Tajemnica Lourdes.

Na wstępie raz jeszcze przypominam, że Kościół katolicki NIE NAKAZUJE swoim wiernym przyjmować za prawdę objawień prywatnych. Tak więc, jeżeli nawet ktoś nie wierzy, że Najświętsza Maryja Panna w roku 1858 ukazywała się kilkanaście razy 14-letniej Bernadetcie Soubirous w pewnej pirenejskiej grocie – nie popełnia herezji (ani nawet najmniejszego grzechu).

Nawiasem mówiąc, sądzę, że to właśnie osoby wierzące (a nie zdeklarowani ateiści) mają większą wolność w badaniu tego typu zjawisk nadprzyrodzonych – a to po prostu dlatego, że ich wiara NIE ZALEŻY od nich.  Wierzący na ogół wiedzą, że fałszywe cuda się zdarzają, tak więc nic strasznego się nie stanie, jeśli dowiedzie się tego w jakimś kolejnym przypadku. Inaczej niewierzący – gdyby przyznali, że coś podobnego jest przynajmniej możliwe, mogłoby to (w niektórych przypadkach) zachwiać samą podstawą ich światopoglądu, zgodnie z którą pewne rzeczy po prostu „nie mogą” mieć miejsca. Nie mogą – i już.

Ja jednak, po przeanalizowaniu całej sprawy, mam podstawy przypuszczać, że nastolatka mówiła prawdę – i rzeczywiście „coś” -lub raczej „Kogoś” -widziała.

Często sugerowano np. że mała pasterka odegrała komedię, namówiona do tego czy to przez biednych rodziców (liczących na możliwość łatwego wzbogacenia się przy tej okazji) czy też przez miejscowy kler, jak zawsze węszący duży zysk (albo – bardziej szlachetnie: pragnący w ten sposób rozpropagować wśród ludu nowy dogmat o niepokalanym poczęciu, ogłoszony przez papieża Piusa IX zaledwie cztery lata wcześniej).

Obydwie te hipotezy są jednak bardzo trudne do utrzymania, przede wszystkim dlatego, że małżonkowie Soubirous, zbiedniali młynarze, po trosze zastraszeni przez władze (które ze swej strony czyniły wszystko – i z pełną, dodajmy, aprobatą hierarchii kościelnej – aby powstrzymać szerzenie się tego „ludowego zabobonu”)  posuwali się nawet do przemocy fizycznej, byleby tylko uniemożliwić swojej „krnąbrnej” córce chodzenie do groty. A mieli się czego bać, ponieważ komisarz policji zagroził ojcu rodziny powrotem do więzienia (dokąd Francois Soubirous trafił już wcześniej za kradzież – z nędzy – dwóch worków mąki), a córce – zamknięciem w domu dla obłąkanych…

W kontekście rodziny Bernadetty warto jeszcze dodać, że nikt z jej bliskich nie wzbogacił się na jej objawieniach – po części i dlatego, że wizjonerka wykazywała w tej kwestii rzadką u siebie surowość, nie tylko odmawiając przyjmowania czegokolwiek dla siebie (nawet jabłka czy różańca, który zapragnął jej ofiarować pewien zauroczony nią monsignore)- ale i zabraniać tego całej rodzinie. Choć znając ich opłakaną sytuację materialną, nikt by przecież nie mógł mieć im tego za złe. Znana jest nawet opowieść, jak to wizjonerka spoliczkowała swego małego braciszka (mimo że poza tym bardzo lubiła dzieci!), gdy ten z dumą pokazał jej drobny pieniążek, który jacyś państwo dali mu za wskazanie drogi do miejsca objawień. Naturalnie, rozgniewana starsza siostra nakazała malcowi natychmiast odszukać owych państwa i pieniądze im zwrócić…

A gdyby to wszystko miało być tylko intrygą, ukutą przez księży, czy nie byłoby bardziej właściwe, by do jej realizacji wybrać panienkę z „lepszej” rodziny, niż nie cieszący się najlepszą sławą Soubirous, którzy bynajmniej nie należeli do kręgów bliskich parafii? Żadnej nadzwyczajnej dewocji. Chodzą do kościoła, jak wszyscy – i tyle. A ich córka-analfabetka nie zna nawet katechizmu?

