Kompromis aborcyjny- droga pomiędzy skrajnościami.

Pisałam już kiedyś o tym (zob. „Wokół całkowitego zakazu aborcji” na starym blogu), ale powtórzę, bo i blog mam nowy, i sprawa, jak się okazuje, znów aktualna.

Jestem PRZECIW aborcji. I to chyba tym bardziej, że sama kiedyś o mały włos nie dopuściłam się takiego zła. Ale jestem także przeciw zmianom w obecnej ustawie. Do dobra trzeba ludzi przekonywać, a nie przymuszać. Naiwnie wierzę zresztą w „postęp moralny” ludzkości. Z czasem ludzie sami zrozumieją, że aborcja nie jest dobrym rozwiązaniem (tak, jak to było np.z torturami, niewolnictwem i karą śmierci-dawniej tak powszechnymi).

Ewangeliczna pokusa „wyrwania kąkolu” jednym ruchem ręki oczywiście stale nam zagraża – ale wątpię, by jakiekolwiek zło dało się całkowicie wyeliminować ze świata jakąś ustawą. Jezus powiedział, że dobro i zło będą egzystować obok siebie „aż do żniwa.”

Wobec upadku tradycyjnej etyki lekarskiej (Hipokrates wszak zabraniał i aborcji i eutanazji) pilnie potrzebujemy chrześcijan w tym zawodzie – już teraz wielu z nich z poświęceniem prowadzi np. hospicja, jak niedawno zmarły ks.Jan Kaczkowski. Rolą Kościoła jest, by wychowywać takich ludzi. Ludzi sumienia. Ale PRAWO nie jest najlepszym instrumentem do kształtowania sumienia. (Może demoralizować ludzi zarówno wtedy, gdy jest zbyt liberalne, jak i wtedy, gdy jest nazbyt surowe.) A już na pewno nie jest jedynym środkiem, jakim dysponujemy.

Szczerze mówiąc, męczy mnie już odpowiadanie przy tej okazji wciąż na te same pytania – dlatego właśnie postanowiłam napisać ten post – żeby ostatecznie zebrać w jednym miejscu różne myśli, które mi się w związku z tym nasuwają. Wybaczcie, jeśli z tej racji zabrzmi to nieco chaotycznie.

Szczerze mówiąc, śmieszy mnie trochę zwyczajowe w takich razach „wymachiwanie macicami” przez feministki. W sprawie aborcji nie o macice, d..y, czy jak tam jeszcze ktoś zechce to nazwać, chodzi. Z pewnością także ludzki płód nie jest czymś zbliżonym do „nowotworu” czy też pasożyta, bo i takie opinie ostatnio słyszałam.(Od rozwiązania  problemu „dysponowania własnym ciałem” jest antykoncepcja, względnie sterylizacja. ). Chodzi tu o życie innego organizmu. Należącego bezsprzecznie do gatunku H. sapiens. (I tak – „żołądź JEST dębem.” 🙂 Zarodkowym stadium dębu.) Nigdy nie słyszano, by mężczyzna i kobieta zrodzili coś innego, niż ludzkie dziecko.

Istota ta, podkreślmy raz jeszcze (bo słyszałam już brednie, jakobym mordowała jedno swoje dziecko przy każdej menstruacji, a także, jakoby podczas męskiej masturbacji ginęły wręcz miliony ludzkich istnień…:)) jest czymś diametralnie różnym od rodzicielskich gamet, z których powstała. Ma swoje własne, unikalne DNA (nawet bliźnięta jednojajowe, czy też sztucznie wyhodowane „klony” posiadają pewne własne, niepowtarzalne cechy). Uważam także, że nie ma w tym miejscu potrzeby zajmowania się dywagacjami, „od kiedy płód posiada duszę?” Embriologia nie jest nauką o duszy.

Z powodów definicyjnych nie ma też potrzeby zajmować się tutaj dość rzadkimi anomaliami genetycznymi, takimi jak chociażby Zespół Downa (ludzie ci posiadają dodatkowy chromosom w 21 parze) czy Zespół Turnera (brak jednego chromosomu X u dziewczynek). Zakładam, że wszyscy zgadzamy się co do tego, że pies z trzema nogami to nadal jest PIES (a nie na przykład kaczka), mimo że czworonożność przynależy do zwykłej definicji tego zwierzęcia. Inaczej musielibyśmy również uznać, że osoby nie posiadające np. kończyn (jak Nick Vujicić) także nie są  istotami ludzkimi – ponieważ posiadanie rąk i nóg normalnie przynależy do opisu człowieka…

Istnieje dosyć znany eksperyment, w którym naukowcy badali, czy możliwe jest stworzenie nowego gatunku drogą przypadkowych mutacji (takich właśnie, jak opisane powyżej zespoły). W tym celu wykorzystano muszki owocówki, stanowiące wdzięczny obiekt do badań ze względu na szybkie następstwo pokoleń. Poddawano je – czy też ich jaja, już nie pamiętam – działaniu różnych czynników, o których wiemy, że mogą takie mutacje wywoływać, między innymi naświetlano promieniami rentgenowskimi. W następstwie tego oczywiście przychodziły na świat osobniki poważnie zdeformowane, np. mające dwie pary skrzydeł, nieprawidłową liczbę odnóży, a nawet dwie głowy. W żadnym przypadku nie udało się jednak stwierdzić, byśmy mieli do czynienia z osobnikiem innego gatunku, niż muszka owocówka. Cielę z dwoma głowami to wciąż cielę, ok?

