Dlaczego Kościół nie może pogodzić się z gender?

Przy okazji niedawnego dnia Świętej Rodziny nasi biskupi wydali list (dość gruntownie zresztą, i słusznie, skrytykowany przez mojego ulubionego Szymona Hołownię), w którym wśród zagrożeń, czyhających na prawdziwie katolicką, polską rodzinę, obok rozwodów wymienili także, a jakże, znowu tajemniczą „ideologię gender”.

I chociaż naprawdę nie sądzę, by był to rzeczywiście problem spędzający sen z powiek przeciętnym Kowalskim (zdaje mi się raczej, że – w swoich najbardziej bzdurnych przejawach – jest to raczej rodzaj mody, która dotyka niewielkie grupy zaangażowanych wyznawców – i która przeminie prędzej czy później, jak wiele innych) – to jednak myślę, że jestem także w stanie zrozumieć głęboki powód tego sprzeciwu.

Od razu mówię, że nie wierzę, aby była nim zasadnicza niechęć katolicyzmu (czy też szerzej – chrześcijaństwa) do równości płci czy też nawet do pewnego stopnia – do wymienności ról społecznych pomiędzy płciami.

Mimo że (przypomnę) dla tradycyjnej teologii płci nie są całkowicie „zastępowalne” (żadna matka w pełni nie zastąpi ojca, ani też odwrotnie), lecz raczej  „komplementarne” (dopełniają się nawzajem), to jednak jestem głęboko przekonana, że nie musi to wcale oznaczać niesprawiedliwej „nierówności.”

Wierzę raczej w to, że między mężczyznami i kobietami – podobnie jak pomiędzy różnymi wyznaniami chrześcijańskimi – możliwa jest „jedność w różnorodności”, przy poszanowaniu odrębności i unikalnych cech  każdej ze stron.

Nikt rozsądny przecież nie zaprzeczy, że odkąd kobiety zaczęły w większym stopniu angażować się w różne aktywności poza domem, bardziej sprawiedliwy i „elastyczny” podział obowiązków wewnątrz rodziny stał się zwykłą koniecznością. I znakiem czasu.

Szczerze mówiąc, sama wychowywałam się w rodzinie, gdzie podział ról był dość, jak na owe czasy, niestandardowy: mój tata zrezygnował z własnego awansu, aby umożliwić mojej mamie karierę zawodową, w której się spełniała. Mając zatem ojca, który gotował kaszki i wycierał noski nigdy jakoś nie mogłam uwierzyć w to, co napisała sympatyczna skądinąd włoska autorka Constanza Miriano: że mianowicie zmienianie pieluszek własnym dzieciom pozbawia facetów jakiejś części ich męskości. Nie pozbawia.

Myślę jednak, że spór o gender jest o wiele głębszy – toczy się bowiem o samą naturę poznania. I człowieka.

Czy istnieje jakakolwiek obiektywna rzeczywistość (a więc PRAWDA obiektywna), czy też „prawdą” może być każde nasze subiektywne przekonanie – inaczej mówiąc, wszystko, cokolwiek nam się wydaje?

Często przytaczam w tym miejscu przykład z tym nieszczęśnikiem, który zapragnął być kotem – co więcej, udało mu się znaleźć usłużnych lekarzy, którzy dzięki całej serii zabiegów przeistaczają go coraz bardziej w stworzenie „kotopodobne.”

I teraz będzie pytanie kontrolne: czy po zakończeniu całej kontrowersyjnej kuracji człowiek ten rzeczywiście STANIE SIĘ kotem (zgodnie ze swoim najgłębszym pragnieniem)?

Większość z Was zapewne odpowie: nie. No, dobrze – ale właściwie DLACZEGO nie?

I myślę – a przynajmniej mam nadzieję – że większość z Was tym razem odpowie: „Bo człowiek NIE MOŻE być kotem. Z natury. Bo człowiek i kot należą do różnych gatunków.” – albo jakoś podobnie.

Otóż to. A główny filozoficzny problem z gender, tak jak ja je rozumiem (i jak zapewne rozumieją je księża biskupi) polega na tym, że zdaje się ono mówić: „Bzdura, żadna „natura ludzka” nie istnieje. Każdy człowiek może być tym, czym zechce. Kobietą, mężczyzną, kotem…Nie ma granic dla ludzkiej wolności. Nie istnieje też żadna „prawda obiektywna” – a jedynym wyznacznikiem tego, co prawdziwe, jest Twoje najgłębsze wewnętrzne przekonanie.”

