Za horyzontem in vitro…

Napisałam ten tekst ponad rok temu – i nie przypuszczałam, że będzie to taki evergreen…

Jak już tu kiedyś pisałam, nie jestem kategorycznie przeciw in vitro jako „zwykłej metodzie wspomaganego rozrodu” – niechby tam sobie była, jako jedna z wielu możliwości (mam też nadzieję, że w końcu „mikromanipulacje” pozwolą na sztuczne zapładnianie w bardziej „naturalny” sposób, bez tworzenia wielkiej liczby nadliczbowych zarodków, z którymi potem nie bardzo wiadomo, co począć…).

ALE widzę też pewne związane z tym zagrożenia, czające się na horyzoncie, bo jako historyczka wiem, że ludzie NIGDY (w żadnej sprawie!) nie potrafili się zatrzymać we właściwym miejscu.

Pewna pani, zajmująca się zawodowo łączeniem gamet pod mikroskopem, tłumaczyła: „My nie tworzymy człowieka w laboratorium, my tylko doprowadzamy do połączenia komórki jajowej z plemnikiem – a czy wyjdzie z tego zarodek, to już jest wola Boska, i tego , póki co [podkreślenie moje] nikt nie zmieni. Tak, jak większość moich współpracowników i rodziców, jestem katoliczką – i wszyscy jesteśmy przekonani, że Stwórca, gdyby Go o to zapytać, nie miałby absolutnie nic przeciwko tej metodzie…”

No, tak, brzmi to przekonująco, ale ja jeszcze raz powtórzę – człowiek to jest taka istota, że można być pewnym, że jeśli tylko coś technicznie DA SIĘ zrobić, to on to prędzej czy później zrobi. Nie bacząc na konsekwencje.

Sama jestem najzupełniej pewna, że z czasem będzie i selekcja płci („bo skoro ludzie chcą mieć chłopca a nie dziewczynkę, a nauka może im to zaoferować, to dlaczego ich nie uszczęśliwić?” – w Stanach są już nawet kliniki, które oferują taką usługę…na razie z zastrzeżeniem, że rodzice pokochają także dziecko innej płci, niż „zamówiona”) i klonowanie („Albo, durna dewotko bez serca, pomyśl o tych wszystkich parach, które straciły dziecko i dzięki tej metodzie będą mogły je znów odzyskać!”), i inżynieria genetyczna  („jeżeli można ulepszyć człowieka, to czemu tego nie zrobić?”- nawiasem mówiąc, we współczesnej nauce pytania: „dlaczego?po co? w jakim celu?” – są coraz częściej zastępowane przez niefrasobliwe – „a dlaczegóż by nie?”) i różne „zamówienia specjalne” – już tu gdzieś pisałam o dwóch głuchych lesbijkach,które zażyczyły sobie dziecka niesłyszącego – i podobno otrzymały je od lekarzy…

„Dzieci-lekarstwa” powoływane na świat tylko jako „magazyn części zamiennych” dla chorego rodzeństwa, już się przecież zdarzają… („No, jak to, nie oddasz nerki siostrzyczce – to jest Twój święty obowiązek! W końcu po to powołaliśmy Cię do życia!”) I co, nadal uważacie, że zupełnie nie ma się nad czym zastanawiać od strony etycznej?

Kiedyś na portalu dziecko.onet.pl znalazłam artykuł, z którego wynika, że u dzieci poczętych metodą in vitro statystycznie częściej dochodzi do przedwczesnych narodzin i innych powikłań okołourodzeniowych, a koszty ich leczenia i rehabilitacji mogą iść w grube miliony. Ludzi rozpaczliwie pragnących mieć dzieci to jednak nie zraża – a i kliniki leczenia niepłodności bardzo nie lubią „straszyć” swoich klientów takim ryzykiem, ponieważ ich renomę mierzy się wyłącznie liczbą „sukcesów” – zdrowo urodzonych dzieci…

W odróżnieniu jednak od naszych biskupów WOLĘ, by zaistniały jasne regulacje prawne, dotyczące tego, co wolno, a czego nie wolno robić podczas procedury in vitro (bo Polacy już z niej korzystają i będą korzystać, tak czy inaczej) – niż żeby każda z klinik mogła postępować z zarodkami według własnego widzimisię, nawet spuścić je do kanalizacji…

 


Życie jest w naszych rękach…

Święci Bracia Niewierzący…

Jakiś czas temu jeden z najbardziej znanych blogerów w sutannach, ks. Wojciech Szubzda (którego blog i ja czasem chętnie odwiedzam – patrz ramka obok), popełnił post o ateistach, z którego można było wywnioskować, że niewiara w Boga może skutkować totalną degrengoladą moralną – bo skoro (argumentował ten kapłan) wszystko kończy się wraz ze śmiercią, to najlepiej po prostu „poużywać sobie życia.” Mam niejasne wrażenie, że gdzieś kiedyś coś już o tym pisałam, niemniej postanowiłam poniżej zamieścić moją odpowiedź na ten tekst.


