Dzielenie włosa na czworo, czyli gdy NPR atakują „swoi.”

Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałam, że nadejdzie taki czas, kiedy będę musiała bronić metod NPR nie tylko przed wojującymi ateistami (do czego już się zdążyłam z grubsza przyzwyczaić), ale i przed niektórymi katolikami, którzy odkryli właśnie – przy okazji premiery książki Marty Brzezińskiej-Waleszczyk„Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie bez antykoncepcji, ale boicie się zapytać” (której, notabene wielu z nich nawet jeszcze nie czytało!) – że być katolikiem to podobno znaczy absolutnie NICZEGO w tej sprawie nie planować – inaczej to podobno „prawie grzech” i włażenie z butami w Boskie kompetencje!

 

Mówią oni do „npr-owców”: „Wy to sobie PLANUJECIE dzieci, JA jestem od Was lepszy, lepsza, bo zdaję się w tej sprawie CAŁKOWICIE NA BOGA!”

 

A mnie się wydaje, że Pan Bóg nie po to dał nam rozum i pozwolił poznać PRAWA NATURY (w tym wypadku – rządzące naszą seksualnością) byśmy nie mogli z nich korzystać (bez wzbudzania w nas poczucia winy!) ku własnemu pożytkowi.

Gdyby bowiem było inaczej, należałoby także np. nie szczepić dzieci (jeszcze sto lat temu mówiono, że każda rodzina „musi przynajmniej jedno dziecko oddać Bogu na aniołka”) ani nie używać znieczuleń – bo może „wolą Bożą” jest także, żeby nas bolało? Trudno w to uwierzyć, ale kiedyś naprawdę używano tego typu argumentów w dyskusji nad moralnością korzystania z tych osiągnięć medycyny!

Tymczasem przecież Biblia wcale nie „absolutyzuje” posiadania licznego potomstwa w małżeństwie. Owszem, mówi, że dzieci są „darem Pana” (Psalm 127) i znakiem błogosławieństwa Bożego, ale też dodaje, że czasem „lepsza niepłodna, ale nieskalana” (to Księga Mądrości) oraz że więź łącząca małżonków jest zawsze ważniejsza od fizycznego „owocu” ich miłości. („Czyż ja nie znaczę dla Ciebie więcej, niż dziesięciu synów?” – pyta przyszły ojciec proroka Samuela jego mającą problemy z płodnością matkę).

A i dokumenty Kościoła mówią w sprawie rodzicielstwa zarówno o „hojności” i „wielkoduszności” jak i „rozeznaniu” i „roztropności.” Czyli: Ufaj Bogu tak, jakby wszystko zależało tylko od Niego, ale dokładaj starań tak, jakby zależało tylko od Ciebie.” Pan Bóg widzi, że ja, niepełnosprawna, dając życie swojej córeczce (która jest moim drugim dzieckiem) okazałam się równie „hojna i wielkoduszna” jak ktoś, kto w lepszej sytuacji zdrowotnej i społecznej decyduje się przyjąć piąte dziecko…

A stygmatyzowanie osób stosujących NPR w celu odłożenia poczęcia jako tych, które są po prostu „egoistycznie zamknięte na dar życia” uważam za równie niesprawiedliwe, jak obrzucanie obelgami rodzin wielodzietnych – i jak pomysł pewnej katechetki, by kazać wszystkim jedynakom nosić czarne wstążeczki „bo skoro nie ma was więcej w rodzinie, to znaczy, że Wasi rodzice NA PEWNO zabili kilkoro Waszych braciszków i siostrzyczek!”
Ja jednak NIGDY nie odważyłabym się powiedzieć mojej sąsiadce, którą mąż gwałcił po pijanemu, że było „wolą Bożą” by doczekała się w ten sposób dziewięciorga dzieci – i że właściwie powinna być szczęśliwa. Bo po prostu w to nie wierzę.

Dzieci powinny się poczynać przede wszystkim Z MIŁOŚCI, a nie w wyniku aktów przemocy. Jak to mówiła moja pani od „przysposobienia do życia w rodzinie”, osoba świadomie wielodzietna, którą BARDZO szanuję – „każdy powinien mieć tylko (i aż) tyle dzieci, ile czuje, że będzie w stanie POKOCHAĆ.” Otóż to.

Niektórzy, jak się tak na nich patrzy, to lepiej, żeby nie mieli ani jednego…

Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że ci, którzy twierdzą, że są tak „całkowicie zdani na Boga” w tej jednej kwestii – swego rodzicielstwa – ufają Mu równie bezgranicznie także w innych sprawach. Czyli np. nie zamykają domu przed złodziejami, nie zapinają pasów w samochodzie („przecież jeśli Pan Bóg chce, żebym miał wypadek, to i tak będę go miał!”), nie robią żadnych oszczędności, nie chodzą do lekarzy…

Że co? Jednak chodzą? A, fe, cóż za „karygodny brak wiary” w to, że Pan Bóg MOŻE(bo przecież może!) ich uzdrowić także bez tych wszystkich „ludzkich sposobów”!

Gdyby Pan Bóg chciał, by (jak twierdzą niektórzy) „podstawowym celem małżeństwa było zrodzenie licznego potomstwa” to urządziłby to tak, jak u zwierząt, gdzie każde zbliżenie osobników przeciwnych płci z reguły kończy się zapłodnieniem.

U ludzi tak jednak nie jest – biolodzy twierdzą raczej, że jesteśmy „mało efektywni prokreacyjnie” – w typowym, płodnym cyklu prawdopodobieństwo poczęcia nie przekracza 30%.

Niektórzy ludzie „pobożni” próbują więc za wszelką cenę Stwórcę nieco poprawić i mówią: „O, nie, żadnego „seksu” w katolickich małżeństwach (co ciekawe, oburza ich nawet sam tytuł książki, której nawet nie przeczytali!) – jedynie czysta, pobożna PROKREACJA.”

Ciekawam, co na to powiedziałby o. Ksawery Knotz, który także nader chętnie używa tego „zakazanego” słowa w tytułach swoich książek…:)

Nawiasem mówiąc, sądziłam, że kiedy mój dawny spowiednik, Tadeusz Bartoś, niedawno zjadliwie mówił w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” o „aseksualnych katolikach” – jak zwykle grubo przesadził (z gorliwością właściwą wszystkim neofitom). Teraz jednak okazuje się, że może nie przesadził aż tak znów bardzo… Niestety.

A mnie się jednak wydaje, że pod tym pozorem bezgranicznej ufności kryje się czasem zwykła pycha  i niemożność przyznania się nawet przed samymi sobą, że najzwyczajniej w świecie NIE CHCE NAM SIĘ „męczyć” z tymi wszystkimi termometrami, wykresami i okresami abstynencji. Więc niech lepiej to wszystko przykryje krótkie: „Ufajmy Panu, allejuja!”

Czy ten mężczyzna wygląda tak, jakby mówił do żony: „Pójdź, żono, wypełnijmy teraz razem nasz święty obowiązek małżeński”?;)

Bóg na ławie oskarżonych.

Szczerze mówiąc, byłam trochę rozbawiona, czytając o inicjatywie pewnego amerykańskiego ateisty, który postanowił pozwać… Boga przed Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, m.in. pod zarzutem doprowadzenia do nieszczęść i zbrodni, opisanych w Biblii.

Z podziwu godną logiką zauważył on np. że skoro Oskarżony „jest wszędzie”, to może się także w oznaczonym terminie stawić przed trybunałem. Zabawne?

Nie tak całkiem, jeśli zauważy się, że my wszyscy robimy coś podobnego każdego dnia, choć może w dużo mniej spektakularny i konsekwentny sposób.

Rzecz ciekawa, w naszym dzisiejszym świecie rzadko się zdarza, by ktoś przypisywał Bogu wprost swoje sukcesy. A nawet, gdyby ktoś nieopatrznie tak uczynił (mówiąc np. że „dobry Bóg dał mu trochę talentu”) – łatwo mógłby zostać uznany przez innych za „dewota”, „mohera”, słowem, człowieka, który niepotrzebnie miesza Boga w swoje ludzkie sprawy.

Nie, w takich wypadkach mówi się raczej: „To ja SAM do wszystkiego doszedłem! Tylko SOBIE to zawdzięczam!”

Ale niech no tylko zdarzy się jakieś nieszczęście, wypadek, katastrofa naturalna… Sytuacja wówczas zmienia się diametralnie.

W takich momentach nawet zaprzysięgli ateiści przywołują pytanie: „No, i gdzie był Bóg, że do tego dopuścił?!”

Często odnoszę wrażenie, że dla wszystkich – wierzących i niewierzących – Bóg staje się w takich chwilach Kimś w rodzaju „kozła ofiarnego”, na którego można zrzucić wszystkie NASZE ludzkie błędy i zaniedbania. Staje się idealnym oskarżonym. Tym bardziej, że przecież się nie broni.

Mówimy wtedy: „Gdzie był Bóg, kiedy JA …” No, gdzie On był?!

Przecież powinien był mnie powstrzymać, ochronić, stuknąć mnie w łeb, walnąć piorunem, nie pozwolić mi… Powinien był! Powinien był! W końcu to jest Jego święty obowiązek!

A ja, odkąd jestem matką, wiem, że o ile na początku działanie wychowawcze musi skupiać się głównie na tym, by skutecznie „powstrzymywać” dziecko przed zrobieniem tego, co mu zagraża (jak zjechanie samochodzikiem ze schodów, co Aniela od kilku dni próbuje zrobić z podziwu godnym uporem), to jednak w miarę upływu czasu polega na dawaniu mu coraz większej WOLNOŚCI.

I wydaje mi się, że tak właśnie postąpił z ludźmi Pan Bóg: obdarzył ich wolnością. I rozumem, aby wiedzieli, jak mądrze jej używać.

Ja często mówię, że to nie Bóg nakazał zbudować Oświęcim. I nie Bóg kazał pewnemu młodemu idiocie pędzić na motorze 100 kilometrów na godzinę bez kasku; a innemu (mimo wielokrotnych ostrzeżeń!) skakać na główkę do płytkiej wody. Bóg nie kazał nikomu nikogo zabijać… I tak dalej, i tak dalej.

Z problemem tym wiąże się dla mnie jeszcze inna kwestia, bardziej osobista – czy mianowicie uważam, że kobiety, które urodziły niepełnosprawne dzieci są w jakiś sposób „same sobie winne” – w dodatku jakby „winne podwójnie” bo przecież „skazały swoje dzieci na cierpienie” (co też zdaje się sugerować obiegowa opinia, jakoby te, które się na takie „wariactwo” decydują robiły to na zasadzie dobrowolnego „wyboru.” Pozostałym zaś, tym bardziej „normalnym”, należy wobec tego dać alternatywę w postaci aborcji. Według mnie trudno o większą bzdurę: nie znam nikogo, kto by się obudził rano z myślą: „Och, to takie cudowne mieć chore dziecko! Zrobimy sobie takie!” Po prostu czasami takie się rodzą. I nie zawsze tylko „innym.”

Podejście takie jest przy tym o tyle perfidne, że przerzuca całą odpowiedzialność za to na kobietę, matkę „takiego” dziecka – obarcza ją całą „winą”: „Sama tego chciałaś, więc dlaczego teraz płaczesz? Czego chcesz od nas jeszcze?” Chcącemu podobno nie dzieje się krzywda.

Nie. Nie i jeszcze raz nie. Uważam, że nie są niczemu winne (choć wiem, że był taki czas, gdy np. moja Mama uważała inaczej). No, może poza przypadkami, gdy np. świadomie piły w ciąży alkohol, brały narkotyki. Tam, gdzie nie ma „premedytacji” trudno też mówić o winie czy grzechu.

A gdybym miała szukać „winnych” swojej własnej niepełnosprawności (choć co prawda nie jestem przekonana, że w ogóle muszę to robić) – byliby to raczej ci ludzie – osobiście mi nieznani – którzy w swoim czasie nie dopatrzyli stanu technicznego inkubatora, a potem stanu leżącego w nim dziecka, czyli mnie.

A więc znowu mielibyśmy tu do czynienia raczej z „czynnikiem ludzkim” niż z jakimś złośliwym działaniem (czy zaniechaniem) Boga…

Muszę się przyznać, że osobiście większe problemy w omawianym kontekście sprawiało mi zawsze tzw. „zło niezawinione przez nikogo”, np. katastrofy naturalne.

Można jednak zauważyć, że i część z tych, wydawałoby się, zupełnie „przypadkowych” zdarzeń może być po części skutkiem naszego działania, np. zanieczyszczenia środowiska naturalnego, o czym dość zgodnie mówią i ekolodzy i teologowie.

A pozostałe? No, cóż – choć sama bardzo nie lubię tłumaczenia wszystkiego tym, że (rzekomo) „Bóg tak chciał” (dla kogoś, kto np. właśnie stracił dziecko to raczej marna pociecha; trudno mi też przypuścić, by Bóg faktycznie PRAGNĄŁ cierpienia niewinnych istot) – to jednak sądzę także, że Bóg nie byłby Bogiem, gdyby nie było w Nim miejsca na pewną TAJEMNICĘ.

Nie musimy (choć bardzo chcemy) zaraz wszystkiego „rozumieć” – choć mnie samej wydawało się czasem, że byłoby mi łatwiej, gdybym jednak zrozumiała…

„To, co zrozumiałeś – to już nie jest Bogiem.” – napisał ks. Jan Twardowski.

Małżeństwo: w pogoni za rozumem.

Cały dylemat polega, moim zdaniem, na tym, że – gdzieś tak od XIX w. – zaczęło nam się wydawać, że prawdziwa miłość nie może mieć z „rozsądkiem” nic wspólnego – bo to tylko romantyczny poryw namiętności, uczuć, etc., etc.

 

No, i po 200. prawie latach takiego myślenia mamy dziś to, co mamy: rozwody i tragedie, bo oto „wielka miłość” która miała trwać na wieki, „wypaliła się” i „nie wytrzymała próby czasu” po zaledwie trzech miesiącach…

 

No, i szukamy, szukamy wciąż tego „związku idealnego” – ale czy naprawdę jesteśmy szczęśliwi? Szczęśliwsi niż nasze prababcie, które często żyły „aranżowanych” małżeństwach?

 

A co powiecie na popularność portali randkowych i różnych „testów partnerstwa”? Czyż nie jest to w istocie rodzaj „elektronicznej swatki” która pomaga nam wybrać partnera „z puli najbardziej nam odpowiadających” (czyli jak najbardziej „rozumowo”!), w którym potem, ewentualnie, będziemy się mogli już bez obaw romantycznie zakochać?

 

Jest w „Weselu” , napisanym w dobie szalejącej „chłopomanii”, kiedy to inteligencja masowo bratała się z „ludem”, takie mądre (a nierzadko przeoczane) pytanie skierowane do nowożeńców: „A o czymże wy będziecie ze sobą gadali?” Otóż to! Bo kiedy już opadną pierwsze fale namiętności, która nierzadko sprawia, że „przeciwieństwa się przyciągają”, pozostaje jeszcze całe dłuuugie wspólne życie…

Nasze babcie mawiały, że „miłość przyjdzie po ślubie” – i bardzo często ona naprawdę przychodziła. Teraz zaś miłość (czy też to, co za nią uważamy) po ślubie najczęściej…odchodzi. (Zob. post pod tym samym tytułem;))

 

Pewna Hinduska, komentując róznice kulturowe w podejściu do małżeństwa, powiedziała: „Wy, na Zachodzie, zachowujecie się tak, jakbyście stawiali rozgrzany garnek na zimnej płycie – i on sobie na niej powoli stygnie. My, na Wschodzie, stawiamy zimny garnek na gorącej płycie – i on się wolniutko rozgrzewa…”

 

Ano, właśnie…