Wyklęte przyjemności?

Ostatnio razem z P.  doszliśmy do wniosku, że najbardziej bawią nas te obliczone na klikalność  „sensacyjne” wiadomości z życia Kościoła, w rodzaju: „Franciszek znów zaskakuje. Słowa papieża zabolą wielu duchownych.”

Teraz na przykład dowiedzieliśmy się, że „papież Franciszek uważa, że seks jest boską przyjemnością i Kościół nie powinien za niego potępiać ludzi.”  Mogłabym teraz napisać po prostu, że nigdy nie słyszałam, aby Kościół kiedykolwiek oficjalnie potępiał seks jako taki – i na tym zakończyć.

Przyjrzyjmy się jednak bliżej temu, co właściwie aż tak bardzo rewolucyjnego powiedział papież Bergoglio?

Cytat pierwszy: Przyjemność pochodzi bezpośrednio od Boga. Nie jest ani katolicka, ani chrześcijańska, ani żadna inna, jest po prostu boska. Przyjemność z jedzenia ma na celu utrzymanie zdrowia poprzez jedzenie. Tak samo jak przyjemność z seksu ma na celu upiększenie miłości i zagwarantowanie przetrwania gatunku. Obie te przyjemności pochodzą od Boga – przyznał papież.”

A że wielu ludzi – nawet niewierzących – do dziś kojarzy pojęcie „grzechu” jedynie z seksem? To moim zdaniem efekt błędnej katechezy, która od początku uczy dzieci, że „te rzeczy” należy postrzegać raczej jako groźne, złe i wstydliwe – niż jako dobre, piękne i przyjemne. I wygląda na to, że papież się ze mną zgadza, bo mówi dalej:

„To efekt błędnej interpretacji przesłania chrześcijańskiego. Kościół zawsze potępiał nieludzkie, brutalne i wulgarne przyjemności, a z drugiej strony akceptował ludzkie, proste i moralne przyjemności.”

I być może (kto wie?) dla niektórych współczesnych ludzi, zupełnie wyzutych z duchowości, właśnie rozkosz seksualna jest jedyną drogą, przez którą mogą oni przeżyć coś „metafizycznego”? Orgazm nie bez przyczyny bywa nazywany „przedsmakiem nieba.”

I myślę, że nie od rzeczy będzie też przypomnieć, że – obok ponurych ascetów, którzy biczowali swoje ciała, nosili włosiennicę i dosypywali popiołu do jedzenia, aby odebrać mu smak – w Kościele zawsze byli święci ludzie, którzy umieli się cieszyć drobnymi przyjemnościami tego życia. Św. Teresa z Avila bardzo lubiła dobre jedzenie (szczególnie kandyzowane kwiaty pomarańczy), a zgorszonej tym współsiostrze miała powiedzieć: „Siostro, jest czas na post, jest i na kuropatwę!”  Św. Franciszek jeszcze na łożu śmierci miał prosić o swoje ulubione ciasteczka od siostry Klary.

I czasami zastanawiam się, czy to, że na ogół wyobrażamy sobie mnichów jako pogodnych grubasków w habitach, nie wzięło się po części także i stąd, że niektórzy z nich przyjemnościami stołu próbowali sobie zrekompensować niedostępne dla siebie seksualne rozkosze? (Oczywiście przy ocenie zjawiska pt. „gruby ksiądz” trzeba wziąć pod uwagę i to, o czym pisze Hans Conrad Zander w swojej świetnej książce „Dlaczego mnisi byli grubasami?” – że pochodzące z południa Europy reguły zakonne implementowano na północ najczęściej bez żadnych zmian – i ci ludzie gromadzili tłuszcz po prostu po to, by nie zamarznąć na śmierć w swoich słabo ogrzewanych klasztorach…)

W średniowieczu byli teologowie, którzy uznawali za grzeszne (bo egoistyczne) te stosunki małżeńskie,  podczas których żona nie doświadczała rozkoszy. Z drugiej strony był ze swoim przemożnym autorytetem św. Tomasz z Akwinu, który pisał: „Ktokolwiek obcuje ze swoją żoną dla przyjemności, postępuje z nią tak, jakby była nierządnicą.”  Moim zdaniem filozof był w ogóle aseksualny, a sama myśl o zbliżeniu fizycznym musiała napawać go wstrętem, skoro twierdził, że „nawet zwierzęta wstydzą się tego, do czego zmusza je natura.”  Podejście do przyjemności w katolicyzmie zawsze było więc mocno ambiwalentne.

