Za co nie lubię Donalda Tuska?

No, cóż, jakby tak dobrze poszukać, z pewnością znalazłoby się kilka takich rzeczy (i od razu mówię, że nie jestem z PiS-u!:)).

Ale chyba najbardziej obecny przewodniczący Rady Europy „podpadł mi” (jako matce) swoją, delikatnie mówiąc, niezbyt mądrą wypowiedzią na temat przedszkoli, którą próbował uzasadnić reformę edukacji, „przesuwającą” wszystkie sześciolatki z przedszkoli do szkół.

Nazwał on mianowicie przedszkola ni mniej ni więcej tylko „przechowalniami dla dzieci” (sic!) oraz oskarżył korzystających z nich rodziców o to, że zwyczajnie… nie chce im się zajmować swoim potomstwem.

O ile to drugie jest po prostu niesprawiedliwe, o tyle to pierwsze jest piramidalną bzdurą. Przedszkola bowiem nie są (w przeciwieństwie do żłobków czy też dawnych „ochronek”) jedynie instytucjami o charakterze opiekuńczym, lecz także (i przede wszystkim) edukacyjnym.

Dziwnym trafem te kraje (jak np. Finlandia), w których tym początkowym etapem nauczania objęto największy odsetek dzieci, mają też potem najlepsze wyniki w europejskich rankingach szkolnych. Paradoksalnie, prawidłowość tę zaczyna dostrzegać również polski system oświaty, ponieważ od roku 2004 obowiązkowym rocznym „przygotowaniem przedszkolnym” objęto u nas wszystkie sześciolatki, a od 2011 roku – także pięciolatki.

Nie od dziś wiadomo, że (ogólnie rzecz biorąc) dzieci, które wcześniej uczęszczały do „dobrego” przedszkola, znacznie lepiej i łatwiej radzą sobie w szkole, niż te, które do siódmego roku życia pozostawały jedynie pod czułą opieką rodziców. Oczywiście, jak zwykle dopuszczam znaczące wyjątki od tej zasady. Tym niemniej uważam, że stworzenie w domu warunków dla rozwoju dziecka, odpowiadających czy nawet przewyższających to, co jest możliwe do zrealizowania w przedszkolu, jest bardzo trudne, a czasami wręcz niemożliwe.

Mówiąc wprost – ażeby w pełni zastąpić swojemu dziecku przedszkole, każdy rodzic musiałby stworzyć je u siebie w domu (jak to zresztą zrobił Józef Piłsudski w trosce o swoje córki – dlatego też uważam decyzję o przeniesieniu tej placówki z pałacyku w Sulejówku na inne miejsce za skandaliczną – przedszkole to jest w takim samym stopniu obiektem historycznym, jak i dom Marszałka) oraz samemu przedzierzgnąć się w przedszkolankę.

A nie oszukujmy się: nie każdy ma tyle czasu, wiedzy, umiejętności i (co tu kryć?) pieniędzy.

Sama przyznaję bez bicia, że pomimo mojego pedagogicznego przygotowania, inwencji, miłości oraz ogromu dobrych chęci miałam niekiedy spore trudności z sensownym zorganizowaniem czasu mojej ruchliwej 2,5-latce.

A nie chciałam, by spędzała całe dnie przylepiona do ekranu telewizora lub/i komputera…

Dlatego teraz cieszę się, gdy widzę, jaka jest szczęśliwa, idąc do przedszkola, gdzie różnorodność zajęć (i towarzystwo innych dzieci – co nie jest bez znaczenia w dobie naszych małych rodzin, gdy trudno czasem – naprawdę! – znaleźć równolatka do zabawy dla naszej pociechy) ma nieporównanie większą, niż to, co ja mogę jej zaoferować w domu.

A w każdym razie wiem, że były premier się myli – i że posyłając ją tam nie kieruję się jedynie własną wygodą, lecz także (a może: przede wszystkim) dobrem mojego dziecka. Wcale nie czuję się „wyrodną matką”, która oddaje dziecko na kilka godzin do „przechowalni”, ponieważ po prostu chce się go pozbyć…

 

Przedszkole-150x150

Na ilustracji: Bł. Edmund Bojanowski (1814-1871), jeden z pionierów wychowania przedszkolnego na ziemiach polskich, wśród dzieci. 🙂

HALLOWEEN: rekonkwista.

Kiedy się – tak jak ja – pisze bloga na tematy „okołoreligijne” już od ładnych paru lat, łatwo zauważyć, że Internet ma pod tym względem pewien swój rytm.

