Ból, którego nie było.

W głośnej obecnie sprawie tzw. „profanacji pomnika Chrystusa” przez powieszenie na nim tęczowej flagi, mój znajomy gej i były duchowny, Mirosław Stocki, napisał tak:

„Znalazłem bardzo celne opracowanie tematu i się dzielę:

„Istnieją dwa główne podejścia wśród gejów i lesbijek do tematu homofobii i jej zwalczania: opcja stoicka i opcja queerowa.

Opcja stoicka stawia na przykład osobisty i szacunek: świat się zmienia (głównie poprzez wpływ nauki) i homofobia – mimo, że istnieje – to się zmniejsza. A zmniejsza się dlatego, bo ludzie znają normalne osoby homo. Poza tym, zmiany nie da się wymusić, a każda trwała zmiana wynika z obustronnego szacunku i rozmowy.

Zmiana przez powolny dyskurs i wzajemny respekt – ja sam jestem zwolennikiem tej opcji.

Opcja queerowa jest opcją marksistowską. Zakłada ona, że świat dzieli się na tych uciskanych (dyskryminowane mniejszości seksualne) i tych, którzy uciskają (dyskryminująca „heteronorma”). Podobnie jak oryginalny marksizm, opcja queerowa postuluje konieczność Rewolucji – a jeżeli nie da się zebrać sił na Rewolucję z wielkiej litery, to warto wycisnąć z siebie wiele mniejszych aktów rewolucyjnych, mikro-buntów i mini-prowokacji które – w swojej dziejowej kumulacji – też mają rzekomo szansę zmienić świat i wyzwolić go od homofobii.

Zmiana przez szok i wkurzanie, innymi słowy.

Zwolennikami tej opcji są prawie wszyscy aktywiści LGBT.

Opcje te ścierają się ze sobą od dawna – ścierały się one już w Berlinie lat 20-tych, i ścierają się teraz w Polsce.

***

W dniach od 24 do 26 maja 2004 r. (sic!) we Wrocławiu odbywała się piąta edycja międzynarodowej konferencji na temat nienormatywnych seksualności i płci kulturowej „Europa bez homofobii”. Oto, jakie przemówienie wygłosił na tej konferencji aktywista LGBT i socjolog, Jacek Kochanowski:

„Wielostronny dialog racjonalnych partnerów – oto model teoretyczny. Kamienie i wyzwiska – oto praktyka, w obrębie której mamy się poruszać. Model teoretyczny wyznacza cel, ku któremu zmierzamy, praktyka wyznacza zaś konkretne ramy, w obrębie których projektować należy takie posunięcia, które przybliżą nam cel wyczekiwany. Stajemy jednak wobec pytania zasadniczego: czy do celu owego zmierzać mamy drogą ewolucyjną, drogą małych kroków, cierpliwego budowania sprzyjającego odmieńcom horyzontu politycznego, poszukiwania sojuszników, opracowywania krótkoterminowych strategii, czy też odpowiednią drogą jest droga rewolucyjna, droga buntu, droga sprzeciwu, droga strategii zwanej strategią słusznego gniewu. Nie chodzi przy tym o to, aby rozstrzygnąć ten dylemat na poziomie teoretycznym raz na zawsze, ale o to, która z tych dwóch strategii: ewolucyjna czy rewolucyjna wydaje się dziś słuszniejsza i ewentualnie bardziej skuteczna w Polsce (…)