W konsekwencji nie istnieje też żaden „Stwórca natury ludzkiej” – albo inaczej: każdy człowiek sam dla siebie jest „stwórcą.”

Oczywiste jest zatem, że z takim postawieniem sprawy chrześcijaństwo (i w ogóle żadna religia, która zakłada istnienie jakiegokolwiek Najwyższego Prawodawcy), które od zawsze – bez względu na to, co nim mówiono w różnych epokach! – było dosyć „realistyczne” (tzn. zakładało, że ISTNIEJE zarówno niezależna od nas rzeczywistość, jak i prawda obiektywna, którą człowiek może poznać i do niej dostosować swoje działanie) pogodzić się  nie może.

Z punktu widzenia zarówno religii jak i wielowiekowego doświadczenia (oraz nauki) wiemy, że istota ludzka NIE JEST nieskończenie plastyczna (zresztą, czyż genderyści naprawdę wierzą, że w przeciągu zaledwie kilku pokoleń poprzez odpowiedni „trening społeczny” da się wykorzenić wszystkie te unikalne cechy, którymi natura – nie bez powodu przecież – w ciągu milionów lat obdarzyła obydwie płci? Szczerze mówiąc, bardzo wątpię, by ktokolwiek mógł w to wierzyć…). A nasza wolność wyboru NIE JEST nieograniczona – ograniczają nas chociażby zwykłe prawa fizyki. Jeśli teraz stanę na parapecie okna i zacznę energicznie machać rękami, nie wzniosę się w powietrze, choćbym nawet bardzo głęboko wierzyła, że jestem ptakiem…

I dlatego właśnie, jak sądzę, Kościół nigdy nie będzie mógł pogodzić się z gender.

 

gender-4

 

 

Czy rzeczy naprawdę są tym, czym nam się wydają?;) Czy może tym, czym chcielibyśmy, aby były?  Czy też są po prostu tym… czym są? Oto jest pytanie!

Źródło obrazka: www.giznet.pl

„Konkubinat to GRZECH!” Tak, ale

Billboardy z napisem: „Konkubinat to grzech! Nie cudzołóż.” zawisły z inicjatywy Krajowego Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin na ulicach największych polskich miast. Na plakacie złączone dłonie kobiety i mężczyzny oplata wąż…

A ja, jak zwykle, mam co tego mieszane odczucia.

Bo, choć trudno się nie zgodzić z tym, że i w Polakach, jak i wśród innych wysoko rozwiniętych społeczeństw, stopniowo zanika poczucie grzeszności czy niestosowności rozmaitych zachowań (często myśli się: „Jeżeli tylko czegoś bardzo pragniesz, to musi  być dobre z definicji – w przeciwnym razie przecież byś tego nie chciał!” – co z kolei ma w moim odczuciu podstawy w filozoficznym  założeniu, że „ludzie z natury są dobrzy” – i stąd sami, bez żadnego pouczania, WIEDZĄ, co jest dla nich dobre, a co złe – które ciągnie się przez całą historię co najmniej od epoki Oświecenia, poprzez marksizm aż po dzień dzisiejszy. Kiedyś może napiszę o tym jeszcze coś więcej.) – to uważam, że taka kampania, oparta na jednoznacznie negatywnym przekazie, może być tylko przeciwskuteczna.

I to nie tylko dlatego, że ludzie (ja też!) z zasady nie lubią przypominania im, że coś, co robią, jest nie całkiem OK – a tym TAKŻE, z natury swojej, MUSI zajmować się Kościół. I wcale nie dlatego, że prawdą jest to, co często powtarzał mój spowiednik, że „co nasDOTYKA, to nas DOTYCZY.

Tylko dlatego, że ostrość tego języka, zamiast skłaniać do refleksji,  „przekona” tylko już przekonanych. U pozostałych, szczególnie zaś u bezpośrednich adresatów (tj. u osób żyjących w różnego typu związkach niesakramentalnych) może wywołać tylko poczucie jeszcze głębszego odrzucenia i potępienia przez Kościół, od którego i tak się często dystansują.

Co mam przede wszystkim za złe językowi tej kampanii, to to, że jest tak mało… ewangeliczny. „Ewangelia” to przecież jest DOBRA NOWINA –  a jakąż to nowinę mają do zakomunikowania te billboardy? Ewidentnie złą: „Żyjesz bez ślubu? Jesteś grzesznikiem i cudzołożnikiem!” Tyle. Koniec, kropka. Nic więcej. Tylko się powiesić.

Jezus tak nie przemawiał – nawet do Samarytanki, która miała pięciu mężów i szóstego nieślubnego. Nie zaczął rozmowy z nią od napominania: „O, ty, grzeszna, zła kobieto, cudzołożnico! Najpierw się nawróć, a dopiero wtedy staniesz się godna tego, by ze Mną rozmawiać!”

Nie. On rozpoznał w niej, pod pozorami zła, jej głębokie pragnienie: wiary, miłości, prawdziwego oczyszczenia…

Co więcej, On nigdy nikogo nie odrzucał, nawet ku zgorszeniu ówczesnych „strażników moralności”, którzy szemrali: „Przyjmuje grzeszników i jada z nimi!”

A więc i Kościół, jeśli naprawdę chce być jak Matka (a nie tylko jak surowa Nauczycielka) – nie powinien nikogo „wykluczać”, lecz wszystkich przygarniać z miłością – jak o tym często mówi papież Franciszek; „Trzeba przyjmować ludzi z ich konkretną egzystencją, umieć wspierać ich poszukiwania, umacniać w nich pragnienie Boga i wolę poczucia się w pełni częścią Kościoła, także w tych, którzy doświadczyli niepowodzenia czy znajdują się w najróżniejszych sytuacjach.” (Fragment Relatio, czyli swego rodzaju dokumentu końcowego z ostatniego synodu biskupów, poświęconego rodzinie)

Tak, tym bardziej, że w praktyce duszpasterskiej często do jednego worka z napisem„Konkubinat! Grzech! Cudzołóstwo!” wrzuca się najróżniejsze sytuacje – od młodych ludzi, którzy po prostu nie mają ochoty sformalizować swego związku, poprzez tych, których na to „nie stać” (i tym według mnie Kościół najłatwiej mógłby wyjść naprzeciw, na przykład udzielając ślubów za symboliczną złotówkę – i wciąż na nowo tłumacząc, że w całej tej „zabawie” suknia, limuzyna i wystawne przyjęcie wcale nie są najważniejsze), aż po osoby żyjące w niesakramentalnych (cywilnych) związkach małżeńskich – które nierzadko bardzo pragną zawrzeć ślub kościelny, lecz nie mogą.

Jest także coraz większa grupa osób, które się zraziły do „świętej instytucji małżeństwa”, obserwując nieudane związki swoich bliskich czy znajomych. Uważam, że całkiem zasadnie pytają one: „Czyżby związek mojego sąsiada, o którym wiem, że regularnie zdradza żonę oraz często jej powtarza, że już jej nie kocha – był dla Kościoła bardziej godny szacunku, niż nasz zgodny i pełen miłości konkubinat?”

A swoją drogą nigdy jeszcze nie widziałam chrześcijańskiej reklamy ulicznej, w której by powiedziano równie dobitnie, że nie tylko konkubinat jest grzechem, ale także np. przemoc w rodzinie… Ciekawa jestem, dlaczego? Inna rzecz, że moim zdaniem osoby żyjące w „wolnych związkach” nieco idealizują swój sposób życia, nie zauważając, że niewierność czy alkoholizm to nie są problemy dotykające jedynie ślubnych małżonków. W ostatniej drastycznej sprawie tego typu 2-letniego chłopczyka zakatował na śmierć nie mąż, lecz właśnie konkubent jego matki.

Także takie osoby należałoby otoczyć troską Kościoła, aby im powiedzieć, że nie tyle ich „miłość bez papierka” – jak to chętnie nazywają – jest GORSZA, ale że z łaską sakramentu (w co wierzę głęboko!) mogłaby być jeszcze lepsza…

Może więc zamiast tylko „straszyć” ludzi grzechem cudzołóstwa, lepiej byłoby zorganizować kampanię pokazującą POZYTYWNE strony małżeństwa – taką, jak ta, w której przekonywano, że „WIERNOŚĆ JEST SEXY„?

Mam w zanadrzu kilka niezłych haseł, w rodzaju: „MAŁŻEŃSTWO. ODWAŻYSZ SIĘ?”albo: „ŚLUB NIE MUSI BYĆ KOŃCEM MIŁOŚCI. Może być także jej początkiem.”Jak Wam się to podoba?:)

Konkubinat-1-150x150 Konkubinat-21