Miej miłosierdzie dla nas…

W kończącym się właśnie Roku Jubileuszowym Miłosierdzia papież Franciszek, w ramach tzw. „piątków miłosierdzia, podczas których spotykał się z różnymi grupami ludzi żyjących w trudnej moralnie sytuacji – np. z narkomanami i prostytutkami – spotkał się także z siedmioma księżmi, którzy odeszli z kapłaństwa i członkami ich rodzin. Poniżej znajdziecie filmik z tego niecodziennego wydarzenia – które, rzecz dziwna, prawie zupełnie przemilczały nasze media.

O ile mi wiadomo, coś podobnego zdarzyło się oficjalnie po raz pierwszy w historii Kościoła – jeśli o czymś nie wiem, poprawcie mnie, proszę.Papież argumentował, że pragnął spotkać się z tymi, którzy z powodu swego wyboru są często odrzucani przez własne rodziny i wspólnoty kościelne.

I choć niektórzy, także spośród „eksów” , zżymają się na takie postawienie sprawy – postawienie byłych księży i ich rodzin w jednym szeregu z takimi kategoriami grzeszników, jak narkomani i prostytutki – my jednak mamy bardzo głęboką świadomość tego, że jesteśmy grzesznikami, potrzebującymi Bożego miłosierdzia tak samo jak tamci. W niczym nie czujemy się od nich „lepsi.”  Dlatego cieszymy się bardzo z tego symbolicznego gestu „przygarnięcia” takich rodzin jak nasza przez papieża. Taki gest miłosierdzia nam przypomina, że pomimo naszej obiektywnie grzesznej sytuacji nie jesteśmy wcale ekskomunikowani, i że papież stale pamięta i o takich osobach żyjących gdzieś  „na obrzeżach” Kościoła, jak my. To dla nas bardzo ważne. Jest to dla mnie ogromnym pocieszeniem.  I… Bogu niech będą dzięki za to! I za Franciszka też, choć nad jego głową stale zbierają się chmury potępień ze strony tych, którzy chcieliby – w tym wypadku jak najbardziej dosłownie – „być świętsi od papieża” – i którzy sądzą, że jego współczucie dla grzeszników powinno mieć w każdym razie jakieś „przyzwoite granice.”

 

Sprawa ks. Charamsy.

Przygotowywałam się właśnie ( to prawda, że powoli – ale wybaczcie: obowiązki macierzyńskie przede wszystkim!) do napisania jakiegoś mniej lub bardziej wyważonego tekstu na temat obecnej fali imigracji – aż tu nagle wybuchła bomba: ks. prałat Krzysztof Charamsa, jeden z wysokich urzędników watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary, ogłosił w świetle jupiterów, że jest gejem, co więcej, że posiada „narzeczonego” o wdzięcznym imieniu Eduardo.

I okazało się, że skoro wszyscy o tym mówią, to i ja – żona byłego księdza, pisząca na tematy „okołokościelne” też jakieś zdanie na ten temat posiadać powinnam.

Zaznaczam od razu, że zaglądanie komukolwiek w rozporek nie leży w mej naturze (zresztą, kimże ja sama jestem, by kogokolwiek osądzać?), ale jeśli od kilku dni ktoś mi tym rozporkiem stale wymachuje przed oczami, to  chyba wypadałoby jakoś zareagować.

Warto może zacząć od tego, od czego w ogóle zaczęła się cała ta awantura. „Tygodnik Powszechny” opublikował wywiad z ks. Charamsą (wtedy jeszcze występującym w roli niezależnego eksperta) na temat konieczności zmiany języka, jakim Kościół często posługuje się, mówiąc o osobach homoseksualnych.

I z tym byłam skłonna w pełni się zgodzić. Sama, kiedy słyszę np. ks. Dariusza Oko, który opowiada o „tłokach w rurze wydechowej” mam ochotę zwymiotować. Gdyby się uprzeć, to i „święty seks małżeński” też można by opisać w podobnie obrzydliwy sposób. Pytanie tylko, PO CO?

Między ludźmi  (homo-i heteroseksualnymi) są w tych sprawach jeszcze uczucia – przypomnę dla porządku, że nawet pomiędzy osobami tej samej płci uczucia NIE SĄ grzechem! – ale te właśnie ks. Oko zdaje się zupełnie ignorować i mówi o osobach homoseksualnych tak, jakby mówił o zwierzętach. I to takich, które są dlań wyjątkowo odrażające.