Drogi księże Wojciechu,

pozwolę sobie zauważyć – „z pewną taką nieśmiałością” – że wniosek „hulaj dusza, piekła nie ma” to na pewno nie jedyny wniosek, który da się wyciągnąć z założenia (w które zresztą NIE WIERZĘ), że Boga nie ma. Można także wysnuć z tego wniosek, że skoro mamy tylko to życie, tu i teraz, to warto je przeżyć jakoś sensownie. Prawda?

Ateiści, oczywiście, mają tę przewagę (ale i problem) że sami dla siebie są „ostateczną instancją” – dobre jest dla nich zatem to, co sami w sumieniu uznają za dobre (czytałam o jednym, który z Dekalogu uznawał jedynie dwa przykazania – nie zabijaj i nie kradnij. I do dziś nie mogę pojąć, co złego jego ateistyczne sumienie widziało np. w zakazie kłamstwa albo zdradzania żony…) i – we własnym pojęciu – odpowiadają za swoje czyny tylko „przed sobą i historią” (a nie przed jakimś tam „śmiesznym dziadkiem z brodą”;)).

ALE czyż sam Kościół nie naucza, że każdy człowiek ma w sumieniu wpisane pewne podstawowe „prawa naturalne” które to nakazują mu czynić dobro, a unikać zła? Nie rozumiem, czemu to akurat niewierzący mieliby je łamać częściej, niż wierzący? Zresztą nawet wówczas na ich korzyść działałaby również „nieznajomość Prawa Bożego” (wiadomo, że zawsze mniejszą winę ponosi ten, kto działał w nieświadomości…) – cóż w takim razie należałoby powiedzieć o tych, którzy ZNALI je w najdrobniejszym szczególe, a nawet mieli strzec (jak papież Aleksander VI Borgia, na przykład) – a mimo to radośnie łamali wszelkie prawa ludzkie i Boskie?

Czemu to czynili w takim razie? Czy dlatego, że TAK NAPRAWDĘ nie wierzyli w pośmiertną nagrodę i karę (przepraszam, że tak upraszczam, ale część ateistów sądzi, że wierzymy w Boga jedynie ze strachu przed karą i w nadziei na nagrodę… ) – a zatem dokładnie tak samo jak ateiści w księdza ujęciu – czy może raczej dlatego, że uważali, że zawsze będą mogli się „duchowo zresetować” (wyspowiadać) a Bóg miłosierny i tak im wszystko wybaczy?

Proszę księdza, znałam wielu szlachetnych i prawych ateistów – i paru naprawdę niegodziwych wierzących (z których ja jestem pierwsza:)). I naprawdę NIE WIERZĘ , że dobry Pan Bóg miałby „wpuszczać ludzi do nieba” raczej na podstawie świadectwa chrztu i bierzmowania, aniżeli tego, co za życia CZYNILI. Czy Ten, który powiedział: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść…” (Mt 25,35nn) nie powiedział też: „Nie każdy, kto Mi mówi „Panie, Panie” wejdzie do Królestwa Niebieskiego” (Mt 7,21)? Serdecznie pozdrawiam. – Alba

  

Siedem grzechów głównych Jana Pawła II (wg Tadeusza Bartosia).

1. „Nie podejmował dialogu ze swymi krytykami, z których niejeden był uznanym teologiem, rzetelnie przygotowanym do profesjonalnej debaty. (…) Zbyt wielu świadków powtarzało: nie da się z nim porozmawiać o sprawach, które są dla niego niewygodne. Lista tematów tabu nie była krótka: ewolucja teologii (nowe prądy i idee), reforma Kościoła, teologia wyzwolenia, wolność w Kościele, antykoncepcja, wychowanie duchownych (tj. destrukcyjne elementy ich życia), celibat rozumienie prawdy, rozumienie wolności. (…) Dialog, owszem, ale tylko w atmosferze odgórnie ustanowionej zgody i poparcia, bez możliwości wyrażenia stanowiska przeciwnego tak, by zostało uwzględnione.”*

Trudno jednak, przepraszam bardzo, wymagać innej postawy od kogoś, kto wie, że z definicji (na mocy dogmatu) ma być 'nieomylny w sprawach wiary i moralności.’ Nie dać odczuć swoim adwersarzom takiej przewagi to czyn zaiste heroiczny… 🙂
* por. Tadeusz Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 8.

