Bóg, biskupi, seks i płeć.

Jeden z moich facebookowych znajomych, jezuita, o.  Dariusz Piórkowski, napisał tak:

„Tak sobie czytam różne komentarze odnośnie do opublikowanego ostatnio dokumentu KEP o osobach LGBT+. Psychologowie i psychoterapeuci podkreślają, że w tekście jest wiele twierdzeń sprzecznych z obowiązującymi odkryciami naukowymi. Natomiast Kościół ich nie uwzględnia albo uważa za „nienaukowe”.

Wydaje mi się, że tutaj szybkiego porozumienia nie będzie. Ponieważ autorzy dokumentu zakładają, jak sądzę, że wiele odkryć naukowych nie jest odkryciem faktu, lecz konstruktem umysłu, ideologicznym założeniem. Kościół i naukowcy w tej materii operują także różnymi pojęciami nauki. Zdaniem autorów dokumentu, homoseksualizm, transpłciowość, biseksualizm byłyby naukowo potwierdzone, gdyby odkryto, że są to wrodzone skłonności. Ale nawet i wtedy byłby problem, bo uznano by to za genetyczne zaburzenie, jak w przypadku wielu wrodzonych chorób. A dla wielu naukowców za naukowe należy uznać to, co zaobserwowane, powtarzalne, co po prostu jest. To myślenie z dwóch różnych światów. Dlatego według dokumentu KEP osoby LGBT+ wymagają „leczenia”, bo ich problemy uznaje się za anomalię. W Biblii jest mowa o kobiecie i mężczyźnie, o dwóch płciach. Wszystko inne jest „nienormalne” , sprzeczne z Objawieniem. Kościół uznaje w tej dziedzinie za naukowe to, co zgodne z Objawieniem. Pytanie tylko, czy w Biblii jest opisane i objawione wszystko. Wiemy, że nie. Biblia nie jest zbiorem prawd naukowych.

Z kolei w wielu innych sprawach Kościół zgadza się z nauką i uwzględnia jej odkrycia, chociażby samą psychologię (może nie każdy jej nurt), traktując np. depresję, nerwice, lęki itd. jako „okoliczności” zmniejszające winę moralną lub ją wykluczające.

Czy więc obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją jak chociażby w sporze Kościoła o ewolucję i teorię Darwina? Początkowo nie zgadzano się na jakąkolwiek teorię ewolucji, ponieważ Biblia jej nie potwierdza. Dzisiaj nikt mądry nie podważa tego, że cały świat jest ciągle w procesie stwarzania, jest dziełem niedokończonym. Teoria ewolucji wcale nie wyklucza stworzenia świata przez Stwórcę, bo czym innym jest przyczyna tego stworzenia, a czym innym sposób, w jaki się ono dokonało i dokonuje.

Tak czy owak, jeśli chodzi o relację Kościoła do nauki, to żyjemy w podobnych czasach jak w wieku XIX. Te dwa światy będą się coraz bardziej rozjeżdżać. Czy się spotkają w kwestii LGBT+? Szczerze? Nie mam pojęcia.”

Niestety, ja też mam wrażenie, że to pojednanie Kościoła z nauką nie nastąpi w tym przypadku szybko.

Chociażby dlatego, że  w tym, że Episkopat w tym tekście podpiera się „nauką” a właściwie  pewnym jej WYCINKIEM i mówi. „Płeć biologiczna jest tożsama z płcią genetyczną – i ta jest naturalna. ” Innymi słowy: kto jest XX jest kobietą, kto zaś jest XY – jest mężczyzną. Tertium non datur. Niestety, nawet to stwierdzenie NIE JEST prawdą. Zdarzają się dziewczynki o kariotypie X (Zespół Turnera), zdarzają się też mężczyźni XXY (Zespół Klinefertera). Zdarzają się wreszcie stuprocentowi genetycznie genetyczni mężczyźni (XY) z wrodzoną niewrażliwością na androgeny, którzy psychicznie i fizycznie są w pełni…kobietami. Czy i ich powinniśmy „reedukować” nakłaniając ich do życia zgodnie z płcią genetyczną? Nie, nie, nie. Nie można bronić Prawdy posługując się naukowymi półprawdami.

A gdyby tak uznać, że autorzy biblijni i Ojcowie Kościoła nie mieli o tej  sprawie (jak i o wielu innych kwestiach z dziedziny nauk przyrodniczych) zbyt wielkiego pojęcia?  Czy to zmieniłoby naszą wiarę, wpłynęło na treść Objawienia? Szczerze mówiąc – nie sądzę.