W rzeczy samej, księża, którzy rzekomo mieli być „organizatorami spisku” w Lourdes, traktują tę małą niezwykle surowo, na ogół po prostu ją przepędzając, jak uprzykrzoną muchę – jeśli już nie przesłuchiwali jej na wszystkie możliwe sposoby – podobnie jak władze świeckie – często uciekając się do podstępnych pytań ( „Najświętsza Panienka była mężatką, powinna więc była mieć obrączkę na palcu. Widziałaś, czy ją miała?- zapyta ją np.. pewien biskup. Haczyk tkwił w tym, że w czasach Chrystusa nie było zwyczaju noszenia ślubnych obrączek. Gdyby więc ta mała stwierdziła, że Postać miała takową na palcu, można by ją łatwo przyłapać na kłamstwie) i straszenia piekłem. Proboszcz parafii – którego Bernadetta, rzekome „narzędzie spisku klechów”, pozna zresztą dopiero przy tej okazji – razu pewnego powie jej nawet, że niepodobna, by Tą, która jej się ukazuje, była Najświętsza Maryja Panna, ponieważ gdyby to była Ona, to przemawiałaby do niej w jakimś „godniejszym” języku (na przykład po łacinie lub hebrajsku – a przynajmniej po francusku…) a nie w jej pospolitym narzeczu…

Innym znów razem, gdy Bernadetta przebiegnie na plebanię, by oznajmić, że „Ta Tam” (Aqero, jak Ją z uporem nazywa, odmawiając uznania, że widzi Matkę Chrystusa, mimo że wszyscy jej to sugerują – doprawdy, dziwne to zachowanie u kogoś, kto miałby wszystko sobie wymyślić…) chce, aby wystawić kaplicę w miejscu objawień – przywita ją jedynie drwiący śmiech zgromadzonych przy stole duchownych: „Taaak… A ty nam dasz na to pieniądze?”

Twierdzę stanowczo, że osoba o tak „miernej” wyobraźni (co potwierdzają wszystkie świadectwa: pewien artysta, który przyjechał spotkać się z Bernadettą, zanotował ze smutkiem „dla tej dziewczyny wyobraźnia nie ma żadnego znaczenia!”), marnym wykształceniu i przeciętnej inteligencji, po prostu nie byłaby w stanie wymyślić tak skomplikowanych wizji, jakich doświadczyła – tym bardziej, że w dużej mierze odbiegały one właśnie od utartych „gustów religijnych” ówczesnej epoki. Dość powiedzieć, że nawet ta doskonale znana wszystkim katolikom ( i nie tylko!) na świecie rzeźba „Madonny z Lourdes” (białej, przepasanej błękitną szarfą majestatycznej postaci z marmuru) nie tylko w żaden sposób nie odpowiada widzeniom Bernadetty, ale wręcz w wielu punkach stanowi ich… całkowite przeciwieństwo! Tak dalece „niewłaściwe” wydawało się artyście (polskiego pochodzenia zresztą) wszystko, co mówiła o Zjawionej młoda wizjonerka. Nawet w oficjalnych dokumentach Kościoła, uznających prawdziwość objawień, znajdziemy już tylko wzmiankę o „Pani” z Lourdes, zamiast wzruszającego „petito Damiselo” – Małej Panienki – Bernadetty. No, bo jakże to tak? Przyznać, że  Ta, którą Kościół czci jako Królową i Matkę, mogła być „drobna jak dziewczynka” (Bernadetta mówiła: „była mojego wzrostu” – a wiadomo, że liczyła sobie zaledwie około 140 centymetrów).  Co znamienne, bardzo chwalona przez duchowieństwo i wiernych świeckich rzeźba Fabischa ma ponad 170 centymetrów… I jak można (mój Boże!) bodaj przypuścić, że ta Królowa Niebios będzie się w pewnych momentach objawień śmiała głośno i beztrosko jak dziecko?