2. „Był nauczycielem etyki heroicznej. (…) Być może ten właśnie, radykalny rys jego duchowości sprawiał, że papież nie znajdował niekiedy zrozumienia. Być może przesadą wydawały się tak surowe i wymagające zasady. Osobiste, bardzo szczególne doświadczenie, czynił miarą godziwego życia.” **

Chciałabym jednak zauważyć, że jest to zarzut, który dałoby się – o czym już tu gdzieś pisałam – postawić wszystkim wielkim prorokom ludzkości (z Jezusem włącznie), bowiem ich cechą charakterystyczną jest, że widzą świat i ludzi raczej takim, jakimi być powinni, a nie jakimi są…
** Tamże, s. 18-19

3. „Nie udało mu się trafić tak, jakby chciał, do wierzących z Europy Zachodniej. Stara część kontynentu oddala się coraz bardziej od Kościoła. Może za bardzo ich ganił? A może nie do końca rozumiał (…) Otwarta dyskusja z przedstawicielami wartości Zachodu okazała się niemożliwa. Zbyt odmienna była perspektywa papieża z Polski, niosącego w sobie doświadczenie 'Kościoła prześladowanego’ od patrzenia na religię w liberalnym świecie wolności wyznania i wolności wypowiedzi.”***
***Tamże, s. 25

4. Religię do pewnego stopnia zredukował do moralności, a przesłanie Ewangelii do „etyki Jezusa” („Jezus nie jest prawodawcą w sensie klasycznym (…) a Jego nauka nie jest instrukcją postępowania, lecz pouczeniem skłaniającym słuchaczy do refleksji.” – pisze Bartoś (passim)), bez zwracania dostatecznej uwagi na jego kontekst społeczny, kulturowy i historyczny. Niedostatecznie ponoć dostrzegał człowieczeństwo Jezusa, badane dziś na nowo przez różne nauki szczegółowe.

Niemniej sam Autor zauważa, że na Ewangelii rozumianej tylko jako zbiór pewnych „intuicji”, które każdy może pojmować po swojemu,  „trudno będzie zbudować wspólnotę chrześcijan, opartą na wskazaniach Jezusa.” (s.51). A ja bym nawet powiedziała, że przy takim skrajnie indywidualistycznym podejściu do sprawy sama zasadność tworzenia jakiejkolwiek wspólnoty staje pod znakiem zapytania…

5. Poprzez swoją retorykę „cywilizacji miłości” i „cywilizacji śmierci”  wprowadzał daleko idącą polaryzację świata, podziału na dobrych i złych, oraz stawiania wierzących z zasady po dobrej stronie. „Tymczasem dla myślenia teologicznego, które jest mi bliskie, postawa wykluczania i potępiania pozostaje w fundamentalnej sprzeczności z przesłaniem Jezusa, który przyszedł gromadzić, a nie rozpraszać.”*****
(Por. tamże, s. 26)

„Świat bez Boga nazywa [papież] cywilizacją śmierci. Tymczasem ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. Tak zwany 'świat bez Boga’ nie musi być światem bez wartości. Ateizm bywał [również] humanistyczny. Choć, oczywiście, może być także wyrazem nihilizmu. [Podobnie] wiara w Boga, prowadząc nierzadko do wielkiego dobra moralnego ludzi, także nie gwarantuje automatycznie prawości człowieka i nie zapewnia powstania 'cywilizacji miłości.’ Historia chrześcijaństwa nie zawsze była jej historią.” ****** (Tamże, s. 74).

Przyznam szczerze, że bardzo chciałabym się tu z Autorem nie zgodzić, ale…nie bardzo potrafię… Może tylko napiszę, że z kolei unikanie JAKICHKOLWIEK rozróżnień na dobro i zło, byle tylko „nikogo nie wykluczać” (bo przecież „polaryzacja” – od której zresztą Jezus, jakiego znamy z Ewangelii, przy całej swojej otwartości na dialog z różnymi ludźmi, wcale aż tak bardzo nie stronił – ma być zła z definicji :)) –  musi chyba w końcu doprowadzić do wszechogarniającej moralnej szarości…
 
6. „Inny niż jego własny punkt widzenia do niego nie docierał. Raczej były to spotkania w gronie przyjaciół, najbliższych współpracowników, ludzi myślących podobnie (ewentualnie powstrzymujących się z wyrażaniem stanowiska krytycznego). (…) Powszechnie szanowany katolicki intelektualista, dobry znajomy papieża z dawnych czasów, wspominał, jak w latach osiemdziesiątych nieśmiało zwrócił mu uwagę, że nie należy kwestii antykoncepcji stawiać na równi ze sprawą aborcji. Że nawet uznając katolickie potępienie obydwu, trzeba by rozróżniać ich odmienny ciężar gatunkowy. Reakcja? Bardzo chłodna, oględnie mówiąc (…).Większość jednak papieskich przyjaciół takich rozterek mogła [nigdy] nie doznawać, skwapliwie zgadzając się z nim w każdej kwestii.”*******(Tamże, s. 92).

