To okropne in vitro…

Na wstępie chciałabym zauważyć, że dla mnie (trochę inaczej, niż dla naszych księży biskupów – choć rozumiem pogląd, w myśl którego antykoncepcja to, mówiąc najprościej „seks bez dzieci” a in vitro – „dzieci bez seksu” – i zgadzam się, że w normalnych warunkach jedno z drugim powinno iść w parze) KAŻDE poczęte dziecko jest cudem i darem Bożym, niezależnie od sposobu, w jaki się poczęło. Nie jest też moim celem potępiać zdesperowanych ludzi, którzy aż tak bardzo pragną je mieć, że decydują się na jego poczęcie „na szkiełku.” Tym niemniej…

JEST PRAWDĄ

, że w procedurach in vitro zwykle tworzy się więcej zarodków, niż to jest potrzebne – i jest to duży problem natury bioetycznej w krajach bardziej pod tym względem rozwiniętych niż Polska. Niejednokrotnie te (jak się je nazywa) „embriony nadliczbowe” są po jakimś czasie niszczone, ponieważ nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić.

I śmiem twierdzić (choć oczywiście mogę się mylić), że jest to jedna z rzeczy, o których szczęśliwi rodzice na ogół wolą nie myśleć. Oni przecież chcieli mieć tylko JEDNEGO wymarzonego dzidziusia…

Sądzę jednak, że większości problemów tego typu można byłoby uniknąć, doskonaląc techniki sztucznego zapłodnienia tak, by coraz bardziej przypominało ono naturalne poczęcie, w którym – przypominam – na ogół tylko JEDEN plemnik zapładnia pojedynczą komórkę jajową.

JEST RÓWNIEŻ PRAWDĄ, że in vitro nie leczy bezpłodności (tj. nie przywraca naturalnych funkcji biologicznych). Ono jedynie pozwala zostać rodzicami ludziom, którzy borykają się z tym problemem. Warto tu także zauważyć, że niektóre sposród procedur medycznych, stosowanych w trakcie całego procesu (jak choćby podawanie kobietom znacznych dawek hormonów w celu wywołania wielokrotnej owulacji) nie pozostają też bez wpływu na zdrowie rodziców.

I zastanawiam się, czy nadmierna (moim zdaniem) koncentracja na in vitro nie blokuje czasem badań nad innymi metodami, np. przywracania płodności?

Jest to zatem dylemat w rodzaju: czy lepiej jest (doraźnie) inwestować w protezy najnowszej generacji, czy raczej w długofalowe badania, zmierzające do tego, ażeby ludzie mogli odzyskiwać utracone narządy?

Tak tylko pytam, tym bardziej, że…

NA CAŁYM ŚWIECIE kliniki, przeprowadzające sztuczne zapłodnienia są bardzo dochodowym biznesem. Jeżeli rzeczywiście chodzi tu tylko o bezinteresowną pomoc dla par, dotkniętych dramatem niepłodności, to dlaczego – na litość boską – jest to aż tak kosztowne?

 

(Tego typu nadużyciom, z kolei, można byłoby zapobiegać refundując takie zabiegi wszystkim chętnym z budżetu państwa)

Ale czy naprawdę nigdy nie bywa tak, że ludzie, którzy w życiu osiągnęli już „wszystko”, nagle zauważają, że coś jednak w swoim czasie przegapili (wiadomo wszak, że nasza płodność maleje wraz z wiekiem) – i zaczynają domagać się „cudu” od nauki?

Dziecko wówczas staje się jeszcze jedną „rzeczą”, potwierdzeniem ich statusu, czymś, do czego mają „prawo” niezależnie od okoliczności.

Niepokoi mnie trochę również ten nacisk, aby mieć koniecznie i za
wszelką cenę dziecko WŁASNE, zwłaszcza w sytuacji, gdy ciągle jeszcze na świecie jest tyle dzieci niechcianych i niekochanych, które nigdy nie będą miały nawet szans na rodziców? Czy takie pragnienie nie jest aby odrobinę…egoistyczne?

