Dwa koziołki.

Sprawa z Jasienicy zyskała nowy rozdział. I tak, jedni chcą widzieć w niej wyłącznie konflikt z nieczułą kościelną hierarchią samotnego a nieskazitelnego kapłana, który (niczym sam Chrystus!) został skazany za wierność swoim przekonaniom, a inni znów – tylko niepoprawnego buntownika, który nie wiedzieć czemu nie chce się pokajać przed swoim wielce świątobliwym biskupem.

Ja jednak, przykro mi to powiedzieć, nie potrafię tu dostrzec ani jednego, ani drugiego.

Widzę jedynie dwóch upartych mężczyzn, którzy tak się okopali w swoich racjach, że żaden nie myśli ustąpić choćby o milimetr. I to bez względu na konsekwencje dla wszystkich innych.

Wydaje mi się (choć oczywiście mogę się mylić), że z obydwu stron zabrakło dwóch rzeczy: pokory i gotowości do pojednania. Co może czasem na jedno wychodzi.

Kościół katolicki jest instytucją ściśle hierarchiczną, to prawda.

Ale w odniesieniu do biskupa, jako do tego, który ma z urzędu przewodzić innym, owa pokora winna się wyrażać przede wszystkim w umiejętności wysłuchiwania tych, którzy są mu powierzeni.

Dlatego sądzę, że arcybiskup popełnił błąd, zamykając „zrewoltowany” kościół w Jasienicy właśnie w przededniu najważniejszych świąt chrześcijaństwa, podczas których wspominamy, jak Chrystus z krzyża przebaczył swoim prześladowcom.

Wydaje mi się, że podzielonym wiernym otwarty „dom”, do którego wszyscy razem mogliby przyjść, teraz właśnie przydałby się bardziej, niż kiedykolwiek. W końcu, cóż to za „ojciec”, który, gdy „dzieci” nie zachowują się tak, jak trzeba, zatrzaskuje im drzwi przed nosem?!

Sam abp Hoser chyba zresztą dostrzegł w pewnym momencie całą niezręczność tej sytuacji (przecież jeśli chciał zdyscyplinować jednego krnąbrnego duchownego, miał ku temu wiele innych możliwości – nie musiał zaraz okładać „quasi-interdyktem” całej parafii, karząc w ten sposób winnych wespół z niewinnymi) skoro, chcąc wyjść z niej z twarzą (i nie będąc przy okazji zmuszonym przyznać się do pochopnej decyzji…:)) wymyślił wreszcie ów „wybieg” z polowymi mszami.

Ale i ksiądz Wojciech Lemański, wbrew pozorom, nie jest w całym tym sporze wcale aż tak niewinnym barankiem, za jakiego sam chciałby uchodzić.

Przede wszystkim, co warto może przypomnieć (bo media o tym nie mówią, aby nie rzucać cienia na wizerunek bohatera, któremu w tej opowieści przypisano rolę wyłącznie pozytywną) cała ta historia zaczęła się od tego, że ksiądz pozwał o coś do sądu dyrektorkę miejscowej szkoły – do czego, zgodnie z kodeksem kanonicznym, nie miał prawa bez zgody swego przełożonego.

Chciałabym się mylić – ale wydaje mi się, że w innych okolicznościach cała ta sprawa posłużyłaby mediom takim, jak „Fakty i Mity” czy „Nie” za modelowy przykład „szarogęszenia się butnych czarnych w instytucjach państwowych.” Stało się jednak inaczej.

A to dlatego, że biskup – do czego zresztą miał pełne prawo – ukarał księdza za tę niesubordynację, od czego ten natychmiast się odwołał, itd. I odtąd tak to już poszło – a Lemański z proboszcza o niełatwym charakterze awansował nagle na „męczennika Franciszkowej odnowy Kościoła w Polsce” (choć może nie całkiem słusznie).

Czasami, kiedy na niego patrzę i słucham jego żarliwych zapewnień, że „nie da się wypchnąć z Kościoła” – zastanawiam się, czy on naprawdę chce być księdzem (w ogóle) czy tylko proboszczem w Jasienicy – i nigdzie indziej? Czy nie traktuje już zatem tego kościoła jak swojej prywatnej własności – a części wiernych mu parafian (gotowych skoczyć do gardła i wydrapać oczy każdemu, kto tylko coś powie na „naszego księdza Wojciecha”) jako zalążka własnej „sekty”? Czy nie marzy mu się czasem zamiana ról, w której to ON dyktowałby warunki swemu przełożonemu?

A Kościół katolicki, czy się to komuś podoba, czy nie, jest jednak instytucją hierarchiczną. I ksiądz Wojciech, przyrzekając na święceniach „posłuszeństwo” swojemu biskupowi, dobrowolnie te zasady przyjął. Czyż nie? (Co nie zwalnia, jak już mówiłam, biskupa od uważnego i życzliwego wysłuchiwania swoich księży – a tutaj i tego zabrakło. Ale to już zupełnie inna kwestia.)