Często używane w takich dyskusjach kryterium „osoby ludzkiej” (w zdaniu:”Płód ludzki jest może człowiekiem, ale nie jest osobą!”) pochodzi z nauk filozoficznych, a nie przyrodniczych i jako takie jest znacznie bardziej podatne na manipulacje. Dla nazistów Żydzi, a dla członków Ku-Klux-Klanu Afroamerykanie nie byli „osobami ludzkimi.” Także obecnie istnieje grupa etyków (z najsłynniejszym  z nich Peterem Singerem na czele), którzy nie przyznają statusu „osoby” nawet noworodkom. I usprawiedliwiają dzieciobójstwo. Jak Hillary Clinton, która ostatnio stwierdziła, że „dziecko w kilka godzin po urodzeniu nie posiada jeszcze żadnych praw konstytucyjnych.”(sic!)  Dlatego ja wolę pozostać przy mniej podatnej na ideologię definicji biologicznej: „człowiekiem jest każdy, kto należy do gatunku H. sapiens.”

Zdaję sobie przy tym sprawę, że jeśli się odrzuci dwa bezsporne momenty, czyli zapłodnienie i narodziny, określenie statusu płodu może być niezwykle trudne. Prawodawstwa różnych krajów są w tej sprawie niezwykle arbitralne: w niektórych krajach za granicę dopuszczalności aborcji uważa się dwunasty, a gdzie indziej dopiero 24. tydzień ciąży. Nie ma to, moim zdaniem, absolutnie żadnych podstaw „naukowych.”   Ale gdybym musiała mimo wszystko wskazać jakiś moment o absolutnie przełomowym znaczeniu, byłby to z pewnością szósty tydzień ciąży, kiedy to u małego człowieka można już zarejestrować aktywność mózgu. Chciałabym także zauważyć, że zdecydowaną większość zabiegów przerywania ciąży na świecie wykonuje się dużo, dużo później.

Podobnie możemy raczej pominąć (jako należącą jeszcze do sfery przyszłości) kwestię ludzkiego statusu klonów (czyli dzieci posiadających tylko jednego biologicznego rodzica), jak również hybryd ludzko-zwierzęcych („Jaki procent ludzkiego DNA trzeba posiadać, aby zostać uznanym za człowieka?”). Choć przypuszczam, że w przyszłości obydwie te kwestie będą musiały się stać przedmiotem poważnej bioetycznej refleksji.

A ponieważ jesteśmy z natury stworzeniami rozdzielnopłciowymi, nie wydaje mi się też właściwe szermowanie argumentem, jakoby „aborcja była wyłącznie sporawą kobiet.” Podejście tego typu uważam za niebezpieczne nie tylko w perspektywie zdejmowania z mężczyzn wszelkiej odpowiedzialności za niepożądaną ciążę („to nie moja sprawa! Niech ONA się tym zajmie!”), ale i za niesprawiedliwe w kontekście tak hołubionej przez nas „równości.”

Czytałam o przypadku młodego mężczyzny z Anglii, który w wyniku chemioterapii całkowicie utracił swoją płodność. Dowiedział się jednak, że jego „ex” jest w ciąży- z nim.Prosił i błagał przed ichniejszym sądem o życie dla swego dziecka – jedynego, które mógł mieć. Deklarował, że sam je wychowa, że poniesie wszelkie koszty, związane z trudami ciąży i porodu, jakie tylko jego była naznaczy. Wszystko na próżno. Sąd uznał, że „święte prawo kobiety do decydowania o SWOIM ciele” jest ważniejsze, niż prawo mężczyzny do posiadania dziecka. Hosanna… :(((

Niesprawiedliwość takich rozwiązań można by opisać per analogiam. Załóżmy, że mężczyzna i kobieta wspólnie znaleźli cenny skarb, ale że tylko kobieta posiadała właściwe warunki do przechowywania go, postanowili tymczasowo zdeponować go u niej. (W związku z tym, oczywiście, to kobieta ponosiła większe ryzyko – mogła np. zostać napadnięta, a nawet zastrzelona, ale zakładamy, że mężczyzna ze swej strony starał się jej zapewnić wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa, jakich by zażądała, minimalizując w ten sposób zagrożenie. Na tym polega współodpowiedzialność). A mimo to, gdy mężczyzna zgłosiłby się po odbiór depozytu, usłyszałby, że kobieta go roztrwoniła. Co więcej, że miała do tego pełne prawo: „Mój sejf, to i wszystko MOJE – a ty się wynoś!” Nikt mi nie powie, że to jest tak całkiem fair.

