Kłamstwa o czasach Chrystusa.

Ze zdumieniem przeczytałam niedawno w „Przeglądzie” (jest taki lewicowy tygodnik…:)) pewien artykuł, z którego można było wysnuć wniosek, że Jezus (cytuję) „udzielił swego milczącego przyzwolenia” właściwie wszystkiemu, o czym nie mówił wprost, na przykład aborcji.

I gdybym była złośliwa, to bym powiedziała, że idąc tym torem rozumowania należałoby przypuszczać, że Chrystus nie miałby również nic przeciwko nader często ówcześnie stosowanemu trucicielstwu czy porzucaniu dzieci – bo przecież nic nam o tym nie wspominał! Ufff…

Przede wszystkim, warto tu przypomnieć raz jeszcze (bo chyba tego nigdy dość…), że to nie kto inny, jak sam wielki Hipokrates kazał swoim uczniom przysięgać, że nigdy nie podadzą żadnej kobiecie środka poronnego. Uczynił tak najprawdopodobniej dlatego, że w starożytności używano do spędzania płodu wielce podejrzanych specyfików, które nierzadko spowadzały śmierć nie tylko dziecka, ale i matki (podobno w ten sposób zginęła np. Julia Młodsza, wnuczka Juliusza Cezara). Ich wyrobem trudnili się zresztą nawet nie lekarze, ale różnego rodzaju „babki”, często trucicielki.

Nic więc dziwnego, że począwszy od „prorodzinnie” nastawionego Oktawiana Augusta, Cesarstwo Rzymskie podejrzliwie odnosiło się do takich praktyk (nawet, jeżeli stosowano je dosyć powszechnie) – a w Nowym Testamencie – jak twierdzi większość egzegetów – można z dużym prawdopodobieństwem odnosić teksty, które zakazują praktyk magicznych także do różnego typu zabiegów o charakterze antykoncepcyjno-aborcyjnym. Granica pomiędzy jednym a drugim wciąż jeszcze była dosyć płynna.

Należy również pamiętać, że to, co mogło być normą w – delikatnie mówiąc – swobodnym obyczajowo Rzymie, było nie do przyjęcia w zupełnie odmiennej kulturowo Judei – gdzie (ze względu na stosunek Żydów do nagości) trudności napotykała nawet budowa gimnazjonów.

Tym bardziej, że kultura biblijna zdaje się być najbardziej „pronatalistyczną” ze wszystkich starożytnych cywilizacji. (I tak jest nadal, jeżeli się spojrzy na wielodzietne rodziny chasydów…) Dziecko było w Izraelu uznawane za znak błogosławieństwa Bożego, a jego brak – za hańbę. (No, i trzeba tu jeszcze wziąć pod uwagę wysoką ówcześnie umieralność niemowląt…)

W całej Biblii spotykamy właściwie tylko dwa przypadki ubolewania z powodu narodzin: u Hioba i u proroka Jeremiasza. W usta tego ostatniego autor biblijny wkłada zresztą znamienne dla naszego tematu słowa:

„Niech będzie przeklęty człowiek,
który powiadomił ojca mojego:
„Urodził ci się syn, chłopiec!”
sprawiając mu wielką radość. (…)
Nie zabił mnie bowiem w łonie matki:
wtedy moja matka stałaby się moim grobem,
a łono jej wiecznie brzemiennym.”

(Jr 20,15.17)

W takim klimacie nawet zakaz przerywania ciąży (którego, przypomnę, NIE MA w Prawie Mojżeszowym) wydaje się po prostu niepotrzebny. Biblia wprawdzie (pośrednio) wspomina o porzucaniu noworodków (zob. Ez 16,4-5), ale sugeruje jednocześnie, że sam Bóg lituje się nad porzuconymi. Można więc domniemywać, że – mimo wszystko – praktyki te nie była w Izraelu tak powszechna, jak gdzie indziej. I nie wydaje mi się, aby ten Rabbi, który mówił, że zgrzeszył już ten, kto choćby pożądliwie patrzy na kobietę i zaostrzył przepisy dotyczące rozwodów – mógł jednocześnie „milcząco popierać” obie te rzeczy…

