Zerkając księdzu do sakiewki…

Jakże często słyszy się narzekania, że tak naprawdę to „ci czarni” myślą tylko o forsie!

 

Oczywiście rację mają ci wszyscy, którzy twierdzą, że przeliczanie wszystkiego na pieniądze, także w Kościele, jest sprzeczne z nauką Chrystusową.

 

Ale powiedzmy też sobie uczciwie, że księża nie biorą się znikąd – oni są tacy, jakie jest całe społeczeństwo. A czegóż to my się uczymy od dzieciństwa? Że nasze „szczęście” leży w tym, co można dostać za pieniądze, że najważniejsze na Pierwszej Komunii jest, jakie się dostało prezenty – i tak dalej, i tak dalej… No, to potem tak wyedukowany młodzieniec szuka i w kapłaństwie tego, co jedynie się liczy -kasy i kariery. Aż takie to dziwne?

 

Zresztą zawsze się zastanawiałam, czemu, skoro ludzie na ogół uważają, że bycie „klechą” to taki świetny sposób na ustawienie się w życiu, sami nie wybrali takiej drogi? Ktoś im tego zabraniał?

 

Myślę także, że to często same „owieczki” demoralizują finansowo swoich duszpasterzy (i siebie nawzajem!) pytając np. „no to ile tego co łaska się należy?” albo „po ile się teraz daje?” Tymczasem, chociaż jest prawdą, że wierni powinni utrzymywać swego kapłana (Biblia mówi, że „słudzy ołtarza mają prawo żyć z ołtarza.”) to jednak nie muszą go utrzymywać na wyższym poziomie niż ten, na którym żyją sami. Kapłan naprawdę NIE MUSI koniecznie jeździć najnowszym modelem mercedesa, a za sprawowanie sakramentów, tak naprawdę, nic mu się nie należy – i ewentualna ofiara powinna zależeć wyłącznie od dobrej woli i możliwości wiernych. 

 

I jest też prawdą, że w krajach już zdechrystianizowanych kapłani często żyją naprawdę bardzo biednie. I to właśnie oni, ci „szaleńcy Boży”, wariaci, którzy nic nie mają, najskuteczniej głoszą tam Ewangelię…

 

A żeby już tak daleko nie szukać:ja sama mam proboszcza, który jeździ starym maluchem, pielęgnuje chorą matkę, dzieli się każdym groszem z potrzebującymi, a msze odprawia za symboliczną złotówkę.

Wyjątek? Możliwe. Ale wyjątki wcale nie potwierdzają reguły. One ją kompromitują. 

 

Por. też: „Księża i szamani.”

KOBIETY – ostatnia szansa dla Kościoła?

Rzecz to dziwna, że zarówno ludzie blisko związani z Kościołem katolickim, jak i ci, którzy się uważają za jego zajadłych krytyków, są przekonani, że już sama wzmianka o jakimkolwiek udziale kobiet w kapłaństwie w tymże Kościele pachnie herezją i grozi ekskomuniką.

 

Tymczasem w moim przekonaniu powinno tu chodzić nie tyle o wprowadzenie czegoś zupełnie nowego drogą rewolucyjnych zmian, co raczej o PRZYWRÓCENIE pewnej instytucji,która istniała w Kościele prawdopodobnie do końca VI wieku: instytucji DIAKONATU KOBIECEGO.

 

O”diakonisach” wspomina już św. Paweł (Rz 16,1; być może także 1 Tm3,11), a historia Kościoła II i III w. daje nam wiele pięknych przykładów ich męczeństwa podczas kolejnych prześladowań chrześcijan. Jak się zdaje, ich obowiązki w pierwszych wspólnotach nie odbiegają wiele od zadań diakonów – mężczyzn: tak jak oni wspomagają chorych i ubogich, nauczają i asystują przy chrzcie (zwłaszcza kobiet), pełnią pomocnicze posługi podczas liturgii i w różny sposób wspierają wierzących. Jak z tego wynika, ich posługa jest ściśle związana z potrzebami duszpasterskimi Kościoła pierwotnego, w którym kobiety zajmują własną, dość wysoką pozycję, zgodnie z przesłaniem Pawłowego Listu do Galatów:

 

„Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, niema już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie.”

 

Wydaje mi się, że w chwili obecnej Kościół stoi przed wieloma wyzwaniami, podobnymi do tych z epoki starożytnej – jak choćby przed zadaniem wielkiej „reewangelizacji” świata zachodniego. Trafnie to zresztą odczytując jako”znak czasów”, w duchu odnowy przywrócił już do życia wiele  instytucji i obrzędów, które istniały u jego początków (jak choćby katechumenat dorosłych czy „konsekracja dziewic”) – bo należy pamiętać, że każda prawdziwa odnowa Kościoła powinna być w istocie powrotem do jego źródeł. Dlaczegóż by więc nie uczynić tego samego z kobiecym diakonatem?