TAK, uważam, że również mężczyźni powinni mieć prawo do współdecydowania o losach swego nienarodzonego dziecka, przy czym sądzę, że w przypadku rozbieżności pomiędzy rodzicami w tej sprawie należałoby zawsze zadecydować na korzyść „oskarżonego”, to znaczy za pozostawieniem go przy życiu. Zasada ta w oczywisty sposób nie powinna dotyczyć jedynie gwałcicieli. Ci nie powinni mieć prawa do decydowania o niczym.

Kryteria, jakie rzekomo należy spełnić, by móc się w ogóle wypowiadać w tym temacie, są zresztą bardziej wyśrubowane, niż samo tylko „posiadanie macicy” (a ja, głupia, ciemna, nieoświecona parafianka, zawsze myślałam, że do dyskusji na jakikolwiek temat jest konieczny raczej mózg, niż macica! No, proszę, jak to się można pomylić…:)) . Nie wystarczy bowiem do tego być kobietą, nie wystarczy być „w wieku prokreacyjnym”, ba, nie wystarczy nawet być matką. Trzeba jeszcze być matką dziecka niepełnosprawnego (choć i wśród nich znalazłoby się wiele przeciwniczek aborcji – przykładem może być Kaja Godek…) albo przynajmniej takowe adoptować.

Rozumiem zatem, że powinniśmy również odebrać mężczyznom-ginekologom prawo do wykonywania zawodu. Żaden z nich wszak nigdy nie był w ciąży.:) A morderców niechaj sądzą jedynie ci, którzy sami kogoś zabili. Nikt z nas nigdy nie był w  podobnej  sytuacji – jakież więc mamy „moralne prawo” by się wypowiadać?

Idąc tym torem, powinniśmy założyć, że o aborcji mają prawo wypowiadać się jedynie te kobiety, które same przeszły choć jedną. (I znowu: skąd pewność, że wszystkie byłyby „za”?) Zachodzę przy tym w głowę, ile też takowych zabiegów przeszła np. Kazimiera Szczuka, że daje jej to prawo do wypowiadania się na ten temat niemal bezustannie?

Bo, rzecz ciekawa, w przypadku ZWOLENNIKÓW prawa do aborcji wszystkie powyższe kryteria jakoś nie obowiązują…

Jestem niepełnosprawna, a jednak, rzecz dziwna, udało mi się „przeżyć koszmar porodu” – i to aż trzy razy. Miałam najwyraźniej szczęście, bo zdaniem niektórych spośród moich dyskutantów ciąża i poród są ZAWSZE bezpośrednim zagrożeniem dla życia i zdrowia kobiety. W XXI wieku, w Europie. W opozycji do tego, aborcja to podobno niezwykle bezpieczny zabieg (no, to czemu feministki straszą nas ciągle wizją tysięcy, jeśli nie milionów kobiet, które będą umierać w męczarniach po nieumiejętnie przeprowadzonym zabiegu? Nie wierzę zarówno w mit o „bezbolesnej aborcji”, jak i to, że we współczesnej Polsce „nielegalna aborcja” nazywa się pani Stasia i przyjmuje w brudnej szopie z zakrzywionym drutem w ręku…), który zarówno dla płodu, jak i dla jego matki jest wręcz dobroczynny.

Aborcja definitywnie „leczy” wszystkie choroby, ze szczególnym uwzględnieniem tych nieuleczalnych. Rozwiązuje wszelkie problemy, od traumy gwałtu (kobieta, która na skutek gwałtu NIE zaszła w ciążę – a takich jest większość, ponieważ silny stres może blokować owulację lub spowodować samoistne poronienie – powinna chyba wobec tego uznać, że „właściwie nic takiego się nie stało”, ponieważ „ominęło ją to, co najgorsze”?) po Zespół Downa.

W wielu krajach nawet dosłownie, ponieważ dzieci z trisomią już się tam prawie nie rodzą. Bo aborcja to nie tylko kwestia zewnętrznych warunków (ekonomicznych czy prawnych – chociaż one też są ważne), ale także, a może nawet przede wszystkim, kwestia mentalności – indywidualnej i społecznej. Mentalności, która mówi: „Jesteś okrutny nie wtedy, gdy uśmiercasz swoje chore dziecko, lecz wtedy, kiedy pozwalasz mu żyć!”  Będzie o tym jeszcze mowa nieco dalej.

Gdzieś na Zachodzie był naukowiec, który badał w tym wypadku możliwość „wyciszenia” wadliwego chromosomu. Nie otrzymał jednak funduszy na dalsze badania. Wyjaśniono mu uprzejmie, że są one niepotrzebne, ponieważ…legalna aborcja w pełni rozwiązuje ten problem… I niech nam żyje „możliwość wyboru”, hip, hip, hurra….

W Norwegii pewna Polka, która odmówiła abortowania dziecka z rozszczepem kręgosłupa, stała się ogólnokrajową sensacją- w TV ją pokazywali. Tamtejsi lekarze uważali aborcję za jedyną możliwą formę „terapii” w takich przypadkach. A ona wróciła do rodzinnego kraju, poddała dziecko operacji prenatalnej – i jej syn będzie chodził….