(…) Odpowiedź wydaje się dość prosta. (…) Strategia słusznego gniewu podpowiada: z tymi, którzy chcą rozmawiać, z szacunkiem i uwagą słuchając naszego głosu, z tymi rozmawiać, tym, którzy rzucają kamienie i wyzwiska, odpowiadać przemocą. Pytanie jednak, jakiego rodzaju przemocą. Pewną podpowiedzią są działania amerykańskiej grupy ACT UP, organizacji odwołującej się w swych działania do teorii queer. Część ich działań można nazwać rzeczywiście „kontrolowaną prowokacją” – polegają one na wdzieraniu się do heteronormatywnej przestrzeni publicznej; np. akcja całowania się par lesbijskich i gejowskich w supermarketach, podczas tradycyjnych niedzielnych zakupów rodzinnych. Działania tego rodzaju są przykładem słusznej, moim zdaniem, przemocy kulturowej, polegającej na pogwałceniu heteryckiego roszczenia do sfery publicznej i procedur zmierzających do zamknięcia nas w szafach. Pojawiać się należy szczególnie wszędzie tam, gdzie nas nie chcą, gdzie nasze pojawianie się byłoby naprawdę prowokacją, obrażałoby różne uczucia, irytowało, denerwowało, wzbudzało wściekłość. Liczna reprezentacja odmieńców pod flagami, w przebraniach w czasie narodowych celebracji przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Coroczna parada wokół częstochowskiej Jasnej Góry. Wielka wielkopiątkowa dyskoteka na rynku w Krakowie (…)”.

***

To, co robią aktywiści queerowi teraz w Polsce to dopiero początek.

Ziarno pod ten podły plon zostało zasiane już dawno temu. Opcja queerowa ma za sobą lewicowe media. Im się wydaje, że walczą z homofobią – ja uważam, że ją sieją.

I obawiam się, że na ich działaniach ucierpię ja – jako gej – i ucierpi wielu innych gejów i lesbijek.”

Panie Mirosławie – bardzo dziękuję za ten komentarz. Ja też zawsze czułam się dużo bliższa opcji „stoickiej.”

„Słuszna przemoc” (nawet tylko kulturowa czy symboliczna) to zdecydowanie nie moja bajka. Pogwałcenie cudzej przestrzeni też nie…

Ciekawa też jestem, dlaczego ten socjolog z uporem godnym lepszej sprawy mówi o osobach LGBT per „odmieńcy.” Czy i to nie jest jakaś autodeprecjacja? Wydaje mi się jednak, że NIE TAK zdobywa się przyjaciół i sojuszników. Nie przez powiedzenie przeciwnikom: albo będziecie nas akceptowali, albo Was do tego ZMUSIMY…

Jeżeli chodzi o rzekomą „profanację”, to moim zdaniem do niej nie doszło. Co innego, gdyby ów pomnik oblano farbą, moczem lub wysadzono w powietrze. Trudno mi bowiem uznać, że samo najlżejsze skojarzenie postaci Chrystusa z LGBT jest już dla Niego śmiertelną obrazą. Zawsze wierzyłam, że On należy do całej ludzkości…

Jednakże – w odpowiedzi na reakcje tych, którzy jednak poczuli się tym dotknięci – razi mnie też powtarzanie w kółko:  „pamiętajmy, że my tu jesteśmy nieprześladowaną większością”.

Bo ja się do owego „my” wcale nie poczuwam.  Bo trochę tak, jakby ktoś mówił:”Jesteś Polką, a Polacy to antysemici – a więc jesteś antysemitką!”; lub „Jesteś biała a wszyscy biali to rasiści – wstydź się!”

Ja na przykład NIGDY W ŻYCIU nie skrzywdziłam żadnej osoby homoseksualnej – myślą, mową ani uczynkiem. Moja wiara mi zresztą tego zabrania. Czy w związku z tym wolno mi mówić, że taką formę protestu uważam raczej za przeciwskuteczną – czy powinnam milczeć „dla dobra sprawy”?

Chciałabym też wiedzieć, jaką grupą jest w tym przypadku to „my”.

Czy to „my”, to wstrętni heterycy, którzy zawsze uciskają osoby nienormatywne (tak, jestem hetero, taka się urodziłam – ani to powód do wstydu, ani do dumy…)? Czy może „my” to wszyscy polscy katolicy, którzy muszą wziąć na siebie ciężar odpowiedzialności za Jędraszewskiego i wielu innych?