Dość powiedzieć, że dopiero w encyklice Casti connubii z roku 1930 papież Pius XI wspomniał o przyjemności seksualnej w pozytywnym sensie, pisząc: „Gdy więc małżonkowie jej szukają, nie czynią nic złego. Korzystają jedynie z tego, czego Stwórca w swej dobroci udzielił ludziom.”

W encyklice Pawła VI Humanae vitae zdaje się przyjemność nie jest już wspomniana nawet jako jeden z celów drugorzędnych współżycia seksualnego (obok celów głównych, jakimi są przekazywanie życia i wzrost wzajemnej miłości małżonków).

Do tego dochodzi jeszcze św. Augustyn, który jak się zdaje nadmierną surowością leczył własne wyrzuty sumienia z powodu grzechów młodości, wojny z katarami (które były także swoistą rywalizacją na to, „kto jest bardziej czysty”) – no, i w dziedzinie „seksu po katolicku”, przynajmniej w Polsce, mamy to co mamy.

Mniej lub bardziej szczegółowe listy tego, czego rzekomo „nie wolno” katolikom w sypialni.  Porady dla żon w Radiu Maryja, jakoby mąż miał prawo zawsze domagać się współżycia – natomiast przymuszona małżonka powinna swoją ofiarę w tym względzie łączyć z ofiarą ukrzyżowanego Chrystusa… Ani słowa o przyjemności… A przecież seks nie został nam dany po to, byśmy się tu na ziemi umartwiali, lecz by nasze wspólne życie uczynić lżejszym i przyjemniejszym.

I nawet ci, którzy próbują bardzo nieśmiało (jak o. Ksawery Knotz) zrobić w naszym Kościele małą „rewolucję seksualną” – bywają oskarżani (jak i sam papież Franciszek) – o szerzenie zgubnego hedonizmu. Jeszcze nie zapomniałam wrzawy, jaka wybuchła wśród konserwatystów po tym, jak o. Knotz razem z zaprzyjaźnioną parą małżeńską otworzył (bardzo grzeczny i ubogi w porównaniu do podobnych miejsc na Zachodzie) pierwszy sklep erotyczny dla katolików… Nawet nie wiem, czy jeszcze istnieje. Zainteresowanie chyba było za małe.

Czasami mam wrażenie, że nawet sprzeciw wobec antykoncepcji (nawet w wersji NPR) u niektórych katolików bierze się stąd, że obawiają się, że pozwala ona ludziom uprawiać seks bez  „konsekwencji” – dla czystej, o zgrozo, radości bycia ze sobą.

Na szczęście nie wszędzie tak jest. Według pewnego sondażu przeprowadzonego w USA katoliczki deklarowały największe zadowolenie ze swego życia seksualnego.  Tuż za nimi uplasowały się kobiety należące do innych Kościołów chrześcijańskich.

Oczywiście, prawdziwy hedonizm – czyli ubóstwienie przyjemności – jest negatywnym zjawiskiem. Bo trudno przecież przyznać rację markizowi de Sade, który twierdził, że nie ma na świecie większej rozkoszy, niż widok dziecka, spadającego z wieży wprost na zaostrzone pale.  Bywają przyjemności złe, nieludzkie, wynaturzone (o tym też mówił papież). Już Epikur wiedział, że choć każda przyjemność jest dobra, to jednak nie każda jest godna wyboru.  A ja bym jeszcze dodała, że dobra jest każda przyjemność, która buduje miłość.

I na zakończenie: czy te słowa papieża Franciszka wpłyną jakoś na moje życie, moje małżeństwo? Nie sądzę. Po dawnemu zamierzam(y) się cieszyć wszystkim tym, „czego Stwórca w swej dobroci udzielił ludziom.”

Dlaczego NIE chcę wypowiadać Konwencji – i dlaczego sądzę, że to nic nie zmieni.

W przeciwieństwie do niektórych, którzy dziś się zażarcie spierają, ja tę Konwencję przeczytałam. W całości. Jeszcze przed jej wprowadzeniem.

I już wtedy (można to sprawdzić na blogu) miałam pewne własne zastrzeżenia co do zawartych tam treści.

A najpoważniejsze z nich dotyczą tego, że Konwencja w zasadzie stawia znak równości pomiędzy „przemocą wobec kobiet” a „przemocą domową” – prawie zupełnie ignorując fakt, że ofiarami przemocy bywają także mężczyźni, dzieci płci obojga i ludzie starsi obojga płci. A kobiety bywają także sprawczyniami przemocy, zwłaszcza wobec dzieci.

W Indiach istnieje nawet całe ogromne więzienie… dla teściowych, które skazano za morderstwa na synowych. Jest to oczywiście przemoc uwarunkowana kulturowo (matki dopuszczają się tych zbrodni głównie po to, aby