Zakochana zakonnica.

W XVII stuleciu życie zakonne w Europie przeżywało bardzo głęboki kryzys. Istniały wprawdzie surowe, starodawne reguły, ale nikt na nie nie zważał.

Wysoko urodzone mniszki miały w klasztorach już nie tyle cele, co wygodnie urządzone mieszkania, a zamożne damy mogły sobie kupić (oczywiście za grube pieniądze) prawo zamieszkiwania w zakonie, dokąd wnosiły światowe obyczaje. Jeśli reguła nie zezwalała np. zakonnicom na noszenie (zgodnie z ówczesną modą) długich i powłóczystych sukien, zaczęły krótko obcinać swoje habity, aby pokazać zgrabne nogi w obcisłych pantofelkach.

Przepisy karały zakonnicę, której by udowodniono grzeszny związek z mężczyzną, dziesięcioma latami pokuty i odosobnienia z brakiem dostępu do kraty, a jednak nie było w owych dziwnych czasach nic łatwiejszego, niż uzyskać dostęp do klasztoru…

W szczególności w krajach Półwyspu Iberyjskiego, w Hiszpanii i Portugalii, istniał ówcześnie dwuznaczny obyczaj tzw. galantes, „giermków zakonnic”, którym wolno je było adorować niemalże oficjalnie.

I w takim to właśnie świecie przyszło żyć Marianie Alcoforado, urodzonej w roku 1640 portugalskiej zakonnicy z klasztoru Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia w Bei, gdzie jej wpływowa rodzina umieściła ją (jak to często wówczas bywało) z uwagi na „niespokojne czasy” – a zapewne i brak planów matrymonialnych.

Mając zaledwie dwadzieścia sześć lat Mariana spotkała markiza de Chamilly, późniejszego marszałka Francji, lekkomyślnego wojaka i pożeracza serc niewieścich (żonatego zresztą), trzydziestoletniego wówczas kapitana zaciężnych wojsk francuskich – i, co było do przewidzenia, natychmiast się w nim zakochała.

Saint-Simon tak o nim pisze w swoich pamiętnikach: „Chamilly był w rzeczywistości dość dobrze zbudowanym mężczyzną; ale równocześnie był bardzo grubiański i tak głupi, tak ciężki na umyśle, że gdy się na niego patrzyło i jego bredni słuchało, człowiek (…) nie był w stanie pojąć, [jak] by się jakaś kobieta w nim rozkochać mogła (…). Jeżeli zrobił w ogóle jakąś karierę pomimo swej potwornej głupoty, to zawdzięczał to jedynie swej żonie, mądrej i rozgarniętej osobie.”

Niestety, te tak wątpliwe przymioty ukochanego nie zraziły młodej, wrażliwej mniszki, która pokochała kogoś zupełnie niegodnego jej uczucia z całą szczerością i namiętnością, na jaką było ją stać. No, cóż – jak konkluduje Przybyszewski (tłumacz jej „Listów miłosnych”, znanych także jako „Listy portugalskie”) – nieśmiertelna historia miłości Tytanii do osła powtarza się w nieskończoność…

Dla de Chamilly’ego krótki i burzliwy romans z młodą zakonnicą nie był z pewnością niczym więcej, jak tylko miłym lekarstwem na nudę, jaka mu towarzyszyła w małym, prowincjonalnym garnizonie w Bei – dla niej zaś (och, jak dobrze ją rozumiem:)) wydarzeniem, które na zawsze naznaczyło jej dalsze życie.

Kiedy de Chamilly przy pierwszej sposobności wsiada na okręt i ucieka do Francji, by uwolnić się od swojej oszalałej z miłości kochanki, ta pisze do niego swoje słynne pięć (tylko pięć!) listów, które na trwałe weszły (na równi np. z listami Heloizy) do kanonu literatury światowej.

W pierwszych z nich próbuje jeszcze usprawiedliwiać wiarołomnego kochanka, by w kolejnych, stopniowo i za cenę ogromnego bólu, pogodzić się wreszcie z rzeczywistością odrzucenia – i już nie pisać nigdy więcej.

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że z tą chwilą zakończyły się cierpienia nieszczęsnej „upadłej” zakonnicy. Jak pisze o niej Przybyszewski, jeszcze „przez pół wieku tym umierała, że umrzeć nie mogła.”