Jestem niepełnosprawna, a mimo to urodziłam szczęśliwie troje zdrowych dzieci. Lecz gdyby były „takie jak ja”, kochalibyśmy je z P. tak samo.

Często mnie pytają: „czy byłabyś w stanie patrzeć na śmierć i cierpienie swoich dzieci?” (Z którego to cierpienia aborcja, względnie eutanazja, mogłaby je raz na zawsze wyzwolić…)

Odpowiadam zawsze, że pojmuję rolę rodzica jako TOWARZYSZENIE dziecku we wszystkim, jeśli trzeba, także w chorobie i umieraniu. I jednocześnie zrobiłabym wszystko, co tylko leży w ludzkiej mocy, żeby zmniejszyć cierpienie mojego dziecka. Wszystko, z wyjątkiem bezpośredniego pozbawienia go życia. Bo niewielu wie, że nie jest eutanazją w sensie ścisłym podanie choremu środka przeciwbólowego nawet w dawce letalnej (tzn. takiej, o której wiemy, że może go zabić – jeśli zwykłe dawki nie działają) o ile tylko naszym głównym celem nie było zabicie go, a tylko złagodzenie cierpienia.

Jednocześnie, jako osoba niepełnosprawna głęboko wierzę, że każde dziecko, nawet bardzo cierpiące, może być na swój sposób szczęśliwe, jeśli tylko jest kochane i otaczane czułą opieką i troską. Nigdy też, spędzając nieraz długie lata w szpitalach, nie spotkałam żadnego dziecka, które by samo chciało umrzeć. Nie cierpieć-owszem. Ale nie umrzeć. Wola przetrwania u człowieka jest przeogromna. Czytałam o przypadku z mojej okolicy, gdzie dziecko urodziło się żywe mimo dwukrotnego wyłyżeczkowania macicy (błędnie uznano ciążę za obumarłą).

Uważam też za głęboko nieuczciwe epatowanie przy tej okazji zdjęciami ciężko chorych dzieci, jak gdyby były one tylko „straszydełkami”, których widok ma wywołać pożądany efekt – poparcie dla aborcji. W rzeczywistości zaś żywe urodzenia dzieci z takimi wadami, jakie są uwiecznione na tych fotografiach, są niezwykle rzadkie (w większości wypadków dochodzi wtedy do samoistnego poronienia) – a zdecydowaną większość aborcji eugenicznych na świecie stanowią  dzieci z Zespołem Downa.

Gdyby więc moje dziecko (co zawsze przecież zdarzyć się może) miało niebawem umrzeć, chciałabym, żeby umarło w moich ramionach. I gdyby zostało mi dane tylko na kilka chwil, także nie chciałabym mu żadnej z tych chwil odebrać. Chyba nie brzmi to jak jakiś straszny „fanatyzm”?

Rzecz ciekawa, jak niektórzy „obrońcy praw kobiet” pogardzają tymi spośród nich, które zdecydowały się urodzić śmiertelnie chore dziecko, nazywając je np. „żywymi trumnami.” Jacek Żakowski kiedyś wręcz stwierdził, że rodzicom, którzy wiedzieli, że urodzi im się chore dziecko, a mimo to pozwolili mu przyjść na świat, nie powinna przysługiwać żadna pomoc państwa. No, jasne, bo oni przecież zrobili to „specjalnie”.

A mnie się przypomina w tym momencie piękne zdanie jednej z takich kobiet:”Kiedy byłam w ciąży, nie czułam się wcale jak „chodząca trumna”. Przeciwnie, miałam bardzo głęboką świadomość, że moje ciało jest jedynym środowiskiem, w którym moje dziecko może żyć…”

Co mnie oburza w tym kontekście to, że w Polsce są jak na razie DWA (słownie dwa) hospicja perinatalne – w Warszawie i w Łodzi (chyba że jeszcze o czymś nie wiem). Ale to, jak się zdaje, nie interesuje  żadnej ze stron tego sporu.

Dla jednych bowiem aborcja wydaje się uniwersalnym i ostatecznym rozwiązaniem „problemu cierpienia”, drugim zaś zdaje się wystarcza sama moralna satysfakcja, że kobieta nie usunęła ciąży. Reszta ich nie obchodzi.

I to jest właśnie pierwszy powód, dla którego jestem przeciwna obecnym zmianom. Taki zakaz „aborcji eugenicznych” jaki się proponuje, można byłoby wprowadzić, ale… dopiero na końcu. Po zbudowaniu całej niezbędnej infrastruktury medycznej, a także (co nie mniej ważne!) klimatu społecznego, sprzyjającego rodzicom dzieci niepełnosprawnych. Bo nawet w krajach, takich jak jak Norwegia czy Francja, gdzie warunki życia osób niepełnosprawnych są znacznie lepsze, niż w Polsce, liczba takich aborcji jest bardzo duża – po prostu dlatego, że przekonano większość ludzi, że jeśli tylko można (poprzez aborcję) „oszczędzić takiemu dziecku cierpienia” (czyli po prostu życia), to tak właśnie NALEŻY postąpić.