A już zupełnie kuriozalne jest stwierdzenie wyjęte z tego samego artykułu, jakoby Kościół zakazał dokonywania aborcji („niezależnie od czasu jej trwania”) dopiero w XVIII stuleciu. Nie wdając się tutaj zbytnio w szczegóły wystarczy powiedzieć, że już dokument kościelny z II w. (tzw. Didache czyli Nauka Dwunastu Apostołów) wymienia zarówno spędzanie płodu jak i zabijanie niemowląt wśród rzeczy absolutnie dla chrześcijan niedopuszczalnych. I nawet źródła pogańskie w tym samym czasie zauważają z pewnym zdziwieniem, że chrześcijanie „dzieci swoich nie wyrzucają.”

Natomiast wszelkie dywagacje na temat momentu wcielenia się duszy dziecka, którym oddawali się m.in Orygenes,Tertulian (II/IIIw.) i św.Tomasz z Akwinu – na które chętnie powołują się zwolennicy aborcji – mają raczej charakter filozoficzny (był to spór o koncepcję duszy ludzkiej pomiędzy zwolennikami Platona i Arystotelesa) – niż praktyczny i duszpasterski. 

„Obraza uczuć religijnych” – czyli co?

Niezapomniany „Wiech” w jednym ze swoich tekstów opisał, jak to jedna pani drugą panią pozwała do stołecznego sądu, ponieważ tamta nazwała ją – cytuję! – „Gwadelupą.”

No, cóż – nigdy nie wiadomo, co kogo urazi i dlaczego. I odnosi się to także – a może nawet przede wszystkim? – do tzw. „obrazy uczuć religijnych.”

Niedawno opinią publiczną na Zachodzie wstrząsnęła sprawa pewnej nauczycielki w jednym z krajów muzułmańskich, której mali podopieczni nieopatrznie nazwali swego misia…Mahomet. Wszyscy też zapewne pamiętają głośne protesty wyznawców islamu po publikacji w duńskiej prasie (jak się zdaje, antywojennych w założeniu) karykatur Proroka.

Wydaje mi się – choć zaznaczam, że nie jestem specjalistką w tej dziedzinie! – że jeżeli chodzi o religię muzułmańską, to sprawa jest dosyć prosta: ktokolwiek zbluźniłby przeciw Bogu i Mahometowi, winien jest ciężkiej zbrodni.

Z chrześcijaństwem jednak sytuacja jest (a przynajmniej być powinna) nieco inna. Wszak jest ono religią Boga ukrzyżowanego, Boga, który sam pozwolił się wyszydzić i opluć, który – tak teraz jak i 2000 lat temu – „jest głupstwem dla pogan a zgorszeniem dla Żydów…” (i, dodajmy, dla wyznawców islamu również). Wobec powyższego wszelkie ataki na religię nie powinny raczej chrześcijan dziwić – co więcej, powinniśmy się zastanowić, czy oburzając się tak bardzo i z błahych czasami powodów (jak choćby ostatnio przy okazji dość niewinnej reklamówki z czterema królami…), nie wypaczamy jakoś nauki Tego, który nauczał, aby nadstawiać drugi policzek?

Jeżeli o mnie chodzi, to MOICH uczuć religijnych nie uraża ani wspomniany filmik, ani nawet – głośna swego czasu – sprawa Matki Boskiej Częstochowskiej, którą ekolodzy przedstawili w masce gazowej, ażeby w ten sposób zwrócić uwagę na problem zanieczyszczenia powietrza. Mogę się mylić, ale na ile ja „znam” Matkę Jezusa, to Ona sama nie miałaby nic przeciwko wykorzystywaniu Jej wizerunku w DOBRYCH celach…

Natomiast zastanowiłabym się głęboko nad prowokacjami, których JEDYNYM celem wydaje się to, żeby kogoś zranić. Co ciekawe zresztą, te same zachodnie demokracje, które często w ogóle nie znają pojęcia „obrazy uczuć religijnych” i które z atakowania religii uczyniły wręcz główny składnik „wolności słowa” – są znacznie bardziej ostrożne w tym względzie, gdy chodzi np. o kwestie rasy czy orientacji seksualnej.