No, nie! Tego już było doprawdy za wiele jak na XIX-wieczną, raczej surową duchowość…

A wreszcie – cóż to za dziwny kulminacyjny punkt objawień, kiedy 25 marca 1858 roku tajemnicza Postać wyjawia (oczywiście w dialekcie) swoje „imię” i mówi: „JA JESTEM NIEPOKALANE POCZĘCIE!’ Gdyby miała to być rzeczywiście kwestia podsunięta Bernadetcie przez kler (w celu „rozpropagowania” wśród ludu nowego dogmatu), to czy ze względów duszpasterskich  nie należałoby raczej powiedzieć: „Ja jestem tą, która została niepokalanie poczęta” albo jeszcze lepiej: „Ja jestem tą, która została poczęta bez grzechu”? Ale jak można twierdzić,. że się „jest” swoim własnym poczęciem? Wydaje się niemożliwe, by Bernadetta mogła sama wymyślić coś takiego – tym bardziej, że nie jest tajemnicą, jak wielkie problemy dogmat ten stwarza jeszcze do dziś wielu ludziom, także katolikom. Wiele osób, nawet uważających się za intelektualistów, jest wciąż święcie przekonanych, że chodzi tu raczej o poczęcie Jezusa bez udziału mężczyzny niż o ogłoszoną w ten sposób absolutną bezgrzeszność Jego Matki (co, powtórzę raz jeszcze, nie ma żadnego związku z Jej życiem seksualnym!!!!). Po cóż więc księża mieliby dodatkowo jeszcze „komplikować” to, co i tak już jest skomplikowane – i co rzekomo w ten sposób chcieli „przybliżyć” prostemu ludowi?

 

Naturalnie, tak wtedy jak i teraz, nigdy nie brakowało i takich, którzy – nie wątpiąc w absolutną szczerość tej dziewczyny, wbrew wszelkim szykanom władz świeckich i kościelnych powtarzającej z uporem swoje: „Widziałam coś, co wyglądało jak mała Panienka….” – skłonni byli przypisać to wszystko „halucynacji” czy wręcz chorobie psychicznej „niedożywionej nastolatki.” Albo przynajmniej „histerii”, ulubionemu dziecku psychiatrii tej dziwnie zresztą antykobiecej epoki (bo przypomnę, owa przypadłość miała dotykać prawie wyłącznie kobiety, istoty którym macica rzekomo  „rzuca się na mózg”.  Chciałabym wiedzieć, czy ktokolwiek zbadał, ile kobiet zostało okaleczonych w owych czasach „triumfu nauki”, gdy zaburzenia psychiczne usiłowano leczyć m.in. przez radykalną histerotomię?). Tak wtedy, jak i dzisiaj nie brakło przecież i takich, którzy (jak Dawkins czy Hitchens) radzi by WSZELKIE przeżycia i doświadczenia religijne jednym ruchem ręki przesunąć do działu z napisem „psychopatologia”.

I dla tych jednak Bernadetta, z jej iście „chłopskim”, praktycznym podejściem do życia i brakiem skłonności do jakiejkolwiek egzaltacji (skądinąd częstej u dorastających panienek: już po zakończeniu objawień, w lipcu 1858 roku, w Lourdes i jego okolicach wybuchła istna „epidemia wizjonerek”, od małych dziewczynek po dorosłe kobiety, twierdzących, że ukazuje im się a to Maryja, a to św. Józef, a to sam Jezus Chrystus….) musiała się okazać nie lada wyzwaniem. Jak to pisał kpiąco jeden z jej zagorzałych obrońców (wcześniej nihilista): „Doprawdy, dziwna to histeryczka, która będąc nią przez krótki czas objawień, nie była nią ani przedtem, ani potem!”

A jakby tego było mało, posiadamy również świadectwa wielu lekarzy, którzy badając wizjonerkę (czasami na wyraźne polecenie władz, które chętnie by zakończyły całą sprawę, zamykając dziewczynę w stosownym zakładzie) nie stwierdzili u niej jakichkolwiek odchyleń od normy psychicznej, poza, co sama przyznawała, dość słabą pamięcią i brakiem zdolności do nauki. Co więcej, miejscowy biskup rzucił „wyzwanie” jednemu z profesorów paryskiej Sorbony, który nawet nie widząc Soubirous, jedynie na podstawie dostępnych „opisów przypadku” twierdził z całą mocą, że mamy do czynienia z osobą niezrównoważoną. ” Może Pan -pisał ów biskup Tarbes, na którego terenie leży Lourdes – przybyć tutaj i spotkać się osobiście z siostrą Marie Bernard, przebywającą w klasztorze w Nevers. Aby zaś nie było wątpliwości co do jej tożsamości, poproszę Pana Prokuratora Republiki, aby ją panu przedstawił. Następnie będzie Pan mógł pozostać tu i badać ją przez czas tak długi, jaki uzna Pan za stosowne. Moja diecezja będzie zaszczycona, mogąc Pana gościć.”