No, cóż, i znów nie sposób się nie zgodzić z Autorem, kiedy stwierdza, że rozmowa ze zgadzającymi się z nami we wszystkim nie jest zbyt twórcza… Warto tu dodać (o czym także wspomina Tadeusz Bartoś w swojej książce…), że choć papież-Polak chętnie spotykał się z przedstawicielami różnych religii, a nawet ze swoim niedoszłym zabójcą, jakoś nie znalazł czasu, aby spotkać się choćby z Hansem Küngiem (który usilnie o takie spotkanie zabiegał), czy też z innymi teologami, których pozbawił możliwości nauczania… 

7. Całym sercem wspierał Opus Dei (kanonizując założyciela Dzieła), organizację wzbudzającą kontrowersję nawet w kręgach katolickich, zdobywającą (trochę na wzór masonerii) dyskretne wpływy w kręgach biznesowych i politycznych. Jednocześnie, jak stwierdza Autor, „papież nie podjął dialogu z żadnym z ruchów katolickich, postulujących reformy Kościoła.”******** (Tamże, s. 93).

Mam szereg własnych wątpliwości co do Opus Dei, odnośnie jego niejawności, metod werbunku członków czy też niektórych praktyk pobożnościowych (ta kolczatka na udzie, brrr!), a jednak nie mogę się w pełni zgodzić z konkluzją Autora, który pisze, że:

„Sprzymierzone jest więc dzieło z księciem tego świata, hołd oddaje władzy doczesnej, zapominając o nauce Jezusa o Królestwie, które nie jest z tego świata. Brak krytycyzmu de Balaguera wobec bogactwa wymaga konfrontacji z nauką i postawą Jezusa, który należał do ubogich wiejskich wędrowców,[i] mówił że bogaty z trudem wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Święty Paweł idąc tym tropem pisał, że korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniądza. (1 Tm 6,10). Bogactwo to nie grzech, ale poszerzanie wpływów i panowania postawione jako cel nadrzędny to bałwochwalstwo raczej, niż duch Jezusa. (…) Władza nad innymi, chęć wpływania na świat, potęga i prestiż to – w kontekście ducha Jezusowego – diabelskie pokusy.”********(Tamże, s. 137)

Pomijając już fakt, że bałabym się jakiekolwiek dzieło nazwać bez żadnych wątpliwości „sprzymierzonym z siłami zła” (czyż nie jest to też przykład „polaryzacji”?:)), wydaje mi się, że Autor ulega – częstej skądinąd – pokusie, by w gronie uczniów Jezusa widzieć jedynie grupkę „prostaczków Bożych”, którzy absolutnie nie zamierzali w żaden sposób angażować się w sprawy „tego świata.”

Tymczasem nie tylko w gronie pierwszych uczniów znajdowali się ludzie znaczni i majętni (Łk 19,2; J 3,1. Mt 27,57…), ale i sam Jezus najwyraźniej bogaczami nie gardził, skoro pozwalał się im zapraszać na uczty (Łk 7,36; J 12,2), a sam ponoć nosił szatę na tyle „wykwintną”, że żołnierzom wykonującym na Nim egzekucję żal było ją rozdzierać (J 19,23-24). 🙂

Dalej, czyż to nie nowożytni krytycy katolicyzmu (poczynając od Kalwina z jego etyką pracy bliską skądinąd duchowi Opus Dei) zarzucali mu zawsze, że celowo gloryfikuje ubóstwo, ponieważ biednymi łatwiej jest manipulować? I odwrotnie – istnieją całkiem poważne prace ekonomistów, dowodzących, że to właśnie teologia protestancka, uzależniająca szczęście na tamtym świecie od powodzenia na tym, przyczyniła się do zbudowania potęgi gospodarczej takich państw jak USA.

No, więc jak to w końcu jest? Biedny i ciemny katolik-źle, ale bogaty i wpływowy – jeszcze gorzej?:)

Oczywiście, osobną kwestią są METODY zdobywania tego bogactwa i wpływów w świecie – ale to już zupełnie inna sprawa…

Nawiasem mówiąc, poczułam się trochę nieswojo, czytając, że mój były spowiednik do stosowanych w Opus Dei praktyk składających się na „zewnętrzny tradycjonalizm” Dzieła zaliczył także…codzienną komunię świętą i częstą spowiedź… „Wszystko to mogło podobać się papieżowi, który nie akceptował wielu aspektów modernizacji katolicyzmu na Zachodzie na początku lat siedemdziesiątych XX w.” – kończy Autor swój wywód (Tamże, s. 141).

Rozumiem zatem, że w imię tej jakże pożądanej „modernizacji” światły katolik początku XXI wieku także powinien te zabobonne praktyki bez żalu odrzucić, aby uniknąć podejrzeń o zgubny „integryzm”? 😉