Ale ks. Charamsa po tym niegłupim wstępie ruszył do ataku – i teraz, w kolejnych odcinkach swojej „telenoweli” mówi już nie tylko o swojej miłości do partnera (Jacek Dehnel, którego trudno raczej podejrzewać o „katolicki fundamentalizm”, trafnie zauważył, że słowo „narzeczony” jest w tym kontekście co najmniej niezręczne – „narzeczony” bowiem to ktoś, z kim zamierzamy w najbliższym czasie zawrzeć związek małżeński – a takiej możliwości jak na razie nie daje obu panom ani prawo kanoniczne, ani cywilne przepisy Polski czy Włoch), ale także o „antyludzkim Kościele”, w którym przez lata doświadczał cierpień i upokorzeń. Jak rozumiem, RÓWNOLEGLE z robieniem w tejże „zbrodniczej” instytucji błyskotliwej kariery?

Czyżby nowy Konrad Wallenrod homoseksualizmu?:)

A teraz ” Tygodnik Powszechny” skarży się, że został przez księdza prałata wykorzystany i poddany manipulacji – że był tylko narzędziem, mającym odpowiednio nagłośnić jego coming out. Nie chce mi się wprawdzie wierzyć w tę obrażoną niewinność żurnalistów TP – tacy starzy dziennikarscy wyjadacze publikując taki tekst musieli przecież zdawać sobie sprawę z tego, że jego reperkusje bynajmniej nie będą  pozytywne. I że przyczynią się raczej do wzmożenia ataków na Kościół (jako na – rzekomo – siedlisko patologii wszelkiego rodzaju) niż do wzrostu empatii u osobników takich, jak ks. Oko i jemu podobni.   Niemniej wychodzi na to, że ks. Charamsa jest nie tylko „uciemiężoną ofiarą katolickich zbrodni”, ale i zręcznym manipulatorem?

I proszę mnie źle nie zrozumieć: mnie naprawdę nic do tego, z kim ks. Krzysztof zamierza dzielić swoje noce i dnie. Zastanawiam się tylko, czemu musi to robić koniecznie jako ksiądz? Nie jest to bynajmniej kwestia jego orientacji seksualnej (czego on najwyraźniej nie rozumie – albo udaje, że nie rozumie), a jedynie zwykłej uczciwości. Mój mąż, kiedy zakochał się we mnie, zrezygnował z kapłaństwa. Nie pojmuję, dlaczego ks. Charamsa i inni homoseksualni kapłani mieliby być w tej sprawie traktowani lepiej (inaczej) niż heteroseksualni?

jak to celnie ujął jeden z internautów: „Ksiądz ma kobietę na boku? No, tak, to jest właśnie ta hipokryzja klechów! Ksiądz ma faceta na boku? Ach, cóż to za odwaga, postawić mu pomnik!”

Otóż to, kochani Czytelnicy. Bo wyobraźcie sobie, że jakiś heteryk wyszedłby przed kamery i oświadczył: „Drodzy Państwo, oszukiwałem Was przez wiele lat, grając przykładnego męża i ojca rodziny! W rzeczywistości jestem bigamistą. A teraz oczekuję na oklaski za to, że jestem taki ODWAŻNY!”  Kto z Was przyklasnąłby takiemu „bohaterowi”?

Zawsze uważałam, że należy mieć wyrozumiałość dla ludzkich słabości, dla niewierności nawet (tak, jak to czyni dla nas sam Bóg) – ale jednak nie należy podnosić ich do rangi cnoty…

Dodam jeszcze, że swoim postępowaniem ks. Charamsa podkopał moje niezłomne dotąd przekonanie, że osoby homoseksualne są tak samo zdolne dotrzymywać słowa, jak heteroseksualne – i paradoksalnie, jeszcze bardziej utrudnił im drogę do kapłaństwa (osobiście nigdy nie byłam przeciwna udzielaniu święceń takim osobom – znałam kilku wspaniałych, homoseksualnych księży).

Ktoś może mi teraz słusznie powiedzieć, że także mój P. nie dotrzymał dobrowolnie podjętych zobowiązań. To prawda, lecz my nie domagamy się z tego powodu rewizji całego nauczania Kościoła. Nie jest winą Kościoła, że ja się zakochałam (choć być może jest jego zasługą, że P. jest tak wspaniałym mężczyzną, jakim jest:)) – i nie ośmieliłabym się w tej sytuacji czegokolwiek butnie od niego „żądać”.