W takim przypadku ciśnie mi się na na usta pytanie, dlaczego zbiory „katolików” i „LGBT” traktujemy cały czas rozłącznie („my” i „oni” -jakby to było niemożliwe należeć do obu grup jednocześnie). Sama znam takich, którzy należą do obu – i niektórzy z nich (jak mój znajomy zacytowany na wstępie) wcale niekoniecznie są ową akcją zachwyceni: sądzą, że może raczej przynieść eskalację nienawiści, aniżeli dać jakąkolwiek przestrzeń do rozmowy.

Ja też nie zamierzam tu pisać o swoim „bólu” – bo skojarzenie Jezusa (a wcześniej Maryi) z tęczowym symbolem ŻADNEGO bólu we mnie nie wywołuje. Ani nawet niesmaku. Żadna to profanacja. Ja tylko mówię: to nie zadziała. Chyba że celem było wkurzenie homofobów. W takim wypadku udało się znakomicie.

Postscriptum: Przyszło mi jeszcze do głowy, że Jezus nie powinien być wciągany pod żadną flagę (tak, pod biało-czerwoną też nie!) – chyba żeby istniała taka, która obejmuje całą ludzkość. On zdecydowanie nie jest/ nie był rewolucjonistą, który miałby nas prowadzić do walki przeciw jakimś „onym.”

 

Kult brzydoty.

Ostatnio tematem żywych, choć najczęściej prześmiewczych dyskusji stał się pomnik papieża ze Świebodzic.

Internauci pytają, czy to może jest mistrz Yoda – czy Jan Nowicki.

A ja muszę wyznać bez wstydu, że mnie się nawet ten pomnik podoba.

Owszem, jest nieco toporny i przyciężki (papież wygląda tu trochę tak, jakby miał znaczną nadwagę) – i dlatego trzeba go było zrównoważyć tym dziwacznym „tobołkiem” w ręku postaci – ale i tak Jan Paweł II ma w twarzy coś o wiele bardziej ludzkiego (a przede wszystkim – o wiele więcej podobieństwa!) niż te wszystkie, produkowane masowo, papieskie krasnale ogrodowe.

Wiecie, co według mnie sprawia, że jakąś rzeźbę uznajemy za „piękną”? Są to moim zdaniem EMOCJE,  jakie artysta przelewa w swoje tworzywo.

Jego pasja, miłość lub nienawiść.

Niestety, zdecydowana większość „papieskich”dzieł (bo dziełami sztuki jednak ich nie nazwę, z szacunku dla sztuki właśnie) została z tych emocji jak najstaranniej wyprana, podobnie, jak papieskie oficjalne biografie.

Jeden z moich Przyjaciół, z którym o tym rozmawiałam i który zresztą zainspirował mnie do napisania tego posta, zapytał mnie, dlaczego tak jest.

„Przecież, do cholery, w 38-milionowym kraju musimy chyba mieć chociaż kilku zdolnych rzeźbiarzy?!”- mówił.

Rzeźbiarzy mamy, z pewnością. Kłopot w tym, że moim zdaniem są oni zbyt sparaliżowani strachem przed ewentualną „profanacją” świętej postaci, aby pokusić się o stworzenie czegoś własnego i oryginalnego.

A może świadczy to w ogóle o coraz mniejszym znaczeniu, jakie postać papieża-Polaka ma dla większości ludzi?

A strach lub obojętność nigdy nie sprzyjały swobodnej artystycznej ekspresji…

Mnie na przykład bardzo podobała się słynna instalacja włoskiego artysty, przedstawiająca Jana Pawła II uderzonego przez meteoryt. Pisałam tu już kiedyś o tym.

Większość naszej opinii publicznej wtedy głośno krzyczała, że to obraza uczuć religijnych. A jednak tamta rzeźba wzbudzała chociaż jakieś emocje.

Te robione taśmowo na zamówienie nie wzbudzają żadnych. Wszyscy (i artyści i ich odbiorcy) wolą uciekać w bezpieczną religijną sztancę- no, i w efekcie mamy to, co mamy. Kult poświęconej brzydoty… A szkoda.