Innymi słowy, że istnieją swego rodzaju „tematy dyżurne.”

W styczniu lub w lutym na przykład takim tematem jest „kolęda” (i nieokiełznana wprost chciwość księży, którzy nie wiedzieć czemu napadają na ewolucji ducha winnych ateistów, ażeby im przemocą wydrzeć ich ciężko zarobione pieniądze:)), w maju – pierwsza komunia święta i związany z nią szał prezentów.

A kiedy zbliża się koniec października, można w ciemno obstawiać, że tematem numer jeden (zarówno na stronach bardziej „religijnych”, jak i tych mniej…) będzieHALLOWEEN.

Tak więc jedni żywiołowo zakładają na Facebooku profile w stylu: „Jestem katolikiem. Nie obchodzę Halloween.” (co jeden z publicystów „Tygodnika Powszechnego” ostatnio nazwał, chyba nie całkiem trafnie, „szantażowaniem wiarą” – istnieją już nawet grupy pod hasłem: „Jestem katolikiem – nie kupuję w IKEI!”- choć ja bym wolała np. taką: „Jestem katolikiem – nie biorę łapówek!”:)) – a znów inni rytualnie utyskują na „zacofanych księży”, którzy, oczywiście, chcieliby młodym ludziom zabronić każdej dobrej zabawy, perfidnie strasząc ich w tym celu szatanem.

Czytałam zresztą ostatnio o pewnym apostacie, który pozwał do sądu swoją parafię pod zarzutem, że go tam „straszono piekłem.”:)

Naturalnie w chrześcijaństwie zawsze istniały grupy, które, jak się zdaje, bardziej gorliwie poszukiwały szatana, niż Pana Boga. Albo próbowały się zupełnie odciąć od „tego złego świata i wszystkich spraw jego.” To bardzo niezdrowo.

Mnie samej jednak zawsze bliższy był nurt zwany „inkulturacją”, również obecny w Kościele od zarania jego dziejów – a polegający, z grubsza rzecz biorąc, na tym, że zamiast „zwalczać” (ogniem, mieczem i kropidłem:)) pewne zastane w świecie tradycje, próbuje się je raczej wypełnić bardziej chrześcijańską treścią.

Tym bardziej, że akurat u początków dzisiejszego Halloween (sama nazwa pochodzi od „All Hallows Eve” – „Wigilia Wszystkich Świętych”) stoją m.in. średniowieczne procesje pobożnych irlandzkich katolików – chyba podobne w nastroju do naszych jasełek czy zapustów – którzy przebierali się na tę okazję za diabły, anioły i świętych.

Dopiero za sprawą angielskiej reformacji, gdy po domach zaczęli biegać chłopcy proszący o kawałek węgla do spalenia „papistowskich” obrazów i książek (te bryłki węgla przemieniły się potem w gorące kartofle, a wreszcie w cukierki) – cała zabawa zaczęła nabierać wyraźnie antykatolickiego charakteru.

No, a potem „domieszano” do tego tygla jeszcze elementy „pogańskie” (celtyckie i inne) i popkulturowe – te wszystkie strzygi, duchy, wilkołaki i wampiry – i „nowa, świecka tradycja” była już gotowa.

Ale mnie się mimo wszystko marzą EWANGELIZACYJNE plakaty na mieście, skierowane przede wszystkim do dzieci i młodzieży (bo to jednak głównie dzieciaki pociąga taka impreza): „Świętujcie Z NAMI Halloween!”

I nie wiem, co by się takiego strasznego – i „przeciwnego naszej polskiej tradycji” (która przecież dotyczy 1. i 2. listopada, a nie 31 października!) – stało, gdyby tego dnia wieczorem urządzić przy kościele taki korowód przebierańców – a potem zaprosić jego uczestników na herbatkę i poczęstunek, na przykład złożony z dań… z dyni?

Mój Tata np. do dziś z rozczuleniem wspomina dynie w słodkiej zalewie, które robiła jego babcia. Wiem też, że są konfitury z dyni, ciasta z dyni, zupa dyniowa…

Nie jest to więc całkiem tak, że DYNIA jest elementem całkowicie obcym naszej kulturze… :)

A gdyby poprzedzić taką imprezę jeszcze np. losowaniem świętego, którego kostium należy sobie przygotować, zabawa mogłaby być naprawdę przednia.