Dlatego ja niezmiennie  wierzę w moc perswazji. Stanowczo wolę ludzi do czegoś przekonywać, niż przymuszać. Inaczej będzie to tylko „budowanie domu od komina.”

Poza tym, decyzja o przyjęciu (często na całe życie) chorego dziecka może być niekiedy wręcz heroiczna – a prawo nie może wymagać heroizmu.

Podobnie, jak w przypadku najbardziej oczywistym z możliwych: zagrożenia życia i zdrowia matki. Proszę mnie dobrze zrozumieć: oddanie własnego życia, aby ratować dziecko, uważam za rzecz wielką, piękną, godną najwyższego uznania, a wręcz aureoli. Ale do takiego stopnia świętości dorasta się stopniowo – i byłoby szaleństwem wymagać go od WSZYSTKICH kobiet. Poświęcenie, żeby było cenne, musi być dobrowolne („radosnego dawcę miłuje Bóg”).

W tym miejscu chciałabym dodać, że problem ciąży pozamacicznej, który tak rozpala emocje niektórych, dla mnie (i dla wielu bioetyków) w ogóle nie jest problemem etycznym. W zdecydowanej większości przypadków nie mamy tutaj absolutnie żadnych szans, aby ocalić życie dziecka (nawet za cenę życia matki!), tak więc właściwe jest ratowanie tego życia, które da się uratować. Wychodzę z założenia, że jedna żywa osoba jest większym dobrem, niż dwie martwe.

Podsumowując ten wątek, chciałabym stwierdzić, że gdybyśmy uchylili ten wyjątek, oznaczałoby to, ni mniej ni więcej, tylko, że życie dziecka jest dla nas więcej warte, niż życie jego matki – ona zaś sama jest tylko „opakowaniem” dla rozwijającego się dziecka. A na to, jako kobieta i jako matka, zgodzić się po prostu nie mogę.

I wreszcie sytuacja ostatnia – przypadek gwałtu. Gwałt jest jedyną sytuacją, kiedy można rzeczywiście mówić o tym, że kobieta została przymuszona do bycia w ciąży, i choć brzmi to tragicznie (jak by nie patrzeć, karę za winy gwałciciela ponosi inna istota ludzka – życie zaś owego przestępcy prawo chroni, jako – rzekomo – człowieka) należy pozostawić jej możliwość obrony przed nasieniem gwałciciela w imię jej podmiotowości. Gwałt to nie jest żadna „wola Boża”, a gwałciciel nie jest jej wykonawcą!

Wolałabym jednak, by pomoc dla kobiet zgwałconych w moim kraju obejmowała więcej, niż tylko możliwość aborcji. Pomoc psychologiczną, medyczną, wsparcie społeczne i duszpasterskie, a także pigułkę „po” – nie wczesnoporonną (na przykład czysty progesteron, zastosowany odpowiednio szybko może uchronić kobietę przed zajściem w ciążę z gwałtu). Jakże często mamy tendencję do stygmatyzowania kobiet zgwałconych i ich dzieci (czytałam o dwóch „pobożnych” sąsiadkach, które wykrzyczały w twarz zgwałconej 17-latce, że „na takie dzieci Pan Jezus nie dał zgody!”), z drugiej zaś strony, do bagatelizowania długofalowych skutków gwałtu, jeżeli tylko nie doszło do ciąży.

Na zakończenie jednak chciałabym powiedzieć zajadłym krytykom tego projektu ustawy, że jest to dopiero projekt, w dodatku obywatelski, który żeby w ogóle wejść pod obrady Sejmu, musi najpierw zebrać wymaganą liczbę podpisów. W moim przekonaniu szanse na to są niewielkie (nawet chrześcijanie są podzieleni w kwestii oceny tych konkretnych propozycji – a nawet to, po czym niektóre feministki tak demonstracyjnie „wychodziły” z kościołów – do których normalnie nie chodzą:) – to nie był jeszcze nawet list CAŁEGO EPISKOPATU, a jedynie „stanowisko” pewnej jego części).

Wyjaśniam: katolik nie może popierać aborcji, ale nie musi się to wiązać koniecznie z poparciem dla konkretnych rozwiązań prawnych.

Całą tę aborcyjną i antykatolicką  histerię (całe to straszenie nas „drugim Salwadorem” itd., co miało już zresztą miejsce w latach dziewięćdziesiątych – i okazało się nieprawdą) uważam zatem w najlepszym razie za mocno przedwczesną i przesadzoną.