E(ste)tyczne Sądy Ostateczne.

Profesor Magdalena Środa znów jest w swoim żywiole. Wszak dzień, kiedy nie można uczynić jakiegoś przytyku w stronę tych wstrętnych, polskich katolików, jest dniem straconym w życiu każdej szanującej się filozofki, czyż nie?

Tym razem, w ostatnim „Wproście” asumpt do potraktowania tych ludzi „jak się należy” dał owej wybitnej kobiecie oczywiście równie wysokiej klasy artysta, Robert Kozyra, że swoim jakże odkrywczym wytworem, polegającym na kopulowaniu z krucyfiksem.

Nasza najznakomitsza intelektualistka, poruszona niczym pensjonarka, opisuje owo dzieło naturalnie w samych superlatywach, używając przy tym nawet tak trudnych słów, jak „transgresja”.:)

Widzi w tym m.in bunt wolnej myśli przeciw religijnej opresji i bezmyślnej (podobno) „idolatrii” katolików oraz obraz przejmującej samotności nieprzeciętnej jednostki. Ja tego wszystkiego niestety nie dostrzegłam (być może nie jestem godna…)  – i gdybym była tak złośliwa, jak nie jestem, zaryzykowałabym twierdzenie, że podobny jęk zachwytu wywołałoby u niejWSZYSTKO, co byłoby antychrześcijańskie, a osobliwie antykatolickie.  Chciałabym tylko nieśmiało zapytać, czy podobne uniesienia profesoressa przeżywałaby, gdyby nago odziany Mistrz postanowił odbyć stosunek np. ze zwojem Tory lub Koranu, które to również (o ile mi wiadomo) są przedmiotem czci ze strony wyznawców w ich świątyniach.

Albo gdyby, w ramach performance’u oczywiście, postanowił użyć tęczowej flagi jako papieru toaletowego (wydaje mi się, że poziom obrzydliwości byłby we wszystkich tych przypadkach porównywalny)? Śmiem powątpiewać. Przemoc symboliczna (skierowana w stronę symboli) nie przestaje przecież być przemocą, pani profesor.

Ale nie o tym chciałam – wszak de gustibus non est disputandum, jak mawiali starożytni. Zresztą nie ja tu jestem od wydawania sądów.

Sądy wydaje za to, śmiało i bez najmniejszego wahania, sama profesor Środa – otóż dla niej każdy, kto się z nią nie zgadza w ocenie (nie tylko estetycznej zresztą) owego arcydzieła – a więc i niżej podpisana! – jest nikim więcej, jak tylko „kołtunem” (choć, po prawdzie, i to słowo ma chyba więcej wspólnego z „mową nienawiści” niż z tolerancją dla inaczej myślących?).

I już. Żadnej pogłębionej refleksji, żadnej (nawet tyciej) próby wyważenia racji, czy choćby zrozumienia „przeciwnika.” Czego przecież wypadałoby oczekiwać od „filozofy.”

Rachunku sumienia i refleksji potrzebują w jej pojęciu wyłącznie katolicy, więc z zapałem bije (się) jak zwykle tylko w ich piersi.

Podejrzewam zresztą, że gdyby – jakimś cudem – nikt z tamtej strony nie zareagował na prowokację (kto wie, może tak właśnie należało postąpić?) zasłużyliby tylko na kpinę innego rodzaju: „Patrzcie, tacy są niby uduchowieni, a w rzeczywistości, jak wszyscy normalni ludzie, obojętni religijnie: już nawet nie reagują, kiedy ktoś szarga ich tak zwane świętości.”

Tym prostym sposobem na zaszczytne miano „kołtuna polskiego” zasłużył sobie m.in. Marcin Meller, były naczelny „Playboya”, który trzeźwo zauważył, komentując to samo wydarzenie artystyczne, że nie ma w dzisiejszej sztuce nic prostszego, niż „podrażnić się” trochę z katolikami, np. wsadzając im krzyż do pojemnika z moczem – albo sobie w de.