W tych sprawach uchwala się nawet specjalne przepisy, mające chronić np. osoby homoseksualne przed (cytuję) „negatywnymi wypowiedziami”, zupełnie przy tym nie zauważając, że jest to sformułowanie co najmniej równie nieostre, jak i „uczucia religijne”. A podobnej ochrony próżno by szukać np. dla osób wierzących…

Oczywiście – tak jak każdy – także i ja chciałabym żyć w idealnym świecie, gdzie w ogóle NIKT NIKOGO by nie obrażał i nie wyszydzał, ale skoro już tak nie jest, to ja się pytam: dlaczego z jednych wolno śmiać się bez ograniczeń (ba, jest to nawet uważane za przejaw wolności myślenia i postępu!), a z innych za to całkiem „nie uchodzi”?

Postscriptum: Swego czasu – a pisał o tym również Onet – pewna firma zabawkarska w Stanach wypuściła na rynek lalki o twarzy Jezusa, co naturalnie wywołało dyskusję o granicach tzw. „komercyjnego wykorzystywania religii.” Pomijając już pewne rodzime „wynalazki” w tej dziedzinie, nierzadko ocierające się o granice złego smaku, jak choćby „Matki Boskie” -pojemniczki na wodę święconą z odkręcaną główką (bardzo popularne w niektórych sanktuariach maryjnych!) – chyba jednak wolałabym, żeby mój mały synek bawił się (ze) „swoim” Panem Jezusem, niż np. dokładnym modelem kałasznikowa… A Wy?

„Bracia Jezusa” – czyli kto?

Co pewien czas opinę publiczną elektryzują kolejne „rewelacje” dotyczące Jezusa, Ewangelii i różnych, rzekomo przemilczanych, kart historii Kościoła.

 

A to słyszymy (m.in. za sprawą powieści Dana Browna i niezliczonej rzeszy jego naśladowców) o tajemnym związku Jezusa z Marią Magdaleną, a to – o odnalezieniu Jego doczesnych szczątków…

 

Przede wszystkim, jako chrześcijanka, bardzo cieszę się z faktu, że u progu XXI wieku Jezus z Nazaretu wciąż należy do osób wzbudzających żywiołowe dyskusje. A na użytek swoich licznych sporów z internautami sama ukułam kiedyś powiedzonko, że gdyby Kościół katolicki nie istniał, to należałoby go chyba wymyślić…

 

Jeżeli chodzi o pierwszą z najczęściej podnoszonych spraw, tj. „problem Magdaleny”, to wystarczy sobie uświadomić, że:

  1. Nawet jeżeli Jezus poślubił Marię Magdalenę – na co nie ma przekonujących dowodów, poza jednym niepełnym zdaniem z Ewangelii Filipa, które mówi, że „Jezus miłował ją bardziej, niż innych uczniów i często całował ją w [usta]” – to NIE MA  żadnych racjonalnych powodów, dla których Kościół miałby ukrywać ten fakt. O ile mi wiadomo, małżeństwo nie jest grzechem. W niczym też nie podważyłaby to nauki o boskości Chrystusa, lecz jedynie dodatkowo potwierdzało Jego naturę ludzką, w którą Kościół i tak od zawsze wierzył.
  2. Wbrew obiegowej opinii, która mówi, że Kościół zidentyfikował Marię Magdalenę z „jawnogrzesznicą” (nierządnicą czy też prostytutką), aby rzekomo „zdyskredytować ją”, Ojcowie Kościoła zgodnie stwierdzają, że w tych tekstach Ewangelii chodzi o różne kobiety – Marię z Betanii i bezimienne osoby – a o Marii Magdalenie mówi się jedynie, że za sprawą Jezusa „opuściło ją siedem złych duchów.”