Przecież jeszcze niedawno samobójców uważano za winnych moralnie swojego czynu – i odmawiano im nawet chrześcijańskiego pochówku.  Dziś, dzięki odkryciom psychologii, już wiemy, że sprawa nie jest taka prosta. I okazujemy ludziom, którzy  targnęli się na własne życie raczej współczucie, niż potępienie.

Pisałam już trochę o tym w postach dotyczących stosunku Kościoła do antykoncepcji. Bardzo surowe wobec niej stanowisko było podyktowane po części właśnie medycznymi poglądami późnej starożytności odnośnie poczęcia (wierzono, że życie człowieka tkwi w nasieniu mężczyzny  – kobieta zaś jest tylko „żyzną glebą” potrzebną do tego, aby mogło wzrastać) – a po części samą naturą wczesnych środków „antykoncepcyjnych”, które nierzadko zabijały nie tylko dziecko, ale i matkę.

Było to zatem stanowisko w pełni zgodne z ówczesną wiedzą „naukową” (podobnie jak na przykład obecne w Biblii identyfikowanie różnych chorób skóry jako „rodzajów trądu”). Ponieważ jednak dziś już wiemy znacznie więcej, być może wypadałoby je zweryfikować.

Tak samo, skoro dziś już wiemy, że istnieją ludzie, którzy w jakiś sposób (i z różnych przyczyn) nie mieszczą się w binarnym biblijnym schemacie („Mężczyzną i niewiastą stworzył ich…”) to może zamiast chcieć na siłę „poprawiać” Stwórcę i mówić Mu, co jest „naturalne”, a co nie – jako ludzie wierzący powinniśmy po prostu ten fakt zaakceptować jako część Bożego planu?  I pomóc tym ludziom zaakceptować własną sytuację. „Leczenie” ludzi  z homoseksualizmu bowiem w większości przypadków okazuje się  zastanawiająco nieskuteczne. Nawet wtedy, kiedy ci ludzie sami bardzo tego pragną. (Oczywiście nie neguję możliwości cudu.) Być może po prostu projekt „człowiek” jest w Bożych planach o wiele bardziej skomplikowany niż zakładaliśmy?  Jak mówi Pismo: „Któż poznał zamiar Pana tak, aby Go mógł pouczać?”

A nawet przyjmując, że jest to choroba (zaburzenie) należałoby chociaż pogodzić się z faktem,  że najprawdopodobniej  jest ona tak samo nieuleczalna, jak np. moje  porażenie mózgowe. Czy gdyby Wasze próby uzdrowienia mnie nie przyniosły oczekiwanych efektów, zarzucalibyście mi brak woli wyzdrowienia, lub co gorsza – brak wiary? Mam nadzieję, że nie.

Nauka nie unieważnia Objawienia , pozwala nam jednak widzieć je w nowym świetle. Już święty Augustyn mówił, że jeżeli wydaje  nam się, że Biblia w czymś się myli, powinniśmy raczej założyć, że to MY  źle ją rozumiemy. Ot, co.

A rolą Kościoła nie powinno być w tym przypadku prowadzenie czy wspieranie terapii konwersyjnych- tylko raczej po dawnemu: zachęcanie tych osób do życia zgodnie z przykazaniami i utwierdzanie ich w przekonaniu, że Ten, który ich stworzył, kocha ich takimi, jakimi są – niezależnie od trudności, jakie przeżywają.

A właśnie o tej bezwarunkowej miłości Boga do człowieka, każdego człowieka, jest w tym dokumencie zdumiewająco mało – prawie nic. (Są za to wyjątki ze Starego Testamentu…) A od tego właśnie należało zacząć.

„Psychologia chrześcijańska”? A czemuż by nie?:)

To jest ten tekst, który miał ukazać się wczoraj… Ale że też ja zawsze muszę wsadzać kij w mrowisko… Przecież zaraz znowu ktoś mnie zmiażdży i przygwoździ – dla własnej przyjemności… 🙂

Dawno temu, w jakiejś dyskusji (nie wiem, czy nawet nie na tym blogu:)) padło zdanie: „Nie może istnieć chrześcijańska psychologia, podobnie, jak nie ma na przykład chrześcijańskiej biologii czy matematyki!”

I wydaje mi się, że jest w tym pewien błąd, wynikający z niezrozumienia, że psychologia nie jest (jak tamte dziedziny) nauką ścisłą, lecz humanistyczną – zajmującą się CZŁOWIEKIEM. A skoro tak, to zasadne może okazać się stwierdzenie, z jakiego filozoficznego punktu widzenia patrzymy na obiekt naszych badań. Tym bardziej, że mówimy przecież o chrześcijańskiej antropologii czy etyce. Nie zgadzam się wprawdzie z traktowaniem „chrześcijańskiej psychologii” jako li tylko „zamiatania drogi do Kościoła” (podobnie jak filozofia NIE JEST jedynie ancilla theologiae, służką teologii:)). Niemniej wydaje mi się (choć od razu zastrzegam – nie umiem tego „udowodnić”:)) że także ludzie wyznający zupełnie odmienny światopogląd mogą odnieść korzyści ze spotkania z terapeutą, mającym specyficznie „chrześcijańskie” spojrzenie na ludzką psychikę.