Ja mogę tylko czekać, prosić, modlić się i mieć nadzieję, że Bóg będzie dla nas miłosierny…

A o ks. Charamie już krążą słuchy, że JEDYNA rzecz, która mogłaby teraz udobruchać tego dumnego, watykańskiego prałata (swoją drogą, dobrze, że Franciszek zniósł prałatury w ogóle, skoro mamy TAKICH prałatów…), to gdyby sam papież pokornie udzielił jemu i jego „narzeczonemu” ślubu w Kaplicy Sykstyńskiej. Najlepiej na klęczkach i obleczony w wór pokutny…:)

A jako kobietę zmartwiło mnie także to (zbyt) nachalne wywlekanie własnej intymności na widok publiczny. Żal mi było biednego Eduardo, wyraźnie speszonego koniecznością zaprezentowania swojej wielkiej miłości w świetle jupiterów. (Sama Ewa Wanat, która do pruderyjnych raczej nie należy, określiła to przedstawienie jako „kiczowate”).

Ktoś mi na to napisał, że zapewne takie zachowanie ks. Charamsy było spowodowane chęcią wypromowania przezeń swojej nowej książki, w której, jak zapowiada, „ujawni wszystkie swoje grzechy” (nie wiedziałam, że jeszcze jakieś zostały do odkrycia?:)). Jest on bowiem świadomy, że po takich wyznaniach wkrótce straci lukratywną posadę, a żyć z czegoś trzeba…

Jeśli tak, to tym gorzej. Bo „wszystko na sprzedaż!” to raczej kiepskie motto dla kogoś, kto kreuje się na jedynego sprawiedliwego?

Jednego takiego, co to ujawniał w swoich książkach „wszystkie grzechy” (głównie cudze) – już mieliśmy i wystarczy. Nazywał się Roman Kotliński i obecnie (jeszcze) jest posłem z Ruchu Palikota. Ten to potrzebował całego cyklu, aby udowodnić sobie że miał rację!:) Po przeczytaniu tego mój przyjaciel, Tomasz Jaeschke  (inny były ksiądz, który swego czasu odrzucił propozycję pracy w antyklerykalnych „Faktach i Mitach”), stwierdził z przekąsem, że aż dziw bierze, jakim cudem biedny Romek wytrzymał aż tyle lat w takim bagnie, jakim według niego jest Kościół katolicki…

Jak zapewne wiecie, jako żona „byłego” chętnie kolekcjonuję książki „byłych”, mając nadzieję, że dzięki poznawaniu historii innych ludzi  lepiej poznam i zrozumiem samą siebie. I niestety muszę stwierdzić ze smutkiem, że na palcach jednej ręki można policzyć takie publikacje, w których byli księża nie próbują zrzucić na Kościół całej winy za swoje osobiste decyzje.

Czy naprawdę ks. Charamsa chce być kimś takim?

No,cóż – życzę mu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Ale mój osobisty stosunek do całej sprawy całkiem nieźle oddaje ten fragment z tekstu ks. Wojciecha Węgrzyniaka:

„Od 17 lat jestem księdzem. 6 lat mieszkałem w seminarium, w pokoju sześcioosobowym, trójce i dwójkach. 5 lat mieszkałem z księżmi w Rzymie, w Jerozolimie rok u Legionistów, 2 lata u Franciszkanów. Nigdy nie spotkałem się z jakimkolwiek przejawem homoseksualizmu. Może nie jestem atrakcyjny seksualnie. Może nie widzę rzeczy, które widzą inni. A może, tak naprawdę, nie jest was wielu, wbrew powtarzanym opiniom.

Nie chodzi jednak o liczby. Jeśli nawet jest was więcej niż widać i jeśli żadne spotkania kapłańskie nie są objawem jawnej przeciw wam walki, to jest to tylko dowodem na to, że nie jest wam źle w kapłaństwie. Mówią, że się wspieracie, że są powiązania i układy, ale jeśli tak, to dlatego, że pod wieloma względami jest wam lepiej niż księżom heteroseksualnym. Wy możecie jechać razem na wakacje. My z kobietami nie możemy. Wy możecie spotykać się co tydzień i zostawać na noc u kolegi. My tak nie możemy. Wy możecie tworzyć przyjaźnie. Na nas od razu podejrzliwe patrzą. Nawet seks możecie uprawiać bezpiecznie, nie bojąc się, że partner zajdzie w ciążę. W wielu miejscach sprzyja wam prawo, jak w Jerozolimie, gdzie nie można było zapraszać kobiety do swego pokoju w klasztorze, a mężczyznę można było za zgodą przeora. Doceńcie to. Możecie oskarżać wszystkich, że wam utrudniają życie, ale nie Kościół hierarchiczny.”

Nic dodać, nic ująć…

„ZAKOCHANA KOLORATKA” – szkic do recenzji.

Przyznam się, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam (niedawno) o tej książce, miałam mocno mieszane uczucia.

