Wiedziałam, że będzie ciężko – ale chyba nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak…
Jako młodziutka dziewczyna pisałam w swoim dzienniczku, że nie rozumiem, jak mogą żyć ludzie, którzy latami żyją bez spowiedzi i komunii świętej – ja bym chyba oszalała! No, i proszę – teraz ja, ta, która nie potrafiła przeżyć trzech miesięcy bez Sakramentu Pojednania – sama jestem pośród nich…
I jest to tak straszne (prawie, jak umieranie, rozłożone na lata – kara, która skończy się pewnie dopiero wraz z moim życiem – tak, że prawie zaczęłam pragnąć starości i śmierci…), że, w desperackim poszukiwaniu choćby chwilowej ulgi, zaczęłam szukać księży w Internecie. Niechby ktoś ze mną chociaż porozmawiał!
I jest to bodaj pierwsza rzecz, której nie mogę w pełni dzielić z moim P. – bo jako ktoś, kto nieomal utracił wiarę, on zupełnie nie rozumie tego mojego gorączkowego pragnienia. Próbuje tylko rozsądnie tłumaczyć mi, że taka próba „zastępczej spowiedzi” z mojej strony nie ma sensu – że skoro nie jestem w stanie spełnić warunków sakramentu (ma rację – nie jestem w stanie, ponieważ wtedy musiałabym go opuścić, a to przerasta me siły…) to równie dobrze mogłabym iść np. do psychologa.
Ale mnie nie jest potrzebny psycholog – tylko ROZGRZESZENIE… I to prawda, że żadna rozmowa świata nie zdejmie ze mnie ciężaru, który muszę dźwigać. Tylko DYSPENSA mogłaby mnie uratować…
Zresztą ten ból – to jest dobry ból: przypomina mi, kim (jeszcze ciągle) jestem i kim pragnę pozostać. To jest cena, jaką się płaci – i będę ten dług spłacała wiernie całe życie. Myślę, że prawdziwy dramat zacząłby się dopiero, gdyby to kiedyś przestało mnie „uwierać”…
P, kiedyś powiedział, że tylko to, za co jesteśmy gotowi cierpieć, ma dla nas jakąś wartość. Dobrze więc – niech dalej boli…