Trumna dla „aniołka.”

Pisałam już wprawdzie o tym (w „postscriptum” do posta o katolickiej hipokryzji), ale widzę, że temat jest na tyle (po)ważny i kontrowersyjny, że chyba warto pewne rzeczy powtórzyć w osobnym poście. Stałych Czytelników bloga serdecznie za to przepraszam.

Dużo się ostatnio mówi o problemie niewrażliwości Kościoła na cierpienie matek (i ojców, bo mężczyzn to cierpienie też czasem dotyczy!) dzieci poronionych albo martwo urodzonych. I chociaż ta sytuacja zmienia się stopniowo (w niektórych parafiach istnieją nawet specjalne „grupy wsparcia” dla rodziców Dziecka Straconego), to jednak w opinii niektórych zmienia się zbyt wolno.

Nie przeczę, że ten problem istnieje, co więcej, ja to WIEM z osobistego, poniekąd, doświadczenia. Kiedy moja ciocia, po wielu poronieniach, urodziła wreszcie córeczkę, która żyła tylko 14  dni, jej mąż musiał dać „łapówkę” (bo inaczej tego nie nazwę!) księdzu, który wcześniej stwierdził, że „takie coś to mogą sobie zagrzebać pod płotem!”.

Ale mało kto wie, że problem leży nie tylko w Kościele, ale i w naszym świeckim ustawodawstwie, zgodnie z którym płód zmarły przed końcem 21 tygodnia ciąży to tylko „odpadek medyczny”, któremu normalny pochówek  nie przysługuje. Ciał młodszych dzieci po prostu „nie wydaje się” rodzicom (tak więc nawet, gdyby ktoś chciał urządzić taki pogrzeb, to nie za bardzo może…). Pieska czy kotka można sobie pochować z całym ceremoniałem, ale „płodu” nie…

I kiedy byłam w ciąży, modliłam się, żeby mój synek dożył chociaż do tej magicznej granicy 21 tygodni, bo bardzo się bałam, że inaczej wyrzucą go do kosza…

A swoją drogą, jeśli wszyscy zgadzają się co do tego, że to taka ważna sprawa, to nie rozumiem, czemu pewna odważna kobieta z katolickiej Fundacji „Nazaret”, która (na prośbę rodziców) organizowała pogrzeby takich maluchów , została przez wszystkich – od lewa do prawa – okrzyknięta „fanatyczką”?

Uwaga: żadna „otchłań niewiniątek” nie istnieje (bo i takie pytanie nieustannie przewija się w dyskusjach). Wszyscy zmarli ludzie (także nieochrzczone czy abortowane dzieci) mają swoje miejsce w nieskończonej miłości Boga, choć były czasy – przyznaję to ze wstydem – kiedy Kościół uważał inaczej…

I jeszcze słowo do kapłanów i pastorów (bo wiem, że niektórzy z Was czytają tego bloga…) – błagam, jeśli naprawdę wierzycie, że te maleństwa to istoty ludzkie i o ile to tylko od Was zależy, nie odmawiajcie im godnego, ludzkiego pochówku, niezależnie od tego, jak bardzo są małe. Dla ich rodziców to bardzo, bardzo ważne…
 

Dziadek na telewizorze.

W czasach najdawniejszych pochówki odbywały się, jak się zdaje, przez przysypanie ciała ziemią, względnie przykrycie kwiatami lub gałęziami (co ciekawe,w podobny sposób swoich „zmarłych” traktują niektóre zwierzęta, np. słonie). Miało to na celu głównie zabezpieczenie ciała przed rozszarpaniem przez dzikie zwierzęta.

 

Archeolodzy zgodnie łączą występowanie obrządków pogrzebowych z przejściem od form przedludzkich do rzędu istot rozumnych – i z występowaniem jakiegoś rodzaju wierzeń w życie pozagrobowe.