 

Przecież już dzisiaj wiele kobiet (zwłaszcza sióstr zakonnych) zastępuje księży w czynnościach związanych z administrowaniem parafiami, a tam, gdzie nie ma kapłanów, przewodzą one modlitwie wspólnoty; wszędzie też ewangelizują, chrzczą, katechizują, opiekują się chorymi i ubogimi. Przypuszczam, że bez problemu mogłyby także – podobnie, jak czynią to diakoni-mężczyźni – np. udzielać ślubów. (Są to zresztą zadania zasadniczo analogiczne do tych, które wykonują „pastorki” w Kościołach protestanckich i rabinki w reformowanych wspólnotach żydowskich.

Warto bowiem pamiętać, że rabini i pastorzy to NIE KAPŁANI: to raczej „nauczyciele wiary” i kaznodzieje. Notabene w Warszawie i Krakowie są już siostry- duszpasterki młodzieży. I bardzo dobrze!) Wszystko to zapewne mogłyby robić lepiej, gdyby otrzymały lepsze przygotowanie jako diakonisy, a obrzęd święceń (może analogiczny do męskich świeceń diakonatu, a może do wspomnianego już powyżej Ordo Consecrationis Virginum?) nadałby tej ich posłudze wyższą rangę i nieco oddalił owe, trochę niesprawiedliwe jak mi się zdaje, oskarżenia katolicyzmu o mizoginizm.

 

Sądzę,że Kościół (Ecclesia), który wszak w jęz. greckim sam jest rodzaju żeńskiego mógłby dzięki tym aktywnym i wykształconym kobietom lepiej ukazać współczesnemu światu swoje bardziej ludzkie, „macierzyńskie” oblicze.Diakonisy mogłyby się stać również ważnym ogniwem dialogu ekumenicznego, angażując się we wspólne przedsięwzięcia charytatywne wraz z siostrami z innych wspólnot chrześcijańskich. (O ile mi wiadomo, prężna Diakonia tego właśnie typu działa np. w Kościele luterańskim). Aby jednak zachować katolicki charakter takiego diakonatu warto byłoby w formacji diakonis (wśród których, jak sądzę, mogłyby być i panny,chcące się zobowiązać do życia w celibacie, jak i mężatki, pragnące pełnić tę posługę jako osoby świeckie – taka bowiem jest praktyka Kościoła w odniesieniu do diakonów płci męskiej) umieścić akcenty maryjne ich powołania.

Skoro bowiem dla kapłanów najdoskonalszym wzorem powinien być Chrystus  – Sługa (gr. Christos Diakonos), tak też (przez analogię) dla katolickich diakonis mogłaby się nim stać „Matka Pana i Matka Kościoła”, Ta, która sama mówiła o sobie, że jest Służebnicą Pańską… Nie należy bowiem nigdy zapominać, że Kościół JEST Matką (Ecclesia Mater) oraz MA Matkę w osobie Maryi (Mater Ecclesiae) – i obydwa te elementy powinny być na pewno obecne w formacji przyszłych diakonis.

 

Co zaś do ewentualnych żądań dopuszczenia kobiet do „wyższych” święceń kapłańskich, tj. do prezbiteratu i biskupstwa, to trzeba z cała mocą powiedzieć, że praktyka ta nie znajduje potwierdzenia ani w Biblii, ani też w całej historii Kościoła aż do czasów współczesnych – i mocno mnie dziwi, iż to właśnie protestantyzm, jako ruch wyrosły na bazie „powrotu do Biblii” (sola Scriptura) jako pierwszy wysunął tak dalece”niebiblijny” postulat.

No chyba, żeby uznać, jak ostatnio pewna szwedzka pani pastor, że, cytuję:”Biblia nie jest Objawieniem Bożym, a pytania, które stawia, nie są naszymi pytaniami.” Oczywiście, można taki pogląd głosić, tyle tylko że stawia to pod znakiem zapytania same podstawy istnienia takich „zreformowanych” wspólnot. Jeśli bowiem źródłem doktryny chrześcijańskiej nie jest już ani Tradycja (którą odrzucił już Marcin Luter), ani Pismo Święte, to na czymże w końcu ona się opiera? Na własnym widzimisię pastorów czy na doraźnym zapotrzebowaniu wiernych, na zasadzie „popytu i podaży”? Przypomina mi się tu tablica, która przed wejściem do jednego ze zborów protestanckich w USA zachęcała: „Wstąp do nas! Msza trwa tu tylko 10 minut!”