Ale trzeba sobie powiedzieć jasno, że uprzedzenia są stale obecne po obydwu stronach.

Freud uważał religię za rodzaj „protezy”, którą człowiek podpiera się w walce z własną bezradnością – i ta jego teza zapoczątkowała trwającą po dziś dzień „cichą wojnę” pomiędzy psychologią a religią.  Niektórzy psychologowie nadal uważają religię za coś, co może jedynie ograniczać ludzki potencjał – a niektórzy wierzący z kolei uważają psychologię za rodzaj nowego, świeckiego „kultu”.

„Kiedyś – wspomina Mark W. Baker, amerykański psychoterapeuta i autor świetnej książki, przedstawiającej nauki Jezusa w perspektywie najnowszych odkryć psychologicznych – po odbyciu trudnej dyskusji na temat chrześcijaństwa z grupą psychoanalityków, podzieliłem się z przyjacielem (również psychoanalitykiem) swoim rozczarowaniem dotyczącym ich pełnego uprzedzeń stosunku do osób wierzących. Wyjaśnił mi swoją opinię w sposób następujący: 'Dobrze znam tych ludzi i nie sądzę, by spotkali chociaż jednego terapeutę, który byłby inteligentny i jednocześnie był chrześcijaninem!'”*

I właśnie tacy ludzie, wykluczający zupełnie zagadnienia religijne ze swego życia zawodowego, mogą być równie winni wzajemnej nieufności, jak wierzący, którzy nie dopuszczają w ogóle psychologii na obszar swego życia duchowego…

Na szczęście Freud nie powiedział ostatniego słowa ani w kwestii psychologii ani religii. Liczni badacze, którzy zajmują się jego naukową spuścizną, coraz częściej dociekają też przyczyn jego uprzedzeń wobec religii, które polska psychiatra, Elżbieta Sujak, określa wprost jako „promieniowanie osobistej nerwicy na jego myślenie.”

Inaczej Baker, który po wielu latach studiowania zarówno psychologii jak i teologii doszedł do wniosku, że Jezus prawie cały czas nie mówił o niczym innym, jak o uzdrawianiu naszych związków z bliźnimi (z samymi sobą i z Bogiem). Można nawet powiedzieć – stwierdza – że zbawienie to odnowienie więzi. I na tym założeniu oparł całą swoją szkołę terapii relacji – całkowicie otwartą na ludzi wszelkich przekonań. 🙂

„Z punktu widzenia Jezusa – pisze amerykański autor – religia istnieje po to, by ułatwić nam odnalezienie sensu życia i nawiązywanie więzi. Rytuały (zresztą nie tylko religijne!-Alba) mogą pomagać nam w życiu, jeżeli stosujemy je tak, jak Jezus stosował je w religii: aby pomóc nam pamiętać o miłości. Ale rytuały, stosowane same dla siebie, mogą pozbawić nas miłości. Jezus i Freud zgadzali się co do tego, że sztywność religijna prowadzi do duchowej i emocjonalnej śmierci. Niestety, Freud nigdy nie zrozumiał, że religia może niekiedy również ocalić życie.”**

Czasami psychologowie i psychoterapeuci jak relikwie pielęgnują własne uprzedzenia wobec religii (ze szczególnym uwzględnieniem chrześcijaństwa:)). Często też duchowni mają elementarne braki w wiedzy psychologicznej. Tymczasem psycholog, który jest zbyt zapatrzony w swoje teorie, by uznać wkład religii w zrozumienie człowieka, grzeszy pychą – podobnie zresztą,  jak człowiek głęboko religijny, który jest za bardzo przekonany o własnej „prawości”, by uznać wkład psychologii w poznanie tajników ludzkiego umysłu…

Jestem naprawdę przekonana, że kapłan i psycholog nie muszą być nawzajem dla siebie wrogami. I choć nie zawsze mogą (a niekiedy nawet nie powinni!  FATALNIE byłoby na przykład, gdyby taki psycholog zamiast mieć na uwadze dobro pacjenta, próbował go nachalnie „nawracać” – a słyszałam, niestety, o takich przypadkach. Od chrześcijanina należałoby wymagać raczej, by nauczył się patrzeć na wszystkich ludzi tak, jak patrzył na nich Jezus: z głębokim zrozumieniem i miłością…) wzajemnie się zastępować – bo każdy z nich powinien znać granice własnych kompetencji – to jednak mogą doskonale się uzupełniać w różnych sytuacjach. Jestem głęboko przekonana, że tak jak nowoczesna psychologia nie daje nam pełnego opisu życia wewnętrznego człowieka, tak też nie wszystkie problemy psychiczne da się rozwiązać jedynie na gruncie religijnym czy sakramentalnym. Podobnie, jak niektórzy egzorcyści, którzy od lat owocnie współpracują z psychologami i psychiatrami…