 

skrajnośći (1)skrajności (2)skrajności (3)

Moja mała córeczko…

która  prowadzisz we mnie własne „życie ukryte” – życie, które jest i zarazem nie jest częścią mnie,  bo tak bardzo jest Twoje…

 
Rośniesz we mnie, a przecież, na przekór wszystkim tym, którzy chcieliby w Tobie widzieć tylko cząstkę mojego własnego ciała (i to cząstkę, dodajmy, tak mało znaczącą, jak kurzajka, włos czy paznokieć) jesteś ode mnie starannie odizolowana na Twoim własnym, małym terytorium – jak gdybyś już w ten sposób  chciała zamanifestować swoją ludzką odrębność.
 
Masz teraz za sobą dwadzieścia osiem tygodni życia płodowego, malutka. I choć niektórzy nadal z uporem odmawiają Ci człowieczeństwa (przecież jeszcze się nie urodziłaś, mówią…) – ja jednak wiem, że sama byłam tylko niewiele starsza od Ciebie, gdy przyszłam na świat. Kim lub czym zatem wówczas byłam?
 
Anielko, moja mała dziewczynko… Nabrzmiewa we mnie Twoje życie, a ja czuję się coraz bardziej jak barokowa muszla, gliniany dzban ze skazą, który skrywa w sobie najpiękniejszy skarb – Ciebie. I boję się, wiesz? Bo wiem, że znowu trzeba będzie rozbić to naczynie, żeby Cię wydostać na  zewnątrz.
 
„Niewiasta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina…”
 
Przyszła jej godzina… tak mówimy o kimś,kto umiera, dziecinko. Śmierć i narodziny – przedziwne połączenie! A ja boję się śmierci, bólu i cierpienia – jak każdy.  Wcale  nie chcę umierać. A przecież wiem, że niezależnie od moich lęków przyjdziesz na świat we właściwej  porze – naturalną koleją rzeczy, na którą ani Ty, ani ja nie mamy żadnego wpływu. Gdzieś ostatnio przeczytałam, że ten, komu została dana miłość przekraczająca zwykłą, ludzką miarę, musi się także przygotować na większe cierpienie.Taka jest cena Twojego życia – i mojego macierzyństwa, każdego macierzyństwa.
 
Czy to nie dziwne, malutka, że w dzisiejszych czasach na WSZYSTKO chcemy mieć wpływ? Na nasze życie – a nawet na godzinę śmierci? Ciekawa jestem, czy niebawem nie doczekamy się procesów dzieci przeciw rodzicom – że urodziły się „wbrew swojej woli”?
 
I czy Ty, córeczko, nie będziesz miała do nas żalu o to, że daliśmy Ci życie? Że  chcieliśmy pokazać Ci słońce i miłość, z której powstałaś?
 
Nasza miłość, maleńka, która zna tysiące różnych wyrazów, wcieliła się tym razem w Ciebie, w Twoje ciało – tak samo, jak wcześniej w ciało Twojego braciszka. Tak samo – a jednak inaczej, bo jesteś przecież zupełnie inną osobą. Zawsze mnie to zadziwia, wiesz?
 
Jesteś dziewczynką, będziesz kobietą. Jak to będzie wychowywać Cię, Anieluś? Czy ja to potrafię, ja, która tak mało wiem o własnej kobiecości, że niektórzy czytelnicy tego bloga (mam nadzieję, że któregoś dnia i Ty go przeczytasz, nawet, gdyby mnie zabrakło…) podejrzewali, że jestem mężczyzną…:)
 
Ten cały „kobiecy świat” szminek, szmatek i plotek jest mi tak dogłębnie obcy – poradzisz z tym sobie beze mnie? W każdym razie nie licz na to, że kiedykolwiek będę Cię ubierać jak „małą Barbie” – o, co to, to nie! Prędzej opowiem Ci o Klementynie z Tańskich Hoffmanowej, Helen Keller i Edycie Stein – kobietach, które podziwiam.
 
Dziecinko… w piątek idziemy na kolejną konsultację. Badania, badania, badania… Po co, skoro, jak mi mówią, rozwijasz się prawidłowo? Niepokoi mnie  to. Może naprawdę jestem wadliwym naczyniem, dzbanem ze skazą?I tylko desperacko pragnę, żebyś była zdrowa, choć wiesz przecież,że kochałabym Cię, kochalibyśmy Cię, nawet gdybyś nie była…
 
Ostatnio, próbując niejako przygotować się na to, na co przygotować się nie sposób, przeczytałam wspomnienie  Gildy Mori o Marii Manueli, jej małej córeczce, która zmarła z powodu nieuleczalnej (wówczas) wady serca. Być może nie powinnam  tego czytać – lekarz powiedział, że na „zwykłym” usg nie widzi dobrze Twojego serduszka…- ale pocieszam się, że to, co w roku 1962 było wyrokiem śmierci, niekoniecznie musi nim być w roku 2012.
 
Pozostaje mi czekać, ufać i mieć nadzieję…
 

Przegłosowywanie Jezusa?