(I jeszcze dwa inne ważne argumenty: 1) Niedopuszczenie kobiet do kapłaństwa może być uważane za przejaw ich dyskryminacji tylko w przypadku, kiedy uznajemy, że kapłan jest zasadniczo kimś lepszym („ważniejszym”) od nie-kapłana. Jest to typowo feministyczne ujęcie, sprowadzające wszelkie zjawiska do kwestii władzy i walki płci. Tak jednak nie jest. Chrześcijański kapłan nie powinien „panować nad swym wiernym ludem”  (nawet, jeżeli niektórzy tak właśnie robią!) lecz służyć całej wspólnocie. 2) W trakcie sprawowania obrzędów liturgicznych ksiądz niejako „uosabia” i „przypomina” swoją osobą Chrystusa, który przecież przyszedł na świat jako mężczyzna. Czy naprawdę ten znak byłby tak samo czytelny, gdyby na jego miejscu stała kobieta?)

Ciekawe jest przy tym, że w totalnym „rozprzężeniu dokrynalnym”przodują właśnie te wspólnoty, które wcześniej dopuściły kobiety do kapłaństwa, a ów „kościelny i moralny liberalizm” wcale nie zahamował tam (jak to próbuje nam się wmawiać w Polsce) postępującej  laicyzacji społeczeństw i odpływu wiernych ze świątyń. Wydaje się więc, że nie jest tak, że „kobiety w sutannach” są obecnie „jedyną nadzieją Kościoła”.

A mimo to podczas tegorocznych uroczystości wielkanocnych w Watykanie modlono się, aby nadeszła „era kobiet.” Jak w początkach chrześcijaństwa – bo to kobiety przecież były  pierwszymi świadkami zmartwychwstania.  Niech więc nadejdzie taka era! Amen. Czyli: niech tak się stanie! A ja tylko czekam, kiedy papież wyda encyklikę, rozpoczynającą się od słów św. Pawła: „Polecam Wam waszą siostrę, diakonisę…” 🙂

RADIO MARYJA: co urzekło nasze babcie?

Wydaje mi się, że Radio Maryja po prostu genialnie „trafia” w potrzeby duchowe, intelektualne i emocjonalne pewnej grupy starszych ludzi, zwłaszcza tych, dla których świat współczesny jest zbyt prędki i przerażający.

 

A więc mogą np. usłyszeć tam stanowcze NIE dla wszelkich nowinek, nawet w Kościele (typu: wspólnoty). Sama także kiedyś słyszałam, jak ktoś na antenie RM udowadniał, że komputer to ni mniej ni więcej tylko…narzędzie szatana, bo jego „liczba” (nie mam pojęcia jak to wyliczono) wynosi 666.

 

Słuchacze otrzymują jasny, prosty, klarowny przekaz, czarno-biały obraz świata, jakiego potrzebują. Modlitwę, jaką znają z dzieciństwa. Muzykę, która jest „pobożna” lub którą pamiętają z czasów młodości (przede wszystkim po polsku). A przy tym ciągle im się powtarza, że są potrzebni, ważni, że ojciec dyrektor ich kocha… Mają również poczucie współuczestnictwa, przynależności do czegoś wielkiego i ważnego.

 

To wcale nie przypadek, że „grupy wsparcia” dla RM nazwano właśnie „rodziną…”

 

Myślę, że inne stacje (także katolickie) skierowane głównie do ludzi młodych, zaniedbały te potrzeby seniorów. A to otworzyło o. Rydzykowi szerokie pole do manipulacji.

 

Niestety zdarza się również celowe okłamywanie – choć nie potrafię powiedzieć jak często (nie jestem stałą słuchaczką tej rozgłośni, stanowczo wolę Radio Józef!)  Przykład? To ciągłe straszenie słuchaczy, że Radio Maryja jest zewsząd zagrożone, że bez pomocy (zwłaszcza finansowej!) słuchających grozi mu upadek…

 

To jest co najmniej nieuczciwe, ponieważ wiadomo skądinąd, że Radio zgromadziło już takie fundusze, że stać je co najmniej na kilka lat spokojnego nadawania – a słuchać go można dosłownie wszędzie. Kiedy złamała mi się antena od radia, jedyne, co było w nim słychać to właśnie rozgłośnia o. Rydzyka. Niechże więc ten światowy kapłan nie mówi w kółko, że jest prześladowany…bo to po prostu nieprawda.

 

Księdzu kłamać nie uchodzi… 😉