 

Z kolei u dr Elżbiety Sujak  znalazłam ciekawe refleksje z czasów, gdy (na prośbę przełożonych) „hurtowo” badała psychiatrycznie kandydatów do kapłaństwa i zakonu. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie patologie da się wykryć od razu „na wejściu” – ale i tak uważam, że takie testy powinny stać się standardem przy przyjmowaniu do seminarium lub nowicjatu.  Przecież wiadomo, że jeden zły ksiądz może zrobić co najmniej tyle samo złego, co zły lekarz. Może dzięki temu przynajmniej niektórych z tych tragedii dałoby się uniknąć?

Bibliografia i przypisy:

Jestem od zamiatania drogi do Kościoła. Z Elżbietą Sujak rozmawia Cezary Sękalski. Wyd. Serafin, Kraków 2009.

* Mark W. Baker, Jezus – największy terapeuta wszech czasów. Psychologiczne przesłanie Ewangelii, Wyd. Czarna Owca, Warszawa 2010, s. 12.
** Tamże, s. 148-149.

Czytelnicy bardziej zainteresowani tematem mogą również zajrzeć na stronę Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich: http://spch.pl

Taniec na linie.

Wiara tym się różni od WIEDZY, że nigdy nie jest pewnością – tak więc często bywam rozbawiona treścią niektórych blogów, w których co rusz jakiś autor (sądząc z tonu, bardzo młody) ogłasza, że jest absolutnie PEWIEN że Boga nie ma, zaświatów nie ma, piekła nie ma… No, żeby zacytować „klasyka” Kononowicza: że nie ma NICZEGO. 🙂

Tymczasem wiara jest swego rodzaju „balansowaniem” pomiędzy pewnością a niepewnością, poszukiwaniem odpowiedzi raczej, niż przekonaniem, że się ją już znalazło.

Już Pascal stwierdził, że w otaczającym świecie istnieje tyle samo rzeczy i zjawisk, które skłaniają nas do wiary, jak i takich, które zdają się nas od niej odstręczać. Bardzo odpowiada mi koncepcja, w myśl której Bóg się „ukrywa” po to, aby uszanować naszą wolność – i aby ateizm uczynić równie realną możliwością. Bo gdyby rzeczywiście (jak chcą muzułmanie) Bóg był „widoczny jak słońce na niebie”, to jakaż trudność byłaby w tym, żeby w Niego uwierzyć? Wtedy dopiero (śmiem twierdzić) wiara stałaby się wiedzą…

Dlatego też równie sceptycznie podchodzę do tych, którzy twierdzą, że zawsze wierzyli i nigdy nie zwątpili. Jeżeli ktoś mi mówi, że nigdy nie wątpił, mam też poważne wątpliwości, czy w ogóle wierzył…

A sama wiara…no, cóż, opiera się na ZAUFANIU w to, że mimo wszystko gdzieś jest Ktoś, kto nad nami czuwa w każdej sytuacji.

A lepiej od wszystkich teologicznych rozważań, do których zresztą nie mam właściwego przygotowania, ilustruje to taka urocza anegdotka:

W Nowym Jorku występował linoskoczek, którego specjalnością było przechodzenie z tyczką po linie, rozpiętej między dwoma wieżowcami. Skończywszy swój zwykły pokaz, akrobata zszedł na dół i zapytał zgromadzonych: „Czy WIERZYCIE, że mogę zrobić to samo także bez tyczki?” „Wierzymy, wierzymy!” Cyrkowiec wjechał więc na górę i powtórzył występ bez tyczki. „A czy wierzycie, że zdołam to zrobić także pchając przed sobą niewielką taczkę?” „Oczywiście!” „Tak? No, to kto z was wejdzie do tej taczki?!” Zapadła niezręczna cisza. Nagle z tłumu wysunęła się mała dziewczynka: „Ja pojadę!” I facet przewiózł ją na taczce pomiędzy budynkami. Na dole dziewczynkę otoczył tłum zaciekawionych dziennikarzy: „No, i co, nie bałaś się?!” „Eeee, tam! – mała wzruszyła ramionami – Przecież to jest mój tatuś i my co tydzień robimy taki numer…” 🙂