Proszę mi wierzyć, ja WIEM (teraz lepiej, niż kiedykolwiek przedtem…) jak cudownym okresem jest okres ciąży, ale – na miłość boską! – jest to TYLKO dziewięć miesięcy, a rodzicielstwo trwa przez całe życie…

Zresztą nawet ta „własność” dziecka bywa problematyczna w sytuacji, kiedy do zapłodnienia używa się komórek osób trzecich albo korzysta się przy tym z „usług” matek zastępczych… W tym ostatnim przypadku zresztą jakąś kobietę trakuje się (często znowu za ciężkie pieniądze…) tylko jako „żywy inkubator”, czasami zupełnie ignorując możliwość powstania jakiejkolwiek więzi pomiędzy nią a nienarodzonym dzieckiem…

Choć, z drugiej strony, czyż nie ma racji to stare porzekadło, które mówi, że „nie ta matka, co urodziła (i nie ten ojciec, co spłodził :)), ale ta, co wychowała”?

Sama już nie wiem…Trudne to wszystko…

Mimo wszystko – życzę Wam wszystkim szczęśliwego rodzicielstwa. I to nie tylko na Święta.

 

Postscriptum: Ostatnio gdzieś przeczytałam, że podobno zdarzają się kłopoty z ochrzczeniem dzieci, narodzonych w wyniku in vitro. Przeciwnicy przyjmowania „takich dzieci” w poczet wierzących twierdzą, że są to dzieci poczęte „w grzechu” – Pan Bóg jest tutaj podobno „przymuszony” do aktu stworzenia działaniem człowieka – a lekceważenie, które (rzekomo) ich rodzice okazują nauce Kościoła nie wróży najlepiej ich przyszłemu wychowaniu religijnemu.

 

Dziwi mnie to jednak o tyle, że równocześnie (o ile mi wiadomo) nie ma – słusznie! – większych problemów ze chrztem dzieci poczętych z gwałtu, dzieci pozamałżeńskich ani nawet – ośmielam się mieć taką nadzieję – dzieci byłych księży (sam P. kiedyś ochrzcił jedno „takie” dziecko). Czemu zatem te „z próbówki” miałyby być gorsze?

Nielegalne…

Od kilku dni moje dziecko wykazuje całkiem nowy rodzaj aktywności – porusza się, na razie delikatnie, lecz mimo to zauważalnie. A skoro tak się dzieje, to znaczy, że połowę naszej wspólnej podróży mamy już niemal za sobą.

Mój brzuch zrobił się także wyraźnie większy, co prowokuje moją mamę do ciągłych uwag na temat (rzekomo) niewłaściwego trybu mojego życia i odżywiania. Parę razy z trudem powstrzymałam się, aby jej nie powiedzieć – „Mamo, przestań, jestem w piątym miesiącu ciąży!” Bo niby co miałabym „z tym” zrobić – zagłodzić małego?!

Swoją drogą, nie wiem, jak ktoś, kto sam urodził troje dzieci, może być aż tak ślepy? No, tak, zapomniałabym – przecież niepełnosprawni są aseksualni…

Tak więc ona nic jeszcze nie wie – a ja jej nic nie powiem, tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Bo moje dziecko jest „nielegalne” – i to nielegalne podwójnie, bo po pierwsze poczęło się przed ślubem, a po drugie – jest „dzieckiem księdza…” Na takie dzieci, podobno, „Pan Jezus nie dał zgody…”

I nawet, kiedy będziemy musieli im to w końcu powiedzieć – a wiem, że to już niedługo – boję się problemów, które z tego wynikną. Chociażby ten, że moja apodyktyczna mama będzie chciała „zaaresztować mnie” przy sobie (oczywiście dla dobra wnuka!). Albo przeciwnie – że się mnie „wyrzeknie.” (Już sama nie wiem, co gorsze…). No, i nieuchronnie padną pytania o ślub kościelny – a my przecież nie możemy…

Podczas wizyty babci tak mocno wciągałam brzuch (a i tak usłyszałam, że „wyglądam jak bomba i nigdy jeszcze tak nie wyglądałam” – no, jasne, że nie! Przecież nigdy dotąd nie byłam w ciąży…), że teraz Młode bardzo energicznie daje mi do zrozumienia, co sądzi o podobnych pomysłach…

Kwaśne jagody.