„Masturbacja nie jest grzechem, podobnie jak małżeństwa gejowskie i aborcja. Takie poglądy są coraz popularniejsze w Kościele w USA, nawet wśród zakonnic. „ – z widoczną satysfakcją pisze „Newsweek” w jednym z ostatnich swoich numerów (w ostatnim zaś elegancko nazywa naprotechnologię, popierane przez Kościół katolicki metody leczenia niepłodności, „gwałtem przy użyciu termometru” – jak gdyby in vitro nie było również procedurą jednak dosyć inwazyjną…).

I dodaje zaraz: „Margaret Farley nie jest jedynym katolickim teologiem, który postuluje zmianę myślenia o seksie, ale to ona zyskała ostatnio największy rozgłos. Na początku czerwca jej książkę „Just Love: A Framework for Christian Sexual Ethics” (Po prostu miłość: zarys chrześcijańskiej etyki seksualnej) potępiła watykańska Kongregacja Nauki Wiary (…) w tym samym czasie kongregacja oskarżyła o nieprawomyślność największe stowarzyszenie sióstr zakonnych w USA, zrzeszające 1,5 tysiąca klasztorów. I popierające Farley w sporze z Watykanem.
 
Okazało się, że amerykańskie zakonnice to kościelne „feministki” – rzadko noszą habity, buntują się przeciw władzy mężczyzn, żądają reform. I niewiele mają wspólnego z polskim wyobrażeniem o mniszce, która ze spuszczoną głową układa kwiaty przy ołtarzu i boi się nawet pomyśleć, że ksiądz może się mylić.”
Pominę milczeniem fakt, że nowy „Newsweek”, pod wodzą Tomasza Lisa, staje się z wolna bardziej lewicowy od „Przeglądu” – i coraz mniej ma już wspólnego z moim ulubionym tygodnikiem opinii o wyważonych, centrowych poglądach. Kiedy redaktor przejmował wcześniej „Wprost”, jego były właściciel, Marek Król, powiedział, że „czuje się jakby oddał córkę do domu publicznego.” Nie ukrywam, że jako stałej czytelniczce „Newsweeka” towarzyszą mi teraz podobne odczucia.  Czasami zastanawiam się, jakim cudem Szymon Hołownia wciąż jeszcze  odnajduje się w tym towarzystwie. Może służy w nowej redakcji za swego rodzaju „katolicki listek figowy”?:)
Zostawmy to jednak. Jak również i to, że sama znałam W POLSCE wiele sióstr zakonnych, które wcale nie chodziły ze wzrokiem wbitym w ziemię, w nabożnym skupieniu słuchając wszystkiego, co tylko biega w sutannie…
Zamiast tego zajmijmy się samymi tylko poglądami kontrowersyjnej siostrzyczki.
Jej zdaniem onanizm nie jest zagadnieniem moralnym. Wiele kobiet zaznaje dzięki niemu przyjemności, której nie osiągają w związkach z mężczyznami. Dlatego masturbacja nie tylko nie przeszkadza w relacjach międzyludzkich, ale wręcz im sprzyja. To brzmi jak bluźnierstwo, – grzmi „Newsweek”, bo Kongregacja Nauki Wiary nadal uznaje onanizm za „ciężkie przewinienie, gdyż dochodzi do użycia zdolności seksualnych poza właściwym dla nich porządkiem normalnych relacji małżeńskich w kontekście prawdziwej miłości i otwartości na nowe życie”.
No, cóż – osobiście zawsze byłam zdania (a wspierało mnie w tym przekonaniu wielu moich mądrych duszpasterzy), że nie należy robić z masturbacji największego problemu moralnego, znanego ludzkości.
Sądzę, że właśnie w kontekście „normalnych relacji małżeńskich”, pieszczot, masturbacja (podobnie jak różne inne „urozmaicenia”- niedawno kilka gazet w tonie sensacyjnym lub/i prześmiewczym napisało o „pierwszym w Polsce sex-shopie dla katolików”:)) mogłaby znaleźć swoje właściwe miejsce. Nie chce mi się jednak wierzyć, że najszczęśliwsze związki mieliby tworzyć ludzie, zaspokajający się samotnie w oddzielnych sypialniach. Od tego, że kobieta osiągnie orgazm pieszcząc się sama, jej mąż nie stanie się lepszym kochankiem…
A im dalej w las, tym więcej drzew…
„Dla Kościoła nie do przyjęcia jest też propozycja Farley, by stosunki homoseksualne traktować na równi z heteroseksualnymi. – kontynuuje autor artykułu. – Na przykład jej zdaniem określenie „owocny związek” nie musi się odnosić wyłącznie do płodzenia dzieci. W wymiarze duchowym równie owocne jest pielęgnowanie uczucia, zaspokajanie potrzeb partnera, czułość i opieka oraz ulepszanie świata przez ulepszanie samych siebie.”