 

 U ludów starożytnych występowały zasadniczo trzy formy pogrzebu: ciała zakopywano w ziemi (lub układano w specjalnych grotach i pieczarach), mumifikowano (strożytni Egipcjanie, niektóre ludy Ameryki i Afryki) bądż spalano na stosie. Tę ostatnią formę spotykamy często u starożytnych Rzymian, u dawnych Słowian, ale także wśród ludów Północy i w Indiach. Wydaje się, że tak duży zasięg występowania takich praktych mógł mieć związek z dość powszechnym wówczas przekonaniem, że ciało jest „więzieniem dla duszy”, z którego po śmierci należy ją uwolnić, aby mogła swobodnie powędrować w zaświaty.

 

Chrześcijaństwo, idąc za przykładem judaizmu, przyjęło praktykę grzebania zwłok – i to tak powszechnie, że archeolodzy, zajmujący się podaniem schyłku starożytności często na tej podstawie odróżniali chrześcijan od pogan. Odrzucenie palenia zwłok było zapewne związane po pierwsze z tym, że w oczach wyznawców Chrystusa była to praktyka „pogańska” – a po drugie, z wiarą w zmartwychwstanie ciał. (Niektórzy teologowie średniowieczni przypuszczali nawet, że zachowanie ciała w stanie nienaruszonym jest jednym z warunków koniecznych do przyszłego zmartwychwstania – stąd bardzo surowy początkowo zakaz wykonywania sekcji zwłok). Starożytne „nekropole” (miasta umarłych) zamieniły się w nasze „cmentarze” (z gr. „miejsce snu”) – czyli miejsca, gdzie bracia w wierze „śpią” oczekując na powstanie z martwych.

 

 Jeszcze do końca II wojny światowej pozostawienie bez należytego pochówku (a tym bardziej: rozsypanie prochów na wodzie, ziemi lub w powietrzu) było bardzo surową karą, zastrzeżoną jedynie dla największych zbrodniarzy.

 

I chociaż Kościół, zapewne pod naciskiem współczesnej obyczajowości, zaakceptował w końcu tę formę pogrzebu (w ostatnich latach zauważono, że np. ciała Amerykanów, latami faszerowane sztucznymi dodatkami do żywności, nie chcą się już rozkładać tak szybko, jak kiedyś – narasta więc problem z miejscami na cmentarzach) – jako że Wszechmogący MOŻE przecież odbudować nasze ciała nawet z nicości (bo gdyby było inaczej, to np. ludzie spaleni w krematoriach nie mieliby szans na życie wieczne – co przecież byłoby skrajnie niesprawiedliwe…) to jednak warto się chyba zastanowić nad głębszymi przyczynami takiego stanu rzeczy.

 

Po pierwsze naszą kulturę cechuje generalnie brak oswojenia ze śmiercią – a tam, gdzie nie ma ciała, jakoś łatwiej o niej zapomnieć. Choć, z drugiej strony, przechowywanie prochów ukochanej osoby na honorowym miejscu w salonie jest też dosyć makabryczną formą obcowania ze zmarłymi…

 

Po drugie, zastanawiam się, czy owo „puszczanie popiołów na wiatr” nie dowodzi, że nasze wierzenia ewoluują coraz bardziej w kierunku panteistycznym? Po prostu po śmierci pragniemy się „roztopić w Kosmosie” – czy coś podobnego. Dziwi mnie to tym bardziej, że jednocześnie coraz bardziej popularne stają się…cmentarze dla zwierzaków.

 

Ciekawą mutacją kremacji staje się ostatnio (dostępne na razie tylko dla bogaczy) „kompresowanie” ludzkich szczątków tak, aby utworzyły…diament. Czyż nie jest to w istocie jakieś wynaturzone pragnienie osiągnięcia (jednak!) nieśmiertelności już tu na ziemi, skoro nie wierzymy, że cokolowiek czeka nas „w niebie”?

 

„Prochem jesteś i w brylant się obrócisz…”?