Natomiast co do drugiej sprawy, warto pamiętać o tym, że w czasach Chrystusa imię „Jezus” było tak pospolite, jak dziś jeszcze bywa w krajach Ameryki Łacińskiej. W samej Biblii można bez trudu odnaleźć co najmniej dwie osoby, które noszą to imię (więcej nie szukałam!). Tak więc nawet odkrycie grobowca jakiegoś Jezusa nie świadczy absolutnie o niczym. Tym bardziej, że nie mamy przecież żadnego materiału genetycznego, z którym moglibyśmy porównać znalezione szczątki.

 

No, chyba, żeby za autentyczne uznać takie relikwie Męki Pańskiej, jak np. Całun Turyński – które jednak większość uczonych dziś odrzuca (opierając się głównie na wynikach datowania metodą węgla radioaktywnego), mimo że nauka nadal nie umie racjonalnie wyjaśnić historii ich powstania.

 

Ale przy okazji wszystkich tych mocno wątpliwych sensacji archeologicznych po raz kolejny wypłynęła tzw. „sprawa braci Jezusa”, która niezmiennie podnieca słabo zorientowane umysły…

 

Tymczasem język hebrajski, który w czasach Jezusa liczył na pewno nie więcej, niż kilka tysięcy słów, NIE ZNAŁ określeń oznaczajacych bliższych i dalszych krewnych. Bracia przyrodni, cioteczni, kuzyni a nawet bliscy przyjaciele – wszystko to byli po prostu bracia (i siostry).

 

Tak np. Laban mówi do Jakuba: „Braćmi jesteśmy” , choć w rzeczywistości Jakub jest tylko jego siostrzeńcem. (A tytuł „siostry” jest też w Piśmie świętym nader często nadawany narzeczonej lub prawowitej żonie – nikt rozsądny jednak nie wyciąga z tego wniosku, że w czasach biblijnych kazirodztwo było jakoś szczególnie rozpowszechnione! :)). 

 

Inny podobny przykład: „Matka Jego, Maria, i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa…”

 

Jak to – dwie siostry i obie Marie?! Owszem, tyle że  najprawdopodobniej nie siostry rodzone, lecz cioteczne lub stryjeczne, kuzynki…

 

I jeszcze coś – nawet, gdyby (na co, podobnie jak w przypadku małżeństwa i dzieci Jezusa, nie mamy żadnych  konkretnych dowodów!) Maria miała oprócz Pierworodnego także inne dzieci, w niczym nie przeczyłoby to Jego boskiej naturze. Przecież Pismo święte wyraźnie mówi, że „Józef nie zbliżał się do Niej, aż porodziła swego pierworodnego Syna.” A zrodzenie dzieci w małżeństwie – powtórzę to raz jeszcze! – nie jest i nigdy nie było grzechem!

 

Gdyby jednak Jezus miał rodzonych braci, dość trudno byłoby wytłumaczyć, dlaczego w godzinie śmierci powierzył swą Matkę nie im, lecz „umiłowanemu uczniowi”?

 

Ja sama rozważałam w tej kwestii hipotezę konfliktu Chrystusa z Jego krewnymi, który zresztą został zarysowany w Ewangeliach. Oto widzimy, jak „Jego Matka i bracia stoją na dworze i chcą z Nim mówić”, po tym, jak rozeszła się wieść, że „rozum stracił.”

 

A jednak i taka teoria nie wytrzymuje konfrontacji ze źródłami! Oto bowiem niedługo później spotykamy „braci Pańskich” wśród uczniów Chrystusa (o czym wspomina św. Paweł w swoich listach), a jeden z nich, Jakub (nazywany także „bratem Pańskim”) został nawet przełożonym gminy w Jerozolimie i poniósł tam śmierć męczeńską.

 

Skoro więc stosunki Jezusa z Jego rodziną nie były wcale tak złe, jakby się z pozoru wydawało, to nasuwa się wniosek, że żaden z krewnych nie czuł się na tyle blisko związany z Jego Matką, aby roztoczyć nad Nią synowską opiekę. Inaczej mówiąc: Jezus nie miał braci.