Zgoda, tyle że… Kościół NIGDY nie zawężał pojęcia „płodnej miłości” jedynie do płodzenia dzieci – musiałby bowiem wówczas uznawać związki małżeńskie niepłodnych par za nieważne i grzeszne, co się nigdy nie stało. Wszystkie wymienione przez zakonnicę elementy są od zawsze istotnymi składnikami więzi małżeńskiej, aczkolwiek, jako osoba niepełnosprawna, nie tracę nadziei, że Kościół usunie kiedyś ze swego prawodawstwa pewne zbyt szczegółowe definicje „prawidłowego aktu małżeńskiego”, które to dziś utrudniają (a czasami nawet uniemożliwiają…) zawarcie sakramentalnego związku ludziom z niektórymi rodzajami fizycznych dysfunkcji.
Natomiast w tym szczególnym uprzywilejowaniu związku heteroseksualnego NIE CHODZI w moim odczuciu wcale o przesadne gloryfikowanie prokreacji, a tylko o wychwalanie, jako zamysłu Boga, komplementarności płci (który to element, chociażby w postaci koncepcji jing i jang, zawierają różne religie) – tego, że „jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich.” Tak to wyjaśniał również Benedykt w swojej pierwszej, pięknej encyklice Deus caritas est.
Siostra Farley nie widzi też absolutnie nic złego w rozwodach.
‚W średniowieczu złamana noga zwalniała od udziału w pielgrzymce. Dlaczego od obowiązku małżeńskiego nie zwalnia złamane życie?”– pyta dramatycznie. I dodaje na swoje usprawiedliwienie: „Nie potrafię milczeć, bo ludzie cierpią. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzę, ludzie cierpią…”
Tutaj byłabym się nawet w stanie z nią zgodzić – dążenie do zmniejszenie ilości cierpienia na świecie jest zawsze szlachetne. Inna rzecz, że nie jestem pewna, czy głównym celem Kościoła powinno być „ostateczne rozwiązanie problemu cierpienia” czysto ludzkimi, ziemskimi środkami („Mąż Cię nie zadowala? Kup sobie wibrator! Nie układa Ci się w małżeństwie? Rozwiedź się i po krzyku!”). Historia nauczyła mnie raczej, że ilekroć ludzie próbowali to robić, tworzyli sobie piekło na Ziemi…
Niemniej sama wielokrotnie postulowałam, aby (w duchu miłosierdzia, które zawsze powinno stać ponad prawem) zezwalać na ponowne małżeństwa porzuconych małżonków w szczególnie drastycznych przypadkach zerwania przysięgi małżeńskiej opartej na miłości (takich jak na przykład przemoc domowa, alkoholizm lub niewierność).
Teolożka jednak w swoim rozumieniu „zmarnowanego życia” idzie znacznie dalej i twierdzi, że małżeństwo chrześcijańskie to zobowiązanie takie samo jak każde inne, więc jeśli charakter relacji albo uczucia jednego z małżonków się zmienią, nic nie stoi na przeszkodzie, by wzajemne powinności wygasły.
Mamy więc tutaj zupełnie już „świecką” koncepcję miłości, jako czegoś opartego nie na decyzji woli („chcę spędzić z tym człowiekiem resztę życia, chociaż wiem, że nie jest ideałem.”) – tylko na „wzajemnych uczuciach”, które z natury swojej są zmienne i nietrwałe. Kiedy się kłócimy, moje uczucia względem P. są mniej niż przyjazne – czy to znaczy, że „nic już nie stoi na przeszkodzie”, byśmy się rozeszli?:)
Najbardziej rozbawiło mnie jednak uzasadnienie przyzwalającego stanowiska „postępowych zakonnic” wobec aborcji.
„Tylko 11 proc. katolików uważa przerywanie ciąży za grzech niezależnie od okoliczności – przytacza „Newsweek” dane z pewnego raportu. I w związku z tym, dodaje, jeśli hierarchia nadal będzie je ignorować, ludzie odwrócą się od Kościoła.”
I tu już wymiękłam. Pomijając fakt, że aborcja, choć moim zdaniem może byćMNIEJSZYM lub WIĘKSZYM złem zależnie od okoliczności (czasami może być mniejszym złem, niż coś innego) – to chyba nikt nigdy nie sprawi, że stanie się czymś szczególnie dobrym – zastanawiam się, czy takie „demokratyczne” podejście do spraw moralnych jest naprawdę tym jedynym właściwym.
Czy gdyby, dajmy na to, 55 procent respondentów uznało, że kradzież, w pewnych okolicznościach, nie jest niczym zdrożnym, Kościół powinien natychmiast znieść VII przykazanie? :)
„Oczywiście! – zakrzykną pewnie zaraz różni samozwańczy reformatorzy – Inaczej ludzie od Was odejdą i to będzie koniec Waszego Kościoła!”
Wszystko to bardzo pięknie, tylko że… Jezus wcale tak nie postępował!
Nie zmienił swego nauczania wtedy, gdy „wielu uczniów Jego odeszło i już za Nim nie chodziło” – J 6,65-67 – a nawet wtedy, gdy przed pretorium w „referendum ludowym” sromotnie przegrał z Barabaszem…
Widocznie bardziej zależało Mu na prawdzie, niż na popularności…
Ciekawe, swoją drogą, co On by na to wszystko powiedział?
Zob. też: „Wiosna Kościoła, czy zmierzch reformatorów?”