Modlitwa o deszcz.

https://www.wp.pl/?s=https%3A%2F%2Fwiadomosci.wp.pl%2Fsusza-w-polsce-arcybiskup-stanislaw-gadecki-prosi-o-modlitwe-o-deszcz-6503651326666369a&nil

Jako że nieszczęścia zwykle chodzą parami, do koronawirusa w Polsce dołączyła jeszcze katastrofalna susza. Wobec powyższego arcybiskup Gądecki wezwał „wszystkich wiernych i ludzi dobrej woli” do wytrwałej i żarliwej modlitwy o deszcz.

Wywołało to w Internecie falę kąśliwych komentarzy o „szamanach” i „tańcu deszczu” – a mój znajomy dziennikarz wręcz napisał, że taka modlitwa w XXI wieku jest „pogańska” i że arcybiskup lepiej by zrobił, gdyby zamiast tego powiedział ludziom, żeby nie wycinali lasów i nie palili w piecu, czym popadnie.

Przeczytałam dwukrotnie linkowany tekst, aby się upewnić, czy nie chodzi tu raczej o jakiś religijno-polityczny spęd w rodzaju Różańca do Granic (takim manifestacjom zawsze byłam z gruntu przeciwna). Ale nie, nie tym razem.

Ponieważ niestety nie umiem się od tego powstrzymać,  zaczęłam drążyć temat i zapytałam, czy „w XXI wieku” istnieje jakiś katalog rzeczy, o które „wolno” się modlić bez narażania się na śmieszność – i takich, o które już zupełnie nie wypada? Bo przypuszczam, że nikt raczej nie śmiałby się z kogoś, kto modliłby się np. o uzdrowienie swego dziecka z choroby nowotworowej?

Na co uzyskałam mniej więcej taką odpowiedź, że bez sensu jest modlić się o coś, co i tak nastąpi – z naszymi modlitwami czy bez. („Czy modliłaby się Pani, aby Słońce wzeszło?”) Zapytałam wobec tego, czy więcej sensu ma modlitwa o to, co z dużym prawdopodobieństwem i tak nie nastąpi – na przykład o wskrzeszenie zmarłego (co czasami podobno czynił wspominany w tej dyskusji o. Bashobora).

Według mnie istnieją tylko dwie możliwości: albo się WIERZY, że Bóg panuje nad wszelkimi zjawiskami – albo nie. Tertium non datur. I wtedy wierzący mogą prosić Go o cokolwiek zechcą. Nawet o to, żeby cukierki spadały z nieba – jak w słynnym filmie Agnieszki Holland „Europa, Europa” (gdzie niespełnienie tej prośby miało być „ostatecznym dowodem” na to, że żaden Bóg nie istnieje). A Bóg, będąc Istotą absolutnie wolną, może ich wysłuchać – albo nie. I nikomu nic do tego. To sprawa WYŁĄCZNIE pomiędzy modlącymi się – a Bogiem.  I, cytując klasyka, „nikomu nie wolno się z tego śmiać…”

„Bóg jako kapryśny urzędnik, którego trzeba przebłagać, aby zmienił zdanie? Sorry, nie kupuję tego…”– odpisał mi dziennikarz. OK – a zatem mógł napisać wprost, że uważa, że żadne w ogóle modlitwy nie mają sensu. Rozróżnianie na takie, które nadają się tylko do wyśmiania – i takie, na które można ewentualnie wierzącym przyzwolić (jak np. modlitwa o pokój na świecie czy o równość wszystkich ludzi) jest moim zdaniem zatrzymaniem się w pół drogi.

A arcybiskup zrobił moim zdaniem to, „za co mu płacą” i do czego czuł się powołany. Wezwał do modlitwy, ponieważ (może szkoda) nie jest ekologiem, klimatologiem ani nawet meteorologiem. Chociaż bowiem nie da się ukryć, że dużą część winy za obecny kryzys klimatyczny ponoszą ludzie… i o tym też należałoby w kościołach głośno mówić (tymczasem Kościół w Polsce zachował wyniosłe milczenie w kwestii masowego, wręcz rabunkowego wycinania lasów – niestety, encyklika papieża Franciszka Laudato Si przeszła u nas prawie bez echa, a nasi hierarchowie mówią raczej o „grzechu ekologizmu” – przywiązywania rzekomo nadmiernej wagi do przyrody – niż o konkretnych grzechach ekologicznych  ludzi, w rodzaju nagminnego wyrzucania śmieci do lasu) – to jednak wciąż wierzę, że Bóg może naprawić nawet to, co my sami zniszczyliśmy.

