieć!) przerażenie niektórych rodziców na wieść o dojrzewaniu ich dzieci.

Wiadomo, że łatwiej – a pewnie i przyjemniej – opiekować się niepełnosprawnym dzieckiem, niż poważnie niepełnosprawną dorosłą KOBIETĄ, która może, na przykład, miesiączkować…

Jak z tego wszystkiego wynika, sprawa „seksualności osób niepełnosprawnych” to problem wielce złożony – i bardzo wątpię, by dało się go rozwiązać przepisując po prostu „seks na receptę.”