Tym bardziej, że przebrania niektórych postaci nie byłyby wcale mniej „hardcorowe” niż standardowe „dracule” i wiedźmy. Że przypomnę choćby św. Agatę, przedstawianą w ikonografii, jak niesie na misie własny odcięty biust – albo św. Sebastiana, przeszytego strzałami…;)

No, dobrze – może trochę przesadziłam. :) W końcu chodzi o dzieci. Tym niemniej uważam, że sam pomysł wart jest przemyślenia.

Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że w obecnym stanie rzeczy taka „rekonkwista” tego święta dla katolicyzmu może być bardzo trudna. Co jednak szkodzi spróbować?

 

Smutny Adwent?

Wielu ludzi (zwłaszcza młodych, choć nie tylko), postrzega chrześcijaństwo tylko przez pryzmat tego, czego „KOŚCIÓŁ NAM ZABRANIA!” ? Czy więc należy dokładać im jeszcze jeden ciężar -„w Adwencie nie wypada się bawić!”? (Miałam w Ruchu Światło-Życie moderatora który – na pewno w dobrej wierze – nauczał młodzież, że „poza narzeczeństwem”nawet tak niewinne gesty, jak trzymanie się za ręce są grzechem. I czy myślicie, że potem mogli słuchać go z powagą, gdy im mówił o seksie przedmałżeńskim? Bo skoro „wszystko jest zakazane!” to co za różnica, czy zgrzeszę tym, czy tamtym?;)).

Jak wiadomo, jestem niepełnosprawna, więc nigdy nie chodziłam na „imprezy” (a po prawdzie, to nawet niespecjalnie mnie tam ciągnęło…) – i nie wiem, czy rzeczywiście przynoszą one ludziom prawdziwą radość, rozrywkę i odprężenie, czy tylko chwilowe ZAPOMNIENIE o rzeczywistości, nierzadko w oparach alkoholu i narkotyków, albo w objęciach zupełnie obcych osób?).

Ale jest prawdą, że w ciągu wieków Adwent, ten „RADOSNY czas oczekiwania” dziwnie nam się upodobnił do Wielkiego Postu, okresu pokuty. Jeszcze w nieodległych przecież czasach mojej pierwszej młodości należał do owych „czasów zakazanych”, kiedy to „zabaw hucznych” nie należało urządzać.

I choć po Soborze Kościół oficjalnie od tego odszedł, to czy widać to w naszych kościołach, w naszej liturgii, w przeżywaniu tego okresu? Jakaś SMUTNA ta nasza radość! Mówimy młodzieży – nie szukajcie radości w pubie! Ale czy naprawdę pokazujemy ludziom, że można ją znaleźć również  w Kościele, w służbie dla innych, w byciu razem, w rodzinie? (Czasami te przymusowe rodzinne spędy to dla młodych istny koszmar…)

„Chrześcijaństwo jest po prostu SMUTNE.” – napisał mi jeden z moich Czytelników. Czyżby miał rację?

***

Niewątpliwie najradośniejsze okresy Adwentu przeżywałam będąc jeszcze uczennicą szkoły Nazaretanek.

Wcześniej słowo „adwent” oznaczało dla mnie, z grubsza rzecz biorąc, tylko tyle, że wkrótce będą Święta.

Tymczasem bezpiecznie ukryta przed wszechobecną komercją (czy zauważyliście, że obecnie „sezon świąteczny” w sklepach zaczyna się praktycznie zaraz po Wszystkich Świętych? Zatem żaden „adwent” nie istnieje!) za wysokim, szkolnym murem, nauczyłam się delektować tym czasem oczekiwania na Zbawiciela, z jego porannymi mszami, których mrok rozświetlają „roratne” świece, z piękną liturgią, w której mówi się o tym „Dziecku, którego Dziewica Matka oczekiwała z wielką miłością”, ze śpiewami, które wyrażają całą naszą tęsknotę za Tym, który do nas przychodzi, z nocnymi czuwaniami, głębokimi spowiedziami i rekolekcjami…

Ale także z dorocznym pieczeniem przez Siostry orzechowych ciasteczek, których zapach rozchodził się po całym budynku, obwieszczając nam, że to już niedługo – i z zupełnie niepowtarzalną atmosferą „nazareckiej” Wigilii, organizowanej w internacie na kilka dni przed wyjazdem do domu na Święta – zawsze z prawdziwą kutią (mniam!), opłatkiem, choinką i kolędami, po której nieodmiennie śpiewałam z głębokim przekonaniem:

„Wszystko stworzenie,
śpiewaj Panu swemu!
Pomóż w radości
wielkiej memu!” 

Ech… Wydaje się, że to było tak dawno – a przecież tak niedawno…