Co zresztą wcale nie wyklucza naszych własnych racjonalnych działań. Modlitwa o deszcz nie wyklucza rozsądnej gospodarki wodnej – tak, jak modlitwa o zdrowie dziecka nie oznacza odrzucenia medycyny i lekarzy. Ponieważ uczono mnie, że Bóg z zasady nie wyręcza ludzi w tym, co mogliby zrobić sami.

Wierzę też, że Ktoś mnie słucha – o czymkolwiek do Niego mówię. I proszę mi pozwolić nadal w to wierzyć. Nawet jeśli komuś (do czego też ma prawo) wydaje się to śmieszne, dziecinne – a nawet „magiczne” – na poziomie „niewidzialnego przyjaciela.”

I tak, uważam, że modlitwa (jak też padło w dyskusji) to „gra bez możliwości przegranej” (obojętnie, czy zostanie „wysłuchana” czy też nie). Jak każda prawdziwa ROZMOWA.

Reasumując:  Chcę nadal żyć jak Narnijczyk – nawet, jeżeli Narnia nie istnieje… (C.S. Lewis)

Polski Kościół Narodowy

Niedawno nawet znana katolicka vlogerka (i”hipsterkatoliczka”) Jola Szymańska przyznała się do swoich wątpliwości, czy nadal pasuje  do Kościoła w Polsce. Do Kościoła narodowców, blichtru i polityków. Do Kościoła nienawistnego języka, pozorów, tuszowania własnych win,  nakazów i zakazów… Do Kościoła, gdzie karane jest wyrażanie wątpliwości i stawianie pytań. „Dlaczego  w tym kraju posługując się Bogiem można zrobić wszystko?”- pyta.

Jeżeli dziewczyna, której ortodoksji – czasem wręcz, jak na mój gust, nieco przesadnej – jestem zupełnie pewna, zaczyna zadawać sobie pytania o sens tego, czym żyła do tej pory – to (cytując klasyka) – wiedz, że coś się dzieje. Coś bardzo złego. Z naszym Kościołem.

Podobnie dramatyczne teksty w duchu „Dlaczego czasem mam ochotę odejść z Kościoła – i dlaczego mimo wszystko zostaję?” – publikuje także Szymon Hołownia.

Ja od dłuższego czasu mam wrażenie, że ten Kościół, na obrzeża którego wychodziłam, wychodząc za P.,(i który wciąż noszę w sercu)  nie jest już tym samym,  który widzę wokół siebie.  Ostatnio zaczęłam nawet uczestniczyć (za pośrednictwem Internetu) we mszach świętych z zagranicy, aby uciec od wszechobecnej w Polsce polityki. Z bólem zauważam, jak zmienili się (na niekorzyść) nawet księża, których kiedyś znałam i ceniłam.

Czasami myślę, że nasi księża i biskupi stracili wiarę w moc przekonywania, ewangelizacji. Przekonywanie ludzi, ażeby Z WŁASNEJ WOLI żyli według nauk Jezusa, okazuje się dla nich za trudne. Dlatego domagają się od rządzących, żeby nakazami prawa „zrobili” nam tu „państwo chrześcijańskie” – jak w Irlandii. Bez antykoncepcji, aborcji, rozwodów, in vitro, bluźnierczych widowisk teatralnych i handlu w niedzielę.

Nikogo już w zasadzie nie obchodzi, czy ludzie naprawdę WIERZĄ w Boga i KOCHAJĄ Jezusa Chrystusa. Grunt, żeby nawet niewierzący byli zmuszeni żyć „po Bożemu”. Żeby kościoły – i tace – były pełne, a naród zjednoczył się wokół swych duszpasterzy. Jak za komuny.

Biskupi boją się wolności i demokracji i nie umieją działać w jej warunkach. Dlatego należą do najgorętszych obecnie krytyków „bezbożnej” Unii Europejskiej. Co nie przeszkadza np. ojcu Rydzykowi brać ogromnych dotacji z tejże Unii na swoją działalność. Unia może i jest „diabelska”, ale pieniądze wszak nie śmierdzą siarką, czyż nie?

Jednocześnie w kraju narasta cicha opozycja przeciwko papieżowi Franciszkowi („nie będzie nas jakiś szalony Argentyńczyk uczył wiary!”) – i być może bliźniaczy wobec tego zjawiska coraz bardziej agresywny nacjonalizm.