Co ciekawe, owo „wyzwanie” nigdy nie zostało podjęte – zupełnie, jakby to nie Kościół bał się faktów, które przy tej okazji mogłyby wyjść na jaw (zresztą, cóż w tym mogło być groźnego? Czyż w historii Kościoła nie było nigdy fałszywych mistyków – oszustów lub zwykłych szaleńców?:)) – lecz jak gdyby to ten uczony obawiał się, że mógłby na miejscu odkryć coś, co podważyłoby jego z góry powzięte przekonanie…

 

Więcej na ten temat pisze Vittorio Messori w książce: „Tajemnica Lourdes. Czy Bernadetta nas oszukała?”

 

Lourdes

A to jest rewelacyjna Katia Miran w najnowszym filmie o tych wydarzeniach, wyświetlanym u nas pod tytułem: „Bernadetta. Cud w Lourdes.”

Co Ojcowie Kościoła wiedzą o miłości?

Wydawałoby się, że niewiele – ci „świątobliwi mężowie” sprzed wieków kojarzą nam się głównie z nakazami, zakazami i ogólną moralną surowością.

Tymczasem w ich pismach znaleźć można i takie filozoficzne stwierdzenia:

„W chwili śmierci jest już za późno na miłość.” 🙂 (Bazyli z Ancyry)

Znajdujemy się jeszcze w czasach sprzed zgubnej dla chrześcijańskiej etyki seksualnej konfrontacji z kataryzmem (który to wprowadził w nasze umysły neoplatońską ideę „czystej duszy, uwięzionej w brudnym, złym i grzesznym ciele”, która niestety w świadomości wielu do dziś pokutuje jako „katolicka.”), ale już wówczas Ojcom przychodziło walczyć z tymi, którzy skłonni byli wywyższać dziewictwo kosztem małżeństwa. Powtarzają więc niezliczoną ilość razy:

„Małżeństwo jest dobrem, a pożycie małżeńskie jest święte.” (św. Ambroży).

Przestrzegają również tych, którzy wybrali życie samotne (singli i singielki, jak byśmy dziś powiedzieli:)), by nie wynosili się ponad innych z tego powodu:

„[Dziewico], kiedy z pogardą odrzucasz małżeństwo, znieważasz mądrość Bożą i spotwarzasz samą naturę. Jeśli małżeństwo jest czymś nieczystym, nieczystymi są także wszystkie istoty, które z tego zjednoczenia zostały zrodzone. Z tego wynikałoby, że ty również jesteś nieczysta, co więcej, nieczysty jest cały rodzaj ludzki. Jak zatem może być dziewicą ktoś, w kim nie ma już czystości?” (św. Jan Chryzostom);

„Jeśli zaś ktoś potrafi zachować czystość na chwałę Pana, niechaj w niej trwa, nie chełpiąc się tym. Jeśli zaś pyszni się swoją czystością, jest zgubiony.” (św. Ignacy z Antiochii).

Starają się też walczyć z naturalnym w ich czasach podporządkowaniem kobiety mężczyźnie w małżeństwie: „Pamiętaj, mężczyzno, że nie służącą otrzymałeś, ale żonę – nie jesteś jej panem, lecz mężem!” (przestrzega św. Ambroży).