Poza tym, nie wiem też, na ile ks. Lemański jest świadomy tego, w jaki sposób jego postawa wpływa na innych ludzi. Przecież on prędzej czy później będzie musiał odejść z tej parafii, dobrowolnie albo nie – w końcu nikt nie jest wieczny. On odejdzie, a pokłóceni ludzie zostaną i będą musieli żyć obok siebie przez lata. Nie słyszałam, bo media i o tym nie wspominały, czy „charyzmatyczny proboszcz z Jasienicy” próbował kiedykolwiek lać miód na te rany. (Wiem jednak, że znacznie łatwiej jest wykopać rów między ludźmi, niż go potem zasypać…)  I jaki naprawdę jest jego stosunek do „braci kapłanów” , których jedyną winą w tym wszystkim jest to, że zostali przysłani na jego miejsce?

Bo miłujący go parafianie już dali wyraz swoim uczuciom, głośno i dobitnie wzywając nowego proboszcza do odejścia „jeśli tylko ma choć trochę honoru” i twierdząc, że nawet nie chcą pamiętać imienia „tamtego”, ponieważ już mają „swojego” proboszcza – księdza Wojciecha…

Czy tak to właśnie wygląda?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Na razie widzę tylko dwa koziołki…

Czy chrześcijanie to masochiści?

Wielu krytyków zarzuca chrześcijaństwu, że zbytnio gloryfikuje ból i cierpienie. Pewien ateista napisał mi nawet, że w katolickim szpitalu zapewne odmówiono by mu podania środków przeciwbólowych, „ponieważ cierpienie uszlachetnia.”

 

Odparłam, że owszem – uszlachetnia, ale tylko wówczas, gdy jest DOBROWOLNIE przyjęte, a przynoszenie ulgi cierpiącym zawsze uchodziło w chrześcijaństwie za jeden z najszlachetniejszych uczynków…

 

Co to jednak znaczy „wziąć swój krzyż”? To znaczy, na przykład (tak, jak Jezus) ZNOSIĆ NIESPRAWIEDLIWOŚĆ – przyjąć niezasłużone cierpienie, niesprawiedliwe słowa szefa w pracy, kochać męża-alkoholika… (Św. Piotr mówi: „Co bowiem [dla was] za chwała, jeżeli przetrzymacie chłostę jako grzesznicy? Ale to się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia.„<1 P 2,20>)

 

Tymczasem w dzisiejszym świecie zewsząd słyszymy: „Nie, nie możesz znosić niesprawiedliwości, żadnej, nawet najmniejszej! Nie możesz się na to zgadzać! Nie możesz cierpieć! Urodzić niepełnosprawne dziecko? A po co? Żeby cierpiało ono i wy?! Jak dobry Bóg mógłby na to pozwolić?! Ktoś powiedział Ci o parę słów za dużo? Podaj go do sądu, niech sobie nie myśli! Jesteś nieuleczalnie chory? A po co się męczyć? Masz „święte” prawo do eutanazji!”

 

A „Chrystus cierpiał za nas i wzór nam zostawił, byśmy poszli za Nim Jego śladami.” Żeby było jasne: nie chodzi mi tu o jakieś „cierpiętnictwo”, pochwałę cierpienia, tylko o unikanie cierpienia, unikanie „krzyża” za wszelką cenę.

 

Jeden ze współczesnych teologów powiedział, że „dzisiejsi ludzie – nawet chrześcijanie – bardzo chcą wierzyć, że Bóg (bez gniewu) wprowadzi ludzi (bez grzechu) do raju przez Chrystusa (bez krzyża).” No, tak. A stary, dobry krzyż Chrystusa nadal jest „zgorszeniem dla Żydów a głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23) – tak samo „politycznie niepoprawny” dzisiaj, jak i 2000 lat temu…

 

Tymczasem to truizm, że cierpienia żaden człowiek w życiu nie uniknie. Ks. Twardowski mądrze kiedyś napisał, że  „kto ucieka od krzyża – krzyż cięższy dostanie.”

 

I tak jakoś skojarzyła mi się z tym tematem następująca historyjka:

 

Pewien facet stał przed oknem wystawowym sklepu z dewocjonaliami i oglądał wystawiony w nim piękny, srebrny krucyfiks. Nagle obok niego zatrzymał się mały chłopczyk i powiedział ni to do niego, ni do siebie:

– No, tak, ukrzyżowali Go… – po czym wsiadł na swój rowerek i odjechał. Mężczyzna także zaczął zbierać się do odejścia. Nagle za sobą usłyszał głos szybko pedałującego chłopca:

– Niech pan zaczeka! Nie powiedziałem jeszcze najważniejszego! On potem zmartwychwstał!