To – stwierdza Meller – stało się śmiesznie łatwe, tanie i od dawna już żadnej odwagi nie wymaga. Natomiast na podobne zabawy z innymi symbolami nikt by się raczej nie poważył.

Kto by się jednak przejmował jakimś tam Mellerem, prawda? To, po pierwsze, jest mężczyzna – po drugie zaś – kolejny „polski kołtun” który za wszelką cenę stara się udowodnić, że nim nie jest. Ale my znamy takich, znamy! Nie z nami te numery, Meller!

Założę się, że na pewno bardziej podoba mu się szowinistyczna, męska „Bitwa pod Grunwaldem” (no, i gdzie tu parytety, gdzie?) – niż wybitna praca Doroty Nieznalskiej, pokazująca, co należy w dzisiejszych czasach zrobić z męskimi genitaliami.

Swoją drogą, ciekawa jestem także opinii naszej mistrzyni nauk i sztuk wszelakich – która dała się tym samym poznać także jako wnikliwa krytyczka sztuki nowoczesnej – o takich nieuleczalnych „religiantach” jak da Vinci, Michał Anioł czy Rafael – przecież ci to dopiero szerzyli „katolicką idolatrię” na wielką skalę. :) Co prawda, niektórych z nich mogłoby w jej oczach może nieco usprawiedliwić to, że byli „kochającymi inaczej.”

W związku z powyższym zachodzę w głowę, czy taka np. Kaplica Sykstyńska to w istocie „arcydzieło sztuki gejowskiej”? :) Zawsze myślałam, że sztuka dzieli się zwyczajnie na „dobrą” i „złą” – a nie na homo-i heteroseksualną – ale co tam taka kołtunka jak ja może wiedzieć o Naprawdę Wielkiej Sztuce, nieprawdaż?

Zastanawiam się także, kto o dziele Kozyry pamiętał będzie za lat, powiedzmy, dwadzieścia, gdy już ucichnie szum kolejnego skandalu. A o da Vincim czy Rafaelu Santim jakoś się pamięta…

I wprawdzie postrzeganie wytworów sztuki sakralnej li tylko jako przejawu „bałwochwalstwa” wydaje mi się nieco płytkie i prostackie, czuję się jednak w obowiązku powiedzieć, że MNIE, katoliczce, nagi facet obleśnie liżący wizerunek Ukrzyżowanego NIE JEST POTRZEBNY do tego, by wiedzieć, że mój Bóg nie mieszka w tym wizerunku. Od zawsze to wiedziałam. Co więcej – powiedziano mi o tym również na lekcjach religii.

Podobne subtelności nie zaprzątają jednak głowy pani profesor. Wielkie umysły widocznie nie miewają wątpliwości. A ich sądy (nie tylko estetyczne) są zawsze ostateczne. I nieomylne.

Jak i w innym przypadku, gdy nasza koryfeuszka po raz kolejny zabłysnęła wiedzą, tym razem z dziedziny biblistyki.

„Tym, który pierwszy powiedział, że nie ma już mężczyzny ani kobiety, lecz wszyscy jesteśmy równi był Jezus Chrystus. Można więc powiedzieć, że był On też pierwszym wyznawcą ideologii gender.” – oznajmiła z dużą (jak zwykle) pewnością siebie.

Wszystko się zgadza, pani profesor – tyle, że autorem cytowanych słów był nie Jezus, lecz niejaki Paweł z Tarsu, który tak pisał do mieszkańców Galacji. I nie mówił w tym przypadku o „równości” lecz o „jedności w Chrystusie”. Któż by się jednak przejmował takimi drobiazgami… :)

Oczywiście, nikt się nawet nie odważył jej skorygować.

W tym kontekście dosyć zabawnie zabrzmiała mi prośba biskupa Pieronka, który apelował do pani profesor o „więcej pokory.” Daremne słowa, próżny trud, księże biskupie. Ta pani ma co najmniej tak rozwinięte ego, jak co poniektórzy biskupi…:)