Zamiast tego ze wszystkich sił zachęcają panów do czułości i otwartego wyrażania uczuć, z czym, jak wiadomo, wielu z nich do dziś ma problemy:

„[Powiedz swojej żonie z wielką miłością:] Choćbym miał stracić wszystkie moje dobra, choćbym miał stać się najuboższym z ludzi i stawić czoło największym zagrożeniom (…) – zniosę to wszystko, ponieważ Ty jesteś przy mnie i miłujesz mnie. Pragnąłbym również posiadać dzieci, ale tylko pod warunkiem, że Ty mnie kochasz. Mam nadzieję, że czujesz to samo, co ja.” (św. Jan Chryzostom)

Warto tu zauważyć, że przy okazji świątobliwy pisarz obala inne bardzo rozpowszechnione przekonanie – jakoby chrześcijanom małżeństwo służyć miało jedynie do posiadania dzieci:

„Pokaż jej, jaką radość sprawia Ci przebywanie razem z nią, że dzięki niej milsze Ci jest przebywanie w domu niż gdzie indziej – i że przedkładasz ją nad przyjaciół, a nawet nad dzieci, które ona ci da i które kochasz z miłości do niej.” Czy nie jest to także delikatny przytyk w kierunku panów, którzy i w naszych czasach wolą spędzać swój czas z kolegami przy piwie, niźli w cieple domowego ogniska?:)

„Nie obawiaj się, że świadomość, iż jest kochana, zawróci jej w głowie – po prostu powiedz jej szczerze, że ją kochasz!” – konkluduje nasz „złotousty” kaznodzieja.

Ojcowie mają świadomość ogromnej wagi miłosnego związku mężczyzny i kobiety nie tylko dla przyszłych pokoleń, ale również dla ich indywidualnego szczęścia i spełnienia. Dlatego też piszą np. tak:

„Dwie dusze zjednoczone w miłości nie muszą się już niczego obawiać, ani ze strony rzeczy, ani wydarzeń. Kiedy pomiędzy mężczyzną a kobietą panuje pokój, zgoda i wzajemna miłość, posiedli już oni wszystkie dobra.” (św. Jan Chryzostom) oraz

„Mądra żona powinna postawić sobie za cel przede wszystkim przekonanie swego męża, aby wraz z nią stał się uczestnikiem wszystkich środków, które prowadzą do szczęścia.” (św. Bazyli z Cezarei). A stąd już całkiem niedaleko do bardziej intymnych aspektów ich miłości. Ojcowie stwierdzają więc przede wszystkim z całą mocą:

„W pełni możliwa jest modlitwa i równoczesne utrzymywanie stosunków małżeńskich (…). Nie powinno to rodzić w małżonkach poczucia winy.” (św. Jan Chryzostom). Ba, w ich pismach można się doszukać nawet subtelnej zachęty dla mężczyzn, którzy są niechętni miłosnym igraszkom: „Mężu (…) wyzbądź się wszelkiej irytacji, kiedy żona, pełna czułości, zaprasza Cię do miłości. Odwzajemnij jej czułość, z zapałem odpowiedz na jej miłość!” (św. Ambroży) 🙂

Starochrześcijańscy pisarze nie są jednak naiwnymi idealistami – zdają sobie sprawę z tego,że na świecie istnieją również ludzie nieszczęśliwi w miłości: samotni „nie z wyboru” lub rozwiedzeni. Wdowom, zwłaszcza młodym, na ogół doradzają powtórne zamążpójście – i niewielu było takich, którzy by wierzyli, że miłość powinna sięgać nawet „poza grób.”

„Istnieje wiele pięknych kobiet, które nie mogą znaleźć męża lub zostają porzucone, a ich mężczyźni odchodzą do innych kobiet, mimo że te ostatnie nie dorównują im pod względem urody.” – stwierdza trzeźwo Bazyli z Ancyry. A odnośnie zawsze „niebezpiecznych” rozwódek dodaje:

„Dlaczego naprzykrzasz się oddalonej? Dlaczego, zamiast uprzedzać chwilę stosowną i żenić się nią, nie dasz im raczej czasu na pojednanie?” Warto tutaj jednak zauważyć, że wielu Ojców Kościoła nie zdołało jeszcze uwolnić się od uprzedzeń swojej epoki, zgodnie z którymi wina za owo „oddalenie” zawsze leżała prawie wyłącznie po stronie kobiety. No, cóż – takie to były czasy…

 

Pisząc ten tekst wiele skorzystałam z książki Gianfranco Fregni, Miłujcie się czule. Duchowość rodziny według Ojców Kościoła. Wyd. eSPe Kraków 2002.