Zakurzona dusza…

Pewien gorliwy kapłan z jednej ze wspólnot, z którym łączyła mnie bardzo głęboka przyjaźń, chciał się ostatnio dowiedzieć, „jak się czuję.”

A ponieważ nie zwykłam przed nim kłamać, odpisałam tak:

„Wiem, że powinnam być wdzięczna Bogu, że dał nam wspaniałego zdrowego synka (naprawdę „otrzymałam go od Pana”, proszę księdza!), a ja znalazłam kogoś, kto mnie kocha i opiekuje się nami z wielką czułością. A jednak jest mi bardzo trudno…bez sakramentów…bez spowiedzi…bez Eucharystii… No, więc jak mam się czuć?!

Co noc śni mi się nasza kaplica w H. – ale to wszystko, czego Pan Bóg kiedyś pozwalał mi doświadczać, wydaje się teraz tak odległe, jakby dotyczyło kogoś innego, w jakimś innym życiu. I tylko czasem marzę, żeby zamknąć się na kilka dni w jakimś klasztorze i popatrzeć sobie na Tabernakulum…i żeby nikt nie zadawał mi żadnych pytań.

A ja, kim ja teraz jestem? Ani w Kościele, ani poza nim…To taki grzech, z którego tylko śmierć może mnie wyzwolić – albo dyspensa papieska – bo nie jest w mojej mocy odejść od niego. A gdybym nawet jakimś cudem odeszła, to czy wtedy Eucharystia stałaby się dla mnie nagrodą za „dzielność”? I za to, że mój synek nie miałby taty? Jak taki cukierek na pocieszenie?!

Kiedyś byłam zupełnie kimś innym…i jak bardzo byłam wtedy szczęśliwa! Dobrze, że mogę chociaż do tego wracać myślami. A teraz…teraz też jestem szczęśliwa…na ogół…ale to bardzo trudne szczęście. To tak, jakby jednocześnie grzeszyć i odbywać pokutę już tu, na ziemi. Czy potrafi sobie ksiądz to wyobrazić? I czy ksiądz myśli, że Pan Bóg kocha „takie jak ja”? Niech się ksiądz za mnie pomodli czasem.

***

Kiedyś…na początku mojej znajomości z P… myślałam zarozumiale, że gdyby nie ten „drobny fakt” że on jest księdzem, to mogłabym przystępować do komunii nawet bez spowiedzi – bo przecież „staram się” żeby poza tym nie grzeszyć ciężko. Ale teraz już tak nie myślę. Naprawdę – czas nas uczy pokory…

Po pewnym czasie odkryłam, że moje „codzienne” wady i grzeszki, jeśli się z nimi nie walczy (a tylko regularna spowiedź daje dostatecznie silną ku temu motywację, przynajmniej mnie), wspaniale się „kumulują”, pokrywając moje wnętrze jakby niewidzialną warstewką kurzu, tym bardziej uciążliwą, że niemożliwą do usunięcia.

Czy tam „pod spodem” jest jeszcze w ogóle jakaś dusza? 😉


***

Niedawno na jednym z blogów ktoś napisał, że spowiedź o którą trzeba „jeszcze poprosić” kapłana (tak bywa na ogół na Zachodzie) to istny „sport ekstremalny.”

No, to wygląda na to, że ja jestem miłośniczką sportów ekstremalnych ;)- bo całe życie miałam stałych spowiedników i spowiadałam się częściej”twarzą w twarz” niż w konfesjonale. A co do spowiedzi „po zachodniemu” – to może wymaga to większej świadomości: podniesienie słuchawki i poproszenie o spowiedź jest już samo w sobie „pokutą”, powiedzeniem sobie samemu:”Tak, ja naprawdę tego chcę!”

Przeżywałam to wiele razy, kiedy dzwoniłam do swojego spowiednika, żeby się „umówić na spowiedź.”

Byłoby przesadą z mojej strony twierdzenie, że spowiadałam się z przyjemnością (jeden z moich zaprzyjaźnionych księży mawiał, że spowiedź to nie jest wizyta u kosmetyczki – nie musi być przyjemnie! :)), tym niemniej zawsze doświadczałam przy tej okazji radości ze spotkania mądrego przyjaciela w sutannie – a nade wszystko – dotknięcia Żyjącego Boga. Dla czegoś takiego warto przeżyć nawet chwilę strachu, prawda?:)

A tak naprawdę (jak to już tutaj kiedyś pisałam) wartość spowiedzi poznaje się w pełni dopiero wtedy, kiedy – tak jak ja teraz – jest się jej pozbawionym…