Cierpienie porzuconej dziewczyny musiało wzbudzić w zakonnicach zrazu litość i współczucie, także z uwagi na jej wysoki stan i majętność, którą ze sobą do klasztoru wniosła. W miarę przedłużania się jednak, jej stan psychiczny musiał wywoływać u współsióstr coraz większe rozdrażnienie, tym bardziej, że jej własna rodzina (jak to często w takich razach bywa) się jej wyrzekła jako „czarnej owcy.” Jeden z jej braci, Baltazar, towarzysz de Chamilly’ego, który najprawdopodobniej umożliwił uwodzicielowi potajemne spotkania z siostrą, po całym incydencie wstępuje nagle do stanu duchownego, być może chcąc w ten sposób odkupić „skandal” do jakiego się przyczynił. Drugi brat z kolei oddał swe córki na wychowanie do całkiem innego klasztoru, by się, broń Boże, nie zaraziły „gorszącym przykładem” od ciotki.

Pomimo tych wszystkich klęsk i upokorzeń Mariana odtąd, jak na dobrą oblubienicę Chrystusa przystało, przykładnie i w pokorze pokutowała za swój „straszny grzech” (znosząc cierpliwie, jak sama powie, „cały rygor przepisów swego kraju przeciw zakonnicom”), podczas gdy ten, który ją porzucił, bawił się beztrosko, dochodząc w swojej „arcykatolickiej” ojczyźnie do najwyższych godności. W zapiskach klasztornych napisano o Marianie: „Przez wszystkie te lata gorąco się służbie bożej oddawała, wszystkim jako przykład świeciła, nikt się na nią nie poskarżył, bo dla wszystkich była słodka i łagodna, a pomimo wysokiego stanu i budującej pobożności zawsze pozostała w cieniu i na uboczu.” A kiedy wreszcie przyszedł jej czas (a zmarła w sędziwym, jak na owe czasy, wieku osiemdziesięciu trzech lat, w roku 1723) umarła spokojnie, opatrzona na drogę świętymi sakramentami.

A ponieważ nie mogę (ani nie chcę!) potępić tej, którą Bóg przyjął i przebaczył, niechaj mi wolno będzie przytoczyć tutaj kilka fragmentów z jej „bulwersujących” wyznań:

„Umieram z przerażenia na tę myśl, że Ty przy wszystkich naszych rozkoszach nie odczuwałeś nic z całej [ich] istotniej głębi. Och, tak, tak. Teraz dopiero widzę, jak fałszywa była Twoja miłostka. (…) Ale nie jesteś [chyba aż] tak nieszczęśliwy i tak całkiem wyzuty z wszelkiej uczuciowej delikatności, żeś nie umiał lepiej wyzyskać mojej bezgranicznej miłości? I jakże się to stać mogło, że przy całym ogromie swej miłości nie mogłam Ci dać szczęścia do syta?

(…) Czemuś takie wysiłki robił, by mnie oszołomić, kiedyś wiedział, że pewnego pięknego poranku mnie porzucisz? Czemuś mnie nie zostawił w spokoju i ciszy w moim klasztorze? Czym Ci może co złego zrobiła? [A] przecież musisz sobie przypominać, jak byłam skromna, jak zmieszana i wstydliwa…

Być może, że znalazłbyś kobietę piękniejszą ode mnie – a przecież mówiłeś kiedyś, że jestem piękna – ale żadnej nie znajdziesz, która by Cię tak gorąco kochała, jak ja – a ta reszta, to wszystko poza tym, to głupstwo i marność. (…)

Próbuję w tej chwili uniewinnić Waćpana i rozumiem to bardzo dobrze, że zakonnica nie bardzo się na to nadaje, by miłość wywołać. Ale potem wydaje mi się zaraz, że gdyby mężczyźni byli zdolni posłuchać głosu rozsądku, jaki wybór w miłości uczynić należy, to właśnie przedkładaliby mniszki nad wszelkie inne kobiety. Bo nic nie istnieje, co by właśnie mniszkom mogło przeszkadzać bezustannie myśleć tylko o ich miłości: nie są rozproszone przez te tysiączne rzeczy, które wypełniają (…) życie kobiet, które w świecie żyją. A wydaje mi się, że nie musi to być zbyt wielką przyjemnością, gdy się widzi, że te, które się kocha, zajęte są tysiącznymi fatałaszkami, i trzeba już mieć nadzwyczaj mało delikatności uczuć, by nie popaść w rozpacz, gdy się słyszy, jak o niczym więcej nie mówią, prócz o towarzystwie, strojach i przechadzkach.”

Biedna dziewczyna – myślała, że dla tego typu mężczyzn w związku z kobietą liczy się najbardziej partnerstwo duchowe i intelektualne. 🙂 No, cóż – nie ona pierwsza i z pewnością nie ostatnia…

blog_ii_564575_4042888_tr_mariana_alcoforado

Wszystkie cytaty pochodzą z polskiego wydania „Listów miłosnych” Mariany Alcoforado, w tłumaczeniu i ze wstępem Stanisława Przybyszewskiego (wyd. Literatura Net.pl).

Metody siostry Elviry.

Siostra Elvira (Rita) Petrozzi urodziła się w 1937 roku we włoskiej prowincji Forsione. Jej ojciec był alkoholikiem, a ona sama – jak mówi – „nigdy nie była dziewczyną z przydomowej kaplicy.” Mimo to w wieku dziewiętnastu lat wstępuje do zgromadzenia sióstr św. Joanny Antydy Thouret, którego misją jest służba ubogim, niepełnosprawnym i więźniom.

Standardowa rola przykładnej zakonnicy nie wystarcza jej jednak. „Między nami – zakonnicami, a ludźmi, wśród których pracujemy jest zawsze bariera drzwi, które zamykają się za nami wieczorem. – mówi – Ja potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym żyć z moimi braćmi dzień i noc.Ścisłe reguły zgromadzenia ograniczały mnie w mojej działalności. Przełożeni wiele razy mi powtarzali: „Musisz dokładnie opisać, co chcesz zrobić i jak to zorganizować – ja tymczasem nie miałam sztywnych, konkretnych planów. Chciałam żyć z ubogimi i tak jak ubodzy. „

Prosi więc o zwolnienie ze ślubów zakonnych złożonych w tym konkretnym zgromadzeniu i otrzymuje je ostatecznie w roku 1990. W którymś z wywiadów powie, że nie był to dla niej wielki problem: „Wiem, że ślubowałam posłuszeństwo Bogu, a nie zakonowi.”

W 1983 roku we włoskim Saluzzo zakłada pierwszy dom wspólnoty Cenacolo (Wieczernik) – której podstawowym celem jest pomoc młodym ludziom uzależnionym od narkotyków, a szerzej – wszystkim, którzy z jakiegokolwiek powodu utracili sens życia.

Jej metoda terapeutyczna, uważana przez niektórych za kontrowersyjną, opiera się na kontakcie z naturą („Osoba uzależniona – wyjaśnia siostra – potrzebuje dużo powietrza i wiele światła (…)” Stąd domy Wspólnoty zwykle posiadają własne ogrody, a nawet gospodarstwa rolne. Pamiętając wyznania Christiane F. z „My, dzieci z Dworca ZOO”, która wspominała, że jej przygoda z narkotykami zaczęła się od dzieciństwa na szarym, nijakim blokowisku, jestem w stanie przyznać siostrze rację), wspólnej pracy, twórczości i zabawie, doświadczeniu przyjaźni i wspólnoty, a nade wszystko – modlitwy i życia chrześcijańskiego.

„Czasami przychodzą do mnie chłopcy, którzy mówią: „Elvira, ale my jesteśmy ateistami, nie wierzymy w Boga!” „OK, mówię im na to – możecie nie wierzyć, ja będę wierzyła za was. Ale się módlcie.”

  

Jest to bezsprzecznie jeden z punktów, który budzi najwięcej wątpliwości (obok rezygnacji z silnych środków farmakologicznych podczas leczenia odwykowego- siostra twierdzi, że ten, kto uciekał od bólu istnienia w świat narkotyków, w procesie zdrowienia powinien doświadczyć go chociaż trochę. W przejściu przez ten trudny okres ma mu natomiast towarzyszyć „anioł stróż” – osoba, która przeszła przez to samo. „Kładę nacisk na to – mówi siostra Elvira – żeby oddać głos samym narkomanom. Oni są ekspertami w dziedzinie narkomanii, ponieważ doświadczyli jej na własnej skórze.”), nawet wśród jej zwolenników. Wiele razy słyszała od nich: „Myślisz,że to takie proste? Kogo chcesz uratować tymi swoimi zdrowaśkami?” Pewien ksiądz, również pracujący wśród narkomanów, powiedział jej:”Elviro, przykro mi, ale Twój system nie będzie funkcjonował na zewnątrz. Teraz prosisz ich, by się modlili, ale kiedy stąd wyjdą, nie będą już tego robić.”

Przyznam szczerze, że we mnie również to nieomal „magiczne” podejście do modlitwy wzbudza pewien opór – ale najwyraźniej ta metoda działa, skoro w wielu krajach (i to bynajmniej nie „sklerykalizowanych”, jak Francja) wymiar sprawiedliwości posyła młodych ludzi na terapię do domów Wspólnoty zamiast do więzień czy domów poprawczych…

Obecnie Domy Wspólnoty działają także w Polsce. Wszystkich zainteresowanych odsyłam na stronę www.nie-narkotykom.sos.pl

(Większość cytatów zaczerpnęłam z książki „Żyć pełnią życia. Fenomen siostry Elviry – świadectwa osób wyzwolonych z uzależnienia.” , wyd. eSPe, Kraków 2007)

Kościół (księdza) Obirka.

Dopiero niedawno przeczytałam książkę „Przed Bogiem” – wywiad Andrzeja Brzezieckiego i Jarosława Makowskiego z byłym jezuitą, Stanisławem Obirkiem (wyd. WAB, 2005 r.), który wsławił się m.in. krytyką niepohamowanej polskiej „wojtyłomanii.”

Przedstawia on tam własną wizję Kościoła, w którym można myśleć i stawiać (nawet niewygodne) pytania; Kościoła,który jest otwarty na dialog z inaczej myślącymi (bardziej, niż na ich „nawracanie”) i zdolny prawdziwie przyznawać się do błędów – i konstatuje, że niestety nie znalazł takiego, będąc księdzem i zakonnikiem – ja wciąż jeszcze wierzę, że kiedyś się taki stanie…

A otuchą w tej kwestii napełnił mnie przeczytany również całkiem niedawno wywiad z wiekową francuską zakonnicą, s. Emmanuelle („Mam sto lat i chciałabym Wam powiedzieć…”, wyd. Esprit, Kraków 2009), która całe swoje długie życie poświęciła najbiedniejszym z biednych, pracując m.in. w slumsach w Kairze – a sam prezydent Sarkozy wyrażał się o niej z najwyższym uznaniem.

Otóż ta niezwykła kobieta, pracująca w Zgromadzeniu Sióstr Matki Bożej z Syjonu (które działa aktywnie na rzecz pojednania chrześcijan i Żydów), przyznawała otwarcie, że zawsze była niezależna, pełna radości życia, chętnie szastała pieniędzmi, lubiła chłopców i taniec. Nigdy też nie żywiła szczególnego nabożeństwa do cierpienia i umartwień.Do tego stopnia zdawała się nie przystawać do stereotypu „potulnej zakonnicy”, że nawet jej własna matka była święcie przekonana, że się po prostu… nie nadaje. A jednak…

To właśnie ta „nieokiełznana” Emmanuelle pisze z Kairu list do Jana Pawła II dotyczący warunków życia w slumsach, (gdzie 12-13-letnie dziewczynki zachodzą w ciążę, często wskutek kazirodztwa) i prosi go o przemyślenie stanowiska w kwestii antykoncepcji w takich wypadkach – i nie zraża jej nawet milczenie Watykanu. (Dosyć roztropnie stwierdziła, że zapewne takie „ustępstwo” w jednej części świata mogłoby łatwo spowodować antykoncepcyjną burzę w Europie, gdzie sytuacja jest zupełnie, ale to zupełnie inna…)To ona mówi, że „pożądanie” między kobietą a mężczyzną, tak silnie piętnowane od początku dziejów chrześcijaństwa, może być rzeczą dobrą, jeżeli tylko oboje kochają się nawzajem i prawdziwie szanują. To ona z całą prostotą modliła się w slumsach z wyznawcami islamu (zawsze odróżniając ich od zbrodniczych fanatyków); to ona wreszcie daleka była od „nawracania” swoich niewierzących przyjaciół…

I tak sobie myślę, że – pomimo wszystkich wstrząsów i afer – jest jeszcze nadzieja dla Kościoła, dopóki służą mu tacy ludzie jak ona. Bez względu na wszystko – niezafałszowana Ewangelia Chrystusa przetrwa w ich sercach…