Pretensjonalny wydawał mi się zarówno sam tytuł, jak i okładka, na której tytułowa „koloratka” została przemodelowana na kształt serduszka. Pomyślałam – cóż to za pomysł, zakochany bywa człowiek, ksiądz, a nie jego „koloratka” (i przecież nikt nie zatytułowałby historii miłosnej chirurga – „Zakochany skalpel”, prawda?:)).

Kolejne wątpliwości wzbudzał we mnie fakt, że Kryspin Krystek opisuje, bądź co bądź, trwający 10000 dni „romans” z zamężną parafianką. „Facet podeptał aż DWAsakramenty – myślałam sobie, czując się od niego lepsza – i jeszcze się tym chwali!”

Obawiałam się ponadto, że może to być jedna z wielu tzw. „książek na odejście” (jak je nazywam), w których byli księża próbują obronić własne decyzje, często ponad  wszelką miarę deprecjonując Kościół.

No, cóż – można powiedzieć, że po raz kolejny zostałam pouczona, by, jak to się mówi, „nie oceniać książki po okładce.” I to w tym wypadku nawet dosłownie.:)

Opowieść zaczyna się pełnym czułości opisem agonii Małżonki autora, zmarłej dwa lata temu na chorobę nowotworową, potem zaś wraz z narratorem cofamy się w czasie, aż do lat 80-tych XX wieku, do małego miasteczka w Wielkopolsce, gdzie zaczęła się ich znajomość.

I nagle okazuje się, że nic tu nie jest takie, jak się na początku wydawało.

Oto sympatyczny z pozoru mąż głównej bohaterki okazuje się „kolekcjonerem zabawek” i zadufanym w sobie playboyem, który bez żenady umawia się z innymi kobietami na oczach młodej żony; prócz tego upokarza ją na każdym kroku, bije, a w końcu posuwa się nawet do gwałtu, gdy zauważa, że „zdobycz” wymyka mu się z rąk na korzyść młodego księdza.

W takiej perspektywie nawet kulminacyjna scena, w której Kryspin symbolicznie „wykupuje” Romę od jej męża, dając mu w zamian prawo użytkowania swojego samochodu (sic!), nie wydaje się już aż tak szokująca. Chociaż w dalszym ciągu uważam, że każda w miarę zdrowo myśląca kobieta miałaby pełne prawo uznać się za poniżoną, gdyby wiedziała, że stała się przedmiotem tego rodzaju specyficznej „transakcji” pomiędzy dwoma mężczyznami. Nawet, gdyby jeden z nich utrzymywał przy tym, że ją bardzo kocha.

W ogóle uważam, że jest to historia zupełnie niezwykłej (to prawda) miłości księdza do „zupełnie zwyczajnej” (o ile o kimkolwiek wolno tak powiedzieć) kobiety, którą dopiero ta jego miłość uczyniła kimś niezwykłym. Choć przyznaję, że fotografia na wewnętrznej stronie okładki przekazuje nam obraz atrakcyjnej, delikatnej blondynki. Ale może na tym właśnie polega „cud miłości”? Że wydobywa z osoby kochanej to, co w niej najpiękniejsze – a dla innych często niedostrzegalne? Sama przecież doświadczam od lat czegoś podobnego w moim związku z P…

Spodobało mi się natomiast podejście autora do jego własnych (kapłańskich) i jego żony (małżeńskich) zobowiązań.

„Najłatwiej byłoby powiedzieć: „Twoje małżeństwo było pomyłką, a moje kapłaństwo błędem” – i sprawa załatwiona, prawda? – pisze – Myślę jednak inaczej, nawet wiem to na pewno: musiałaś być żoną Krzysztofa, doznać upokorzenia z jego strony, byśmy mogli się spotkać, aby spełniło się Boże zamierzenie, by zrealizował się jego plan w stosunku do nas.

Podobnie odbieram sens mojego kapłaństwa, którego też nie uważam za pomyłkę. Tak po prostu musiało być. Kiedyś usłyszałem dziwne stwierdzenie: „Gdyby kapłan odprawił tylko jedną mszę i gdyby tylko jednemu grzesznikowi pomógł wrócić na drogę przyjaźni z Bogiem i udzielił mu rozgrzeszenia, to już same te zdarzenia dają odpowiedź, czy warto było przyjąć sakrament kapłaństwa.””

Sama zawsze właśnie tak pojmowałam sens powołania P. – i dlatego zwyczajnie cieszę się, że ktoś jeszcze myśli podobnie…

Kryspin Krystek, Zakochana koloratka.10 000 dni. Wyd. SORUS, Poznań 2014, dodruk 2015.

koloratka-2-150x150