Z Archiwum X Kościoła: Fenomen o. Pio.

O. Pio z Pietrelciny (właść. Francesco Forgione, 1887-1968) należy niezaprzeczalnie do najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii chrześcijaństwa.

Jedni go uwielbiają, czasami wręcz przesadnie – zwłaszcza wśród Włochów nigdy nie brakowało ludzi, którzy traktowali „naszego Ojca” niemal na równi z Chrystusem, a inni, nawet w łonie Kościoła, zachowują daleko posunięty sceptycyzm. Do najzacieklejszych krytyków stygmatyka należał np. o. Agostino Gemelli, również franciszkanin, fundator Uniwersytetu Katolickiego i znany lekarz (jego imię nosi rzymska klinika, w której leczono Jana Pawła II).  Temu człowiekowi z pewnością nie sposób odmówić zarówno głębokiej wiary, jak i naukowej wiedzy – choć czytając dostępne opracowania doszłam do wniosku, że akurat „przypadkiem o. Pio” nie zajął on się z należytym profesjonalizmem (nigdy np. nie zbadał dogłębnie ran zakonnika, czego przecież należałoby oczekiwać od zainteresowanego sprawą lekarza).

A jednak to właśnie na jego „niszczących raportach” (w których między innymi uznał swego współbrata za osobę upośledzoną umysłowo, chorą psychicznie, histeryczną, dokonującą samookaleczeń i ulegającą w zupełności wpływom „dewocyjnego” otoczenia – choć jak sam potem przyzna, nie przeprowadził z pacjentem wywiadu psychiatrycznego, który by uzasadniał taką diagnozę), które trzykrotnie słał do Watykanu, hierarchia kościelna oparła się w swojej nieufności wobec franciszkanina ze stygmatami – co skończyło się m.in. wnikliwym śledztwem Świętego Oficjum (dawnej Inkwizycji) i surowymi restrykcjami, z zakazem spowiadania i publicznego odprawiania mszy na wiele lat włącznie.

Przyznać też trzeba, że Stolica Apostolska od początku (tj. od 1918 roku, kiedy to na ciele o. Pio pojawiły się ślady przypominające rany Chrystusa) nalegała na przeprowadzenie w tej sprawie skrupulatnych badań, w miarę możności prowadzonych także przez naukowców niewierzących, co miałoby stanowić gwarancję obiektywizmu.

I tutaj właśnie spotkało mnie bodaj największe zaskoczenie podczas wszystkich moich lektur i poszukiwań związanych z przygotowaniami do napisania tego tekstu.

Otóż w lipcu 1919 roku o. Giuseppe Antonio z Persiceto, komisarz generalny zakonu, wciągnął do sprawy profesora Amico Bignamiego, ordynatora oddziału patologii i wykładowcę Uniwersytetu Medycznego w Rzymie (a prywatnie, zgodnie z życzeniem przełożonych, ateistę).

Ten, po przeprowadzeniu tym razem (co mu się chwali) znacznie dokładniejszych oględzin, niż to kiedykolwiek zrobił katolik Gemelli, stwierdził, że zaobserwowane zmiany NAJPRAWDOPODOBNIEJ są po części rezultatem jakiegoś bliżej nieokreślonego procesu chorobowego (jako możliwą przyczynę wskazywał np. neurotyczną mnogą martwicę skóry), a po części są sztucznie utrzymywane w niezmieniającym się stanie przy użyciu jakiegoś środka chemicznego, np. jodyny.

Dlatego też rzymski lekarz natychmiast zakazuje zakonnikowi stosowania tego popularnego środka odkażającego, przedstawia też bardzo dokładny plan działań, które w jego mniemaniu powinny doprowadzić do szybkiego i ostatecznego rozwiązania problemu.

Zaleca mianowicie usunięcie wszelkich medykamentów z celi o. Pio, a następnie obandażowanie i opieczętowanie dłoni w obecności świadków. Kurację tego rodzaju radzi prowadzić przez co najmniej 8 dni, by zyskać w ten sposób pewność, że rany nie były w ogóle dotykane, ani też – tym bardziej – drażnione żadnymi substancjami. Postępowanie takie miało (według niego) doprowadzić do naturalnego gojenia się domniemanych stygmatów. Tak się jednak nie stało, mimo (jeśli wierzyć podpisanym przez nich oświadczeniom) bardzo gorliwemu wypełnianiu zaleceń uczonego medyka przez zakonników.