Jest w Księdze Ezechiela (18,2) wzmianka o tym, że już starożytni Izraelici stosowali przysłowie

 

„Ojcowie jedli zielone winogrona,

a zęby ścierpły synom”

na uzasadnienie powszechnie wówczas panującego przekonania, że grzechy rodziców niejako „przechodzą” na dzieci. Prorok jednakże dalej wyjaśnia, jak bardzo błędne i niesprawiedliwe jest takie postawienie sprawy.

Jakież więc było moje zdziwienie, gdy całkiem niedawno jedna z czytelniczek zaczęła mi tu pisać o „klątwie” przechodzącej z pokolenia na pokolenie – i o krzywdzie, jaką rzekomo wyrządziliśmy naszemu dziecku, powołując je do życia („bo kiedyś dzieci w szkole będą mu dokuczać,” itd.).

Kierując się impulsem, odpisałam jej, że jeżeli – co oby nigdy się nie zdarzyło! – nasze dziecko spotka się kiedykolwiek z podobnymi szykanami (ze strony, jak przypuszczam, samych „porządnych ludzi”?) to będzie to świadczyło raczej o ich nietolerancji i złośliwości, niż o jakimś tam „dziedziczeniu winy.”

Już nawet nie wspominając o tym, że nie bardzo rozumiem, dlaczego mielibyśmy jakoś szczególnie rozgłaszać, kim jest (czy był) P. – i w jaki sposób mieliby się o tym dowiedzieć ewentualni dręczyciele naszego dziecka. W końcu jest to nasza prywatna sprawa.

Nasz grzech jest tylko naszym grzechem – i odpowiemy za niego sami, już odpowiadamy. Dziecko jednak nie jest niczemu winne.

I swoim zwyczajem zaczęłam myśleć: czy aby na pewno mam rację?

Naturalnie, nikt otwarcie nie zaprzeczy, że dzieci nie odpowiadają za błędy rodziców – ale w praktyce?

Jak traktujemy, na przykład, dzieci alkoholików („nie zadawaj się z tym chłopakiem, jego ojciec pije”), samobójców (to szczególnie w małych miejscowościach, ale pewnie nie tylko…), kryminalistów? Ale także: osób chorych psychicznie (choć nie wszystkie schorzenia tego typu są dziedziczne); samotnych matek (to doprawdy zadziwiające wobec jednoczesnej propagandy antyaborcyjnej!) – zwłaszcza te będące owocem przestępstwa – dzieci urodzone w związkach niesakramentalnych albo różniące się od większości społeczeństwa wyznaniem czy (o zgrozo!) kolorem skóry?

Jak się zatem okazuje, problem jest szerszy, niż początkowo myślałam i nie dotyczy jedynie „dzieci (byłych) księży” – jest przecież tyle rzeczy, którymi można zgorszyć bogobojne społeczeństwo… (Są środowiska, w których powodem do wstydu może być nawet adopcja – bo „przecież wiadomo, że z dziecka wziętego z domu dziecka nigdy nic dobrego nie wyrośnie.”)

I czy naprawdę we wszystkich tych przypadkach  winą za taki stan rzeczy należy obarczać nieodpowiedzialnych rodziców, przez których ich dzieci muszą żyć z takim czy innym „piętnem”? I czy takie piętno rzeczywiście istnieje, czy jest tylko wytworem naszej własnej, bezinteresownej nienawiści?