Członkowie ONR-u przyjmowani są z honorami na Jasnej Górze. Politycy partii rządzącej przemawiają podczas Eucharystii. Coraz liczniejsi duchowni nauczają z ambon i łamów pism „katolickich” , że głosowanie na jakąkolwiek inną partię jest grzechem. Polityk może być nawet łajdakiem – byleby był „katolikiem.” Wszystko na pokaz…

Martwi mnie również reakcja polskiego Kościoła na wielki skandal pedofilski. Reakcje, zasadniczo, są dwojakiego rodzaju:

Po pierwsze, zaprzeczanie. Nie, nie, u nas tego nigdy nie było. A przynajmniej nie na taką skalę, jak na tym „zgniłym Zachodzie.” Tymczasem rzeczywista skala problemu w Polsce jest właściwie nieznana. Nawet były delegat Episkopatu ds. Ochrony Dzieci skarżył się, że Episkopat (sic!) ukrywał przed nim różne dane, o które prosił. Dane skazanych księży nie figurują również w publicznie dostępnym rejestrze. Tak więc mamy kolejne fasadowe działania.  Pozory przede wszystkim. I unikanie „skandalu”. Nawet za cenę cierpienia dzieci. Kto by się nimi przejmował, prawda?

Po drugie, rozmywanie odpowiedzialności. „To prawda – mówią tacy komentatorzy – że takie przypadki wśród księży się zdarzały. Ale spójrzmy, ile ich jest wśród policjantów, lekarzy, hydraulików! To wszystko to tylko medialna nagonka na Kościół!” I dalej już bijemy się z zapałem w CUDZE piersi. Winny jest hedonistyczny świat. Seksualizująca kultura (zakazać! zakazać!). Albo – sic! – rodzice, którzy nie dość uważnie patrzyli księdzu na ręce. No, jasne. Bo przecież powinni byli wiedzieć, że posyłając dziecko do kościoła, narażają je na niebezpieczeństwo… Podejście takie moim zdaniem przede wszystkim marginalizuje i bagatelizuje cierpienie ofiar księży pod tym pretekstem, że rzekomo jest ich „niewiele” (choć w rzeczywistości nie wiemy dokładnie, ile ich jest).

Poza tym zupełnie umyka nam fakt, że nawet JEDNA taka ofiara księdza to już o jedną za dużo. Że to po prostu nie powinno się zdarzyć. NIGDY. Poza tym, niech mi będzie wolno powiedzieć, ksiądz, który molestuje dziecko, niszczy coś o wiele większego, niż tylko jego niewinność. Niszczy także jego wiarę i ufność do Boga („Jeżeli istniejesz, to dlaczego mu na to pozwoliłeś? Dlaczego mnie nie obroniłeś?!”). Kto za to odpowie przed Bogiem?

Nieliczne głosy duchownych, którzy widzą, że źle się dzieje  (jak o. Gużyński czy prymas Polak) są byt słabe aby przekrzyczeć ogólną wrzawę. „Naród” i tak słucha bardziej o. Rydzyka lub bpa Depo. A pozostali biskupi  NIC nie zrobią – ani ze środowiskiem Radia Maryja, ani z narodowcami. Zbyt się boją odejścia znacznej grupy wiernych. Pełne kościoły przede wszystkim.

A że ci „święci młodziankowie” z ONR sami się garną do Kościoła, możemy mieć wkrótce prawdziwy wysyp młodych księży o poglądach zbliżonych do suspendowanego Jacka Międlara. Tym bardziej, że wielu przełożonych seminariów mniej lub bardziej jawnie popiera takie poglądy. Ciemność widzę…

Worek, korek…

Gdzieś kiedyś usłyszałam, że te trzy rzeczy deprawują kapłana. I w pełni się z tym zgadzam.

 

Worek, czyli sakiewka, oznacza pieniądze.Korek-skłonność do alkoholu, a rozporek-różnego typu afery seksualne.

 

Ostatnio gruchnęła wieść, iż pewnego gdańskiego duchownego okradziono na, bagatela, dwa miliony złotych, które zniknęły z prywatnego konta księdza.

Mój znajomy dziennikarz oburzał się na nienawistne komentarze (w stylu:„Złodziej okradł złodzieja! „), które pojawiły się pod tą informacją w Internecie.

 

W przeciwieństwie do niego, mnie takie reakcje zupełnie nie dziwią.Widywałam już gorsze, nawet pod artykułami dotyczącymi śmierci duchownych.Skala niechęci, jaka ich otacza, jest tak duża, że czy ksiądz okradł-czy jego napadli, zawsze winny jest on sam (katabas, czarny itd.).

 

Można wręcz odnieść wrażenie, że w niektórych środowiskach być antysemitą to wstyd, homofobem-obciach, za to być zawziętym antyklerykałem? Ach, jakże to nowoczesne i cool!

 

Za to sama naraziłam się sympatycznemu dziennikarzowi, pisząc, że ksiądz mimo wszystko nie powinien mieć aż tak dużej sumy na prywatnym koncie. Że to raczej nie przystaje do ideału Kościoła ubogiego, jaki jest bliski papieżowi Franciszkowi.

 

Na to on zapytał, ile pieniędzy ksiądz powinien mieć, ażeby Kościół był „ubogi.” Odparłam, że nie wiem dokładnie, ile – ale że nie znam żadnego, który by zgromadził aż taki majątek. A znam ich wielu. I dodałam, że wielu mądrych ludzi (między innymi – ludzi w sutannach i habitach) uczyło mnie, że bogactwo księdza jest tym, co skutecznie gorszy ludzi.

 

Definicja „ubóstwa” według ONZ to życie za około 2 dolary dziennie. Nie wymagam od księży życia na tym poziomie, bo wiem, że nie są to bezcielesne anioły -i muszą coś jeść, w coś się ubierać i z czegoś płacić rachunki za wodę i prąd. Ale… dwa miliony na koncie nie mieszczą mi się nijak w żadnej znanej definicji ubóstwa – nawet (a może – tym bardziej?) „ewangelicznego ubóstwa.”

 

Oczywiście, w odróżnieniu od internautów, nie podejrzewam od razu owego okradzionego o jakieś nieuczciwe czy przestępcze działania. W życiu księży też możliwe są przecież różne sytuacje – ktoś mógł otrzymać jakiś spadek, pobierać honoraria za własną twórczość czy wykłady, czy wreszcie żyć niezwykle oszczędnie. Choć wiem, że na przykład mój mąż nie zdołałby zebrać takiej sumy, nawet, gdyby przez 25 lat żył jak mnich o chlebie i wodzie. Wbrew pozorom, rozwarstwienie majątkowe wśród księży jest także bardzo duże.

 

Następnie przytoczyłam przykład pewnego młodego księdza, który nagle zaczął „rozbijać się” najnowszym modelem samochodu. I dopiero, gdy wybrzmiały już wszystkie oskarżenia o zdzierstwo i chciwość,  okazało się, że ten super wóz był prezentem od brata księdza, który był świetnie prosperującym biznesmenem. Pozory mylą, chciałam przez to powiedzieć.

 

Na to mój rozmówca stwierdził kategorycznie, że ksiądz nie powinien był przyjmować od brata takiego prezentu…

 

Ach, więc to tak – pomyślałam.

 

Nie grzech księdzu MIEĆ pieniądze (nawet bardzo duże – dla mnie ta kwota jest zupełnie niewyobrażalna) – grzech tylko, jeśli WIDAĆ, że ksiądz ma pieniądze? Czy to aby nie trąci hipokryzją? Mnie jednak jakoś razi np. o. Rydzyk, pozujący na ubogiego zakonnika…

 

Oczywiście, jest możliwe – jak próbował mnie przekonywać ów dziennikarz – że ktoś ma pieniądze, ale się z tym nie obnosi i żyje bardzo skromnie. Jednakże jest to zapewne rzadkie zjawisko – a po wtóre: jaki sens w gromadzeniu dóbr, którymi nie mamy zamiaru się cieszyć? Czy nie jest to także jakaś subtelna forma skąpstwa czy chciwości? Nie wiem.

 

Wydaje mi się jedynie, że księża powinni żyć na podobnym poziomie, jak ludzie, wśród których pracują – a może nawet na ciut niższym. Mam rację? A może się mylę? Co sądzicie o tym?

 

POSTSCRIPTUM:I jak się ma do tego niedawna wypowiedź abpa Hosera, iż jego zdaniem protestujący lekarze są zbyt „niecierpliwi” – bo kiedy on sam był młodym lekarzem, także pracował za „głodową” pensję… Czyżby dlatego ksiądz arcybiskup zdecydował się na zmianę życiowego powołania?;) Nie śmiem przypuszczać…

 

 

(Źródło obrazka: interia.pl)