Sam Bignami jednak znika ze sceny wydarzeń równie szybko, jak się pojawił – i już NIGDY, nigdzie nie wypowiada się w sprawach związanych z o. Pio. I tu właśnie tkwi przyczyna mego ogromnego zdziwienia. Przecież gdybym ja zamierzała zdemaskować „świętego oszusta” (ku chwale Nauki i racjonalnego myślenia, oczywiście:)), to przede wszystkim pozostałabym na miejscu, aby osobiście nadzorować wykonywanie moich wskazówek (przecież wiadomo, że „fanatycznym mnichom” nie można wierzyć w takich sprawach, prawda?;)) i aby następnie przekonać się, czy moje działania rzeczywiście przynoszą oczekiwany efekt.

Fakt, że prof. Bignami nie uczynił ani jednego, ani drugiego, nie wystawia chyba najlepszego świadectwa jego naukowej rzetelności. Nie dosyć jednak na tym.

Inny lekarz, dr Giorgio Festa, tak pisze: „Jakież było moje zdziwienie, gdy (…) przeczytałem relację szanownego profesora naszego Uniwersytetu, który badał Ojca Pio jakieś trzy miesiące wcześniej, niż ja. W swojej relacji szanowny profesor nie waha się twierdzić, że „na podeszwach stóp nie istnieje żadna zmiana skórna, lecz jedynie ciemna pigmentacja, spowodowana aplikacją jodyny na powierzchni odpowiadającej bardzo płytkim ranom na grzbiecie stóp.”! Podczas lektury tego wywodu czułem się nieco skonsternowany, ponieważ wydawało mi się, że [stwierdzenie to] było w rzeczywistości rezultatem jego bezpośredniej obserwacji i przeprowadzonych eksperymentów. Mianowicie, że stosując odczynniki chemiczne, które lepiej mogą utrwalić i rozcieńczać jod, udało mu się zlikwidować formacje, które mnie wydawały się prawdziwymi strupami z krwawym uwarstwieniem, i na własne oczy stwierdzić potem, że niżej leżąca skóra nie wykazywała rzeczywiście żadnych anatomicznych zmian tkanki.”

Dociekliwy medyk pyta więc o to przełożonego kapucynów, który z racji swego urzędu musiał być obecny przy każdym badaniu – i dowiaduje się, że nie: żadne tego typu doświadczenie nie zostało przez Bignamiego przeprowadzone!

Festa postanawia wobec tego wykonać je sam: następnym razem udaje się do San Giovanni Rotondo uzbrojony w silne szkło powiększające (aby raz jeszcze, z bliska zbadać powierzchnię ran) oraz najskuteczniejsze znane, jak mówi, rozpuszczalniki jodu: alkohol etylowy i glicerol skrobi.

„[Jednakże] – konkluduje – ani alkohol etylowy, ani glicerol skrobi, zaaplikowane na rany na dłoniach i stopach o. Pio nie wykazały choćby najmniejszego śladu jodu, ani nie wyciągnęły na światło dzienne chociaż drobniutkiego skrawka skóry, leżącej pod nimi.”

No, cóż – do dziś, choć minęło już ponad 40 lat od śmierci niezwykłego zakonnika spór pomiędzy jego zwolennikami i przeciwnikami nie wydaje się wcale definitywnie zakończony. Zawsze jednak warto samodzielnie dowiedzieć się czegoś więcej – do czego serdecznie zachęcam również moich Czytelników.

Bibliografia:

S.Gaeta, A. Tornielli Ojciec Pio – Święty czy oszust? Prawda o zakonniku ze stygmatami,Edycja św. Pawła, Częstochowa 2010 [wszystkie wykorzystane cytaty pochodzą właśnie z tej książki]

F. Castelli, Przesłuchanie ojca Pio – odtajnione archiwa Watykanu., Serafin, Kraków 2009.