Niedawno przez blogi przetoczyła się dyskusja, czy rodzice powinni uczestniczyć w podejmowaniu osobistych decyzji przez ich dorosłe dzieci.
Pewna współczesna mistyczka twierdzi, że w piekle jest wiele kobiet, które się potępiły, ponieważ wtrącały się w małżeństwa swoich dzieci…
A ja myślę, że różnie to bywa – są takie „dzieci”, które posłuchały rodziców i teraz żałują, a są i takie, które nie posłuchały i…też żałują! Znałam faceta, który się nie ożenił dlatego, że żadna kandydatka nie wydawała się dość „dobra” jego siostrom – ale znałam także dziewczynę, której sama matka jej „ukochanego” perswadowała (to prawdziwa rzadkość!), że chociaż ona sama go urodziła, to jednak widzi, że jest nic niewart – i jakże później ta kobieta musiała żałować tego „piekła na ziemi”, jakie sobie zgotowała własnym wyborem…
Najmądrzejszą postawę w tej sprawie przyjęła chyba moja śp. Babcia, która mówiła swoim pięciu córkom: „To Twój mąż i Twój wybór – to nie ja będę z nim żyła, tylko Ty!” Niestety, jedynemu (i najmłodszemu) synowi postanowiła „dopomóc” w ożenku – i to zdaje się nie był najszczęśliwszy pomysł, ponieważ tamta dziewczyna wyszła za niego chyba tylko po to, „by nie zostać starą panną.”
Ja sama zaś – jak wiadomo – jestem osobą niepełnosprawną, a w przypadku takich osób temat „miłość/seks/małżeństwo” w ogóle nie istnieje w świadomości rodziców. Tak więc, gdy związałam się z P., nie tylko nie „konsultowałam” z nikim (poza moim spowiednikiem) tej decyzji, ale nawet nic nikomu nie powiedziałam… 🙂 To była moja jedyna szansa na własne życie – i zdecydowałam się ją wykorzystać bez oglądania się na rodzinę… I wcale tego nie żałuję!
Por. też: „Inna Wenus?”