Alienacja rodzicielska – niedostrzegana przemoc.

Wiecie, co to jest „alienacja rodzicielska”? Przypuszczam, że nie – ja też nie wiedziałam. A jednak ta forma przemocy psychicznej zdarza się tak często, że właściwie wszyscy uznaliśmy ją za normalne postępowanie w przypadku rozwodu/rozstania rodziców.

Chodzi mianowicie o wszystkie działania zmierzające do odseparowania dziecka od byłego partnera (lub partnerki, bo panowie też się czasem takiej przemocy dopuszczają, choć zdecydowanie rzadziej) po rozwodzie lub rozstaniu – i do zniszczenia więzi dziecka z nim.

I zaznaczam od razu, że NIE CHODZI tu o sytuacje przemocy domowej czy molestowania, które wręcz wymagają takiej separacji.

Zranione kobiety (a czasami mężczyźni) mają w sobie tyle – mniej lub bardziej uzasadnionego – gniewu, żalu, a czasem wręcz jadu do dawnego partnera, że używają dziecka po to, by się na byłym odegrać.  „Nie kochasz mnie? No, to nigdy już go/ich nie zobaczysz!”  – kto z was nigdy nie słyszał takiego zdania, ręka do góry.  

Ja najbardziej „lubię” je w wersji: „Jakby tak te swoje dzieci kochał, to nigdy nie rozstałby się z ich matką!” Ciekawe, że nikt na ogół nie mówi rozwodzącym się kobietom, że po prostu nie kochały swoich dzieci dość mocno, aby pozostać w złym małżeństwie (chociaż oczywiście znam – każdy zna – i kobiety i mężczyzn, którzy tak właśnie zrobili – „dla dobra dzieci”). Zwyczajnie zakładamy, że winnym rozpadu związku jest prawie zawsze mężczyzna – i że brak kontaktu z dzieckiem jest dla niego słuszną (a przynajmniej nieuniknioną) karą za ten fakt.

„Niedzielny tatuś!” – mówimy o takich z lekceważeniem, nie myśląc o tym, że wielu z tych mężczyzn naprawdę niedzielnymi ojcami być by nie chciało.

Wciąż panuje u nas stereotyp nieszczęsnej „samotnej mamy”, którą nieczuły facet porzuca z dzieckiem przy piersi, bez żadnych środków do życia. Nie zakłada się istnienia jakiejkolwiek głębszej więzi emocjonalnej między ojcem a dzieckiem/dziećmi. To myślenie niestety podziela również nasz system prawny, w którym mężczyzna po rozwodzie ma być przede wszystkim źródłem utrzymania – któremu, ewentualnie, za zgodą „jedynej prawdziwej opiekunki dziecka” można przyznać kilka lub kilkanaście dni „widzeń” (brr! – jak to brzmi -widzenia –  jak w więzieniach!) z potomkiem w roku.

Znam „rekordzistów” którym sąd łaskawie przyznał 72 godziny na budowanie relacji z dzieckiem ROCZNIE. Przed rozwodem byłeś, chłopie, tatą przez cały czas? Teraz masz do dyspozycji 3 dni w roku – i się realizuj!

Słyszałam także w radiu pana, który opowiadał, że kiedy w sądzie prosił o rozszerzenie kontaktów z dziećmi, od własnego adwokata usłyszał:” Panie, a po co to panu? Zgódź się pan na wysokość alimentów i miejmy to z głowy. Przecież może pan mieć wkrótce nową rodzinę i nowe dzieci…”  No, jasne – bo przecież mężczyźni z zasady NIE KOCHAJĄ swoich dzieci. Oni je tylko płodzą – i porzucają. Prawda?

Alienujący system prawny to jedno. Ale pomysłowość alienatorek (i alienatorów), żeby uniemożliwić/utrudnić nawet te kontakty, na które sąd wyraził zgodę, często nie zna granic. (I może nie od rzeczy będzie wspomnieć, że przemoc alienacji zazwyczaj nie dotyczy tylko alienowanego rodzica – lecz także dziadków, cioć i kuzynów z jego strony. Ich cierpienie już nikogo nie obchodzi…).  I nie musi to dotyczyć tylko zakazu widywania się, bo możliwe są także inne „atrakcje” w rodzaju zakazu telefonowania do dziecka czy też ukrywania listów i prezentów.

Nie, dziecko nie może się z Tobą dziś spotkać. Nie może, bo ma katar. Nie może, bo poszło do koleżanki. Nie może, bo JA się nie zgadzam. Nie może, bo nie chce.

I właśnie temu dziecięcemu „nie chcę!” ja bym się uważnie przyjrzała. Czy młody człowiek „nie chce więcej widzieć taty (mamy)” ponieważ rzeczywiście może mieć jakieś uzasadnione pretensje – czy może jest to efekt „prania mózgu” przez inne osoby?

Trudno mi sobie nawet wyobrazić, jak bardzo musi być to bolesne dla człowieka, któremu sąd przyznał np. 12 godzin „widzeń” z własnym dzieckiem w miesiącu. Niby „ma do tego prawo” – a jednak nie ma prawa.  Znam panów, którzy  mimo „prawa” i chęci nie widywali dzieci od lat. Przy czym, zaznaczam na wszelki wypadek, są to wszystko panowie sumiennie płacący alimenty. Czasami gorzko nazywają je „biletem wstępu na widzenie z dzieckiem.”

Niektóre kobiety są w stanie posunąć się jeszcze dalej: do wzbudzania w dziecku strachu czy wręcz nienawiści do ojca. Na zasadzie:”Skoro ja go nie kocham, to Ty też nie możesz!”. No, i żeby można było potem powiedzieć sędziemu, że to dziecko samo „nie chce” widywać się z tatą.

Mam przyjaciela, którego autystyczna córeczka wpadała w histerię na sam jego widok (nie, nie jest potworem, który porzucił swoje niepełnosprawne dziecko – rozstał się z jego mamą, zanim dowiedział się, że zostanie tatą, dowiedziawszy się zaś, uznał córeczkę i rozpoczął walkę o kontakty z nią) ponieważ mama i babcia wmówiły jej, że tata jest złym człowiekiem („Tata zły! Buuu! Płacz, płacz!”). Spazmy ustały, gdy wreszcie pozwolono mu spotykać się z dziewczynką sam na sam, bez kontrolującej obecności mamy. Dzisiaj już cieszą się wzajemnie swoim towarzystwem.

Mam kuzyna, najłagodniejszego człowieka pod słońcem, wręcz trochę fajtłapę i melancholika, którego była partnerka oskarżyła fałszywie o to, że ją bił – tylko po to, by wzbudzić w synu strach przed ojcem. Czy mały bał się taty? Oczywiście, że się bał. W końcu to był „potwór, który skrzywdził jego mamusię.” Ale mu przeszło, na szczęście.

Jeden z moich znajomych wspomniał, jak to na „widzeniu” jego córeczka, bawiąc się z nim, mimochodem rzuciła: „Wiesz, tatusiu, ja myślę, że mamusia czasem kłamie. – Tak? – zainteresował się mój znajomy – A dlaczego tak myślisz?  – Bo to, co mama mówi o Tobie, to nieprawda… – padła odpowiedź.”

Inny znajomy opowiadał mi, że jego córka w obecności mamy i jej nowego partnera odnosiła się do niego opryskliwie i wykonywała wulgarne gesty – ale kiedy zostali sami, zaczęła go obejmować i przepraszać. Po prostu takiego zachowania po niej oczekiwano…

Fora internetowe, skupiające tzw. „alimenciary” pełne są wątków typu: „Jak załatwić zaświadczenie od psychologa, że dziecko było molestowane przez ojca.”

Nie uważacie, że to wstrętne?

W zdecydowanej większości przypadków zachowania alienacyjne nie były dotąd w żaden sposób karane. Teraz ma się to zmienić – utrudnianie kontaktów dziecka z jednym z rodziców ma być zagrożone karą pieniężną. I od razu pojawili się w Sieci liczni obrońcy uciśnionych „samotnych mam”, które zły rząd PiS chce karać rzekomo za to, że dziecko „nie chce” widywać się z tatą – albo chce tylko w obecności mamy…

Dodam jeszcze, że – poza przypadkami gdy obecność drugiej osoby jest konieczna, by rzeczywiście zapewnić dziecku poczucie bezpieczeństwa – często takie „spotkania w obecności” są wymuszane przez alienującego rodzica po to, by nadal manipulować dzieckiem.

Znałam panią, która mówiła do córeczki: „Możesz spotkać się z tatą. Ale pamiętaj, jeśli zaczniesz się do niego przytulać – to mamusi serduszko pęknie!”

Nie, nie, nie! Alienacja rodzicielska to PRZEMOC. Powinna być karana. Reagujcie, gdy ją dostrzegacie w swoim otoczeniu. Proszę!

 

Co słychać u mojego „Asa”? (I inne refleksje natury osobistej.)


I znowu nagromadziło się tyle spraw (tematów), którymi chciałabym się tu z Wami podzielić, że tradycyjnie już nie wiem, od czego zacząć.

Postanowiłam więc zacząć od tego, co najbardziej osobiste – bo wiadomo, że bliższa ciału koszula.

Przede wszystkim, chciałabym, żebyście wiedzieli, że mój synek Bogdan, który ma Zespół Aspergera, powoli, acz systematycznie się rozwija. 

Od ponad roku nie używa już pieluszek (uff – a myślałam, że to nigdy nie nastąpi:)), znacznie poprawiły się jego zdolności komunikacyjne (mówi dużo wyraźniej i buduje bogatsze zdania) oraz matematyczne. Liczy w zakresie dziesięciu, potrafi opowiedzieć prostą historyjkę (dla osoby ze spektrum autyzmu bywa to bardzo trudne), dużo łatwiej wyraża swoje emocje.

Potrafi odwzorować prosty szlaczek i wykonać większość  zadań przedszkolnych, przewidzianych dla zwykłego pięciolatka. Szczególnie lubi te związane z odkrywaniem prawidłowości (wzorów) lub wyszukiwaniem różnic. Zaczął nawet ostatnio spontanicznie rysować, choć jego rysunki w dalszym ciągu są na poziomie nieadekwatnym do wieku. 

Utrzymuje się stale jego pewna niezdarność ruchowa (często się tłumaczy, że coś po prostu samo wypadło mu z rąk) – nadal nie radzi sobie z odpinaniem guzików czy zawiązywaniem sznurówek –  nadwrażliwość niektórych zmysłów (musimy kupować najłagodniejsze szampony dla noworodków – w przypadku wszystkich innych synek twierdzi, że szczypią go w oczy, choćby producenci tych kosmetyków zarzekali się, że to niemożliwe) i związana z tym wybiórczość pokarmowa. 

Obawiając się w związku z tym  niedoborów składników odżywczych zaczęliśmy na własną rękę delikatnie je suplementować przy użyciu popularnych preparatów dla dzieci. Wydaje mi się, że przyniosło to nawet nieznaczną poprawę apetytu. I koncentracji.

Zauważyłam z niejakim zdziwieniem, że trudność sprawia mu zrozumienie niektórych słów i wyrażeń, co do których mogłabym przysiąc, że je rozumie. Nie wiedział na przykład, co oznacza „bezcukrowa herbata.” Od tamtego czasu zawsze pytam go, czy na pewno wie, co znaczą słowa, które słyszy lub których używa.

Uczęszczamy na terapię sensoryczną, logopedyczną i pedagogiczną.

Spieszę donieść, że Boguś wciąż nie porzucił swoich specyficznych zainteresowań dotyczących gaszenia pożarów. Ja oczywiście nie liczyłam na nic innego (i dlatego literki i cyferki ćwiczymy w książeczkach ze Strażakiem Samem – to moja jedyna szansa, żeby utrzymać jego uwagę dłużej, niż przez 5 minut:)). Trochę gorzej z naszym otoczeniem. 

Mój brat i bratowa byli co najmniej lekko zdziwieni, gdy rozpaliliśmy ognisko, a mój synek cały czas stał przy nim w pogotowiu ze swoim zabawkowym sprzętem strażackim (tak, ten prezent na Dzień Dziecka to był strzał w dziesiątkę – to jedyna rzecz, która skłania go do spontanicznego ruchu na świeżym powietrzu!) -gotowy w każdej chwili do gaszenia pożaru. I byli co najmniej zdegustowani, gdy mały rozpłakał się wniebogłosy, gdy mu ten sprzęt odebrano…

I co ja poradzę na to, że na ogół nikt nie rozumie, że dla Bogdana główny sens istnienia ognia (obojętnie, czy to będzie zapalona dla nastroju świeca, ognisko czy na przykład ogień w kominku…) polega na tym, że prędzej czy później można go ZGASIĆ?!

Od kilku dni synuś doprasza się od nas usilnie, byśmy mu zbudowali na podwórku domek z tektury – oczywiście tylko po to, aby mógł go podpalić, a następnie ugasić…

I jestem już prawie zdecydowana przychylić się do tej jego prośby (na przykład z okazji zbliżających się jego imienin – 17 lipca) – chociaż obawiam się posądzenia mojego dziecka o jakieś niezdrowe, piromańskie skłonności. Tymczasem on nie lubi wzniecać pożarów – on tylko chce je gasić. I już.

Czasami myślę, że wychowanie takiego dziecka byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Zespół Aspergera był widoczną niepełnosprawnością, taką jak na przykład moja. Ponieważ jednak jest bardziej ukryty, wciąż muszę się przed kimś tłumaczyć, że moje dziecko nie jest „niegrzeczne”, ani, tym bardziej, niczego mu nie „wmawiam”. Ludzie tak niewiele wiedzą o tym zaburzeniu (spotykam np. osoby, które mylą ZA z Zespołem Downa). A na moich rodziców żadne w ogóle tłumaczenia nie działają.

Ciągle pytają na przykład, kiedy się „skończy” ta terapia Bogdana. Kiedy mówię, że prawdopodobnie nigdy (ZA to coś takiego, z czym człowiek musi się zmagać całe życie) – nie słuchają mnie. Albo wołają z oburzeniem: „No, co Ty opowiadasz! Przecież to jest taki inteligentny chłopczyk!” A czy  ja twierdzę, że jest niepełnosprawny intelektualnie? Twierdzę jedynie (a specjaliści przyznają mi rację!) że ma Zespół Aspergera. To zdecydowanie NIE JEST to samo! Wielu wybitnych ludzi miało ZA.

Przyznam się Wam do czegoś. Boję się. Mój wyjątkowy synek ma dopiero pięć lat – a ja się już boję o jego przyszłość. Obawiam się na przykład, że nasz system edukacyjny go zmiażdży. Że wypchnie go poza nawias normalnej nauki, w kierunku szkolnictwa specjalnego – gdzie (czytałam podręczniki!) jego zupełnie normalny potencjał umysłowy może się zmarnować.

Wiem, że najlepszym dla niego rozwiązaniem byłby nauczyciel-asystent i dostosowanie wymagań w zwykłej szkole podstawowej. (Będę o to zabiegać.) Albo w ogóle podstawówka z oddziałami integracyjnymi. Ba – ale jak się do niej dostać, kiedy się jest niepełnosprawną mamą z małej miejscowości?  I w dodatku prawie nikt ci nie wierzy, że to jest w ogóle potrzebne?

Nieustannie nurtuje mnie też jedna myśl: że właściwie cała terapia osób ze spektrum autyzmu zmierza do tego, by je „przystosować” do reszty społeczeństwa. Nigdy na odwrót. Chcemy po prostu, by takie dzieci przestały być sobą – a zaczęły się zachowywać tak, jak wszystkie inne. Wymagamy od nich, by radziły sobie świetnie w „naszym” świecie (wiem, że mój syn bardzo się stara), jednocześnie nie zadając sobie ani odrobiny trudu, by zrozumieć „ich” świat i sposób myślenia. Nie uważacie, że to trochę nietolerancyjne?

Jednocześnie wciąż mam nadzieję na lepsze jutro (widzę, że idzie ku lepszemu) – i zaczynam już rozważać, czy ZA jest przeszkodą w przyjęciu do Wyższej Szkoły Pożarniczej – mój synek właśnie pytał, jaką szkołę trzeba skończyć, żeby zostać strażakiem… 😉

Wierzę, że (prawie) wszystko jeszcze przed nami – i jeżeli dorośnie i dalej będzie chciał to robić, to właściwie – dlaczego nie?

A na zakończenie jeszcze kilka słów o mnie i o P., bo niektórzy z Was o to też pytali.

Niniejszym oświadczam, że nadal kocham mego męża i nie zamierzam przechodzić na poliamorię. 🙂 Mimo że było w moim życiu kilku mężczyzn, których darzyłam szczerym uczuciem, a prawdziwa miłość nigdy, moim zdaniem, nie mija do końca. 

Jestem głęboko przekonana, że byłabym szczęśliwa, mogąc mieć przy sobie ich wszystkich naraz. To byli (i są!) naprawdę wyjątkowi faceci.

Takie przekonanie to jednak za mało, abym miała zaryzykować tym, co dla mnie najważniejsze. Tylko przy P. budzę się każdego ranka od 13 lat. Z nim zbudowałam dom. Z nim razem wychowuję dzieci. Odkąd się znamy, nigdy nie wymieniłam choćby pocałunku z nikim innym. I wołałabym, żeby tak pozostało.

Oczywiście, nasza miłość małżeńska nie zawsze jest  tak intensywna, jak była na początku. Zdarzają się nam gorsze dni – a nawet poważne sprzeczki (ostatnio, co mnie bardzo martwi, także niekiedy różnice na tle politycznym). Codziennie jednak staramy się odnawiać ją na nowo – i jak dotąd nam się to jakoś udaje.

A ja często sobie powtarzam jedno zdanie, które kiedyś napisałam tu na blogu. „Kochać P. Kochać P. Każdego dnia coraz bardziej kochać P.” 

Amen – to znaczy: niech tak się stanie.

Nie taki katecheta straszny…

W Sieci znów zawrzało. „Zamach na państwo świeckie!” – krzyczą jedni. „Dyskryminacja osób wierzących!” – wołają drudzy.  Ale o co chodzi? Co się tak strasznego stało?

Otóż MEN pod wodzą Anny Zalewskiej  chce przyznać dyrektorom szkół publicznych prawo do wyznaczania również katechetów (świeckich i duchownych) na wychowawców klas. Pominę na razie argument – do znudzenia powtarzany przy innych okazjach – że sama taka MOŻLIWOŚĆ nie musi jeszcze oznaczać takiego OBOWIĄZKU. Decyzja i tak zawsze będzie należeć do dyrekcji szkoły.

Zastanawia mnie jednak inna wysuwana wątpliwość. Że rzekomo wychowawca-katecheta nie będzie „sprawiedliwie” traktował uczniów, którzy nie uczęszczają na jego zajęcia. To oczywiście zdarzyć się może, lecz w takim razie podobny zarzut powinien również dotyczyć np. wychowawców-wuefistów. Wiele dzieci jest wszak zwolnionych z w-fu. A co z nauczycielami etyki, że się tak zapytam? Też niegodni tego zaszczytu?  I skąd ta pewność, że nauczyciel-ateista będzie się zawsze z sympatią odnosił do uczniów wierzących, matematyk do humanistów, a zaprzysięgła feministka nigdy nie będzie w sporach faworyzowała dziewczynek? Wszystko wszak zależy od konkretnego człowieka. Ten wątek mogłabym podsumować anegdotką z własnego doświadczenia. Otóż wykładowcą etyki na mojej uczelni był ksiądz (który potem został również moim spowiednikiem). I nigdy nie zapomnę, jak pewien mój kolega, deklarujący się się jako ateista, na pierwszych zajęciach zapytał go, czy różnica poglądów między nimi będzie miała jakiekolwiek znaczenie. Na to ksiądz odparł, że dopóki ta różnica będzie dotyczyć kwestii, czy Bóg istnieje, to nie. I tak być powinno.

Oczywiście, zetknęłam się w swoim życiu i z KOSZMARNYMI katechetami – lecz to samo mogłabym powiedzieć o nauczycielach wielu innych przedmiotów. W naszym gimnazjum był nauczyciel wychowania fizycznego, który miał pociąg do nieletnich uczennic. I TAK – był wychowawcą klasy. Opowiadano mi też o pewnym panu, który miał wyrok w zawieszeniu, a gdy się bardzo zdenerwował, potrafił uderzyć głową krnąbrnego ucznia o ścianę lub o tablicę. Oraz o pani wychowawczyni, która spoliczkowała uczennicę, a następnie (gdy dziewczyna w odwecie rzuciła w jej kierunku brzydkim słowem) pozwała ją do sądu…

Wszyscy ci ludzie MOGLI być wychowawcami – a mój przyjaciel, teolog i muzyk, który ma świetny kontakt z młodzieżą, nie może? Dlaczego? Bo (Dawkinsie, broń!) pod jego wpływem jakiś młody, zbuntowany ateista mógłby jeszcze dojść do wniosku, że wiara w Boga nie jest może aż tak idiotyczna, jak wcześniej zakładał?

Ogólnie rzecz ujmując, sądzę, że rola wychowawcy NIE POLEGA na tym, by przekazywać uczniom swoje poglądy na życie (jakiekolwiek by one nie były) lecz by pomóc im rozwiązywać ICH problemy. A to może robić każdy myślący i czujący nauczyciel. Niezależnie od tego, czy jest pastafarianinem, agnostykiem czy buddystą. Nawiasem mówiąc, ów „katecheta” nie musi nawet wcale oznaczać „katolika”. W naszej podstawówce religii nauczają osoby różnych wyznań – i ja osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wychowawcą w klasie moich dzieci był ktoś innego wyznania, niż moje własne. Bo niby czemu miałabym mieć obiekcje?

Nie przeceniałabym też aż tak bardzo wpływu wychowawców na światopogląd dzieci i młodzieży. Miałam w życiu wielu nauczycieli którzy nie kryli swoich przekonań – antyklerykalnych, szowinistycznych, komunistycznych a nawet rasistowskich – a przecież, Bogu dzięki, nie stałam się podobna do żadnego z nich…

Inni z kolei podnoszą, że ponieważ nie wszystkie dzieci chodzą na lekcje religii, taki wychowawca miałby z niektórymi uczniami rzadszy kontakt, niż z innymi. To prawda. Lecz po pierwsze, podobny zarzut można postawić wszystkim prowadzącym zajęcia nieobowiązkowe. Czy i oni nie powinni być wychowawcami klas? Ja np. nie chodziłam w liceum na muzykę (słoń mi nadepnął na ucho), lecz na plastykę z historią sztuki. Rozumiem, że nauczycielka muzyki nie powinna obejmować wychowawstwa w mojej klasie?

Po drugie, troskliwe towarzyszenie każdemu uczniowi z osobna to (powyżej III klasy podstawówki)  w dużej mierze mit. Większość kontaktuje się ze swymi wychowawcami raz w tygodniu, na godzinie wychowawczej właśnie. Nieliczni tylko – ci najbardziej gorliwi – informują gdzie i kiedy można ich znaleźć poza tym. I tutaj zresztą moim zdaniem w lepszej sytuacji są nauczyciele przedmiotów nieobowiązkowych – jako dysponujący często większą ilością czasu. Ostatecznie jednak rzecz nie w tym, czego uczysz, tylko – jak bardzo jesteś gotów (gotowa) się zaangażować w rolę wychowawcy klasy.

Proszę mi wierzyć, że znałam i takich, dla których to zaszczytne „wychowawstwo” to był po prostu kolejny nudny obowiązek. Dodatkowa papierkowa robota – i niewiele poza tym. I mówię to jako osoba, która miała okazję poznać szkołę z obydwu stron katedry.

I wreszcie – niektórzy pytają, czy wychowawca-katecheta w większym stopniu będzie podlegał swojej władzy duchownej (biskupowi) czy świeckiemu przełożonemu (dyrektorowi szkoły). Owszem, jeśli chodzi o treści nauczania swego przedmiotu (religii) każdy katecheta podlega kontroli ze strony władzy duchownej właściwej dla jego wyznania. A więc np. katecheta-katolik NIE MOŻE nauczać dzieci, że Bóg nie istnieje. Nie wiem jednak, co to ma wspólnego z byciem wychowawcą klasy. Bo w kwestiach  organizacyjno-wychowawczych katecheci podlegają, tak jak wszyscy inni pedagodzy, dyrekcji szkoły. I dyrektor wciąż ma prawo dyscyplinarnie zwolnić pracownika, który by kazał dzieciom za karę klęczeć na grochu lub zmuszał małych ateistów siłą do przyjęcia chrztu…

Nie jestem entuzjastką lekcji religii w szkole (ani poczynań tego rządu) – pisałam już wielokrotnie o tym – lecz błagam: skoro już katecheci pracują w szkole, nie róbmy z nich nauczycieli (ba, nawet LUDZI!) „drugiej kategorii.”