Co naprawdę myślę o..TRANSPLANTACJI ORGANÓW?

Mówiąc najprościej: myślę – a nie będę w tym szczególnie odkrywcza – że ludzi gotowych oddać (czy to za życia, czy po śmierci) jakąś cząstkę siebie potrzebującym jest w naszym społeczeństwie wciąż za mało.

Jeżeli o mnie chodzi, zrobiłabym to bez wahania – i jeśli będzie trzeba, jestem skłonna złożyć odpowiednią deklarację.

A ta dość powszechna jeszcze niechęć do oddawania organów bierze się, moim zdaniem z dwóch rzeczy: po pierwsze, ludzie na ogół nie wierzą w to, że chociaż (dzięki nowoczesnej technice) serce zmarłego nadal bije a klatka piersiowa się unosi – to jednak on sam już dawno odszedł. („No, bo skoro bierzemy serce żywe, bijące…”).

Do podsycania takich fobii przyczyniają się również mało odpowiedzialne wypowiedzi niektórych polityków (w rodzaju: „Ten pan już nigdy nikogo nie zabije!”)

Po drugie, boją się „okaleczenia” ciała zmarłego – jest to ten sam powód, dla którego jeszcze do niedawna wielu ludzi nie zgadzało się na sekcje zwłok.

Być może jest to też związane z dawnymi poglądami na zmartwychwstanie – w średniowieczu uważano, że człowiek powinien „w komplecie” oczekiwać na sąd Boży – bo jeśli nie ma np. ręki, to bez ręki również zmartwychwstanie.

Jest to jednak pogląd, który podaje w wątpliwość zarówno wszechmoc Pana Boga (bo czyż Bóg NIE MOŻE odtworzyć naszego ciała nawet z nicości?), jak i zmartwychwstanie tych, których ciał nigdy nie odnaleziono (bo  np. zginęli w komorach gazowych…).

Myślę, że i Kościół ma tu wiele do zrobienia. Należy do skutku tłumaczyć ludziom, że oddanie własnego organu jest podarowaniem komuś życia i że na „tamtym świecie” nasze ciało na nic się już nam nie przyda – więc nie ma potrzeby zabierać go tam ze sobą, skoro tutaj mogłoby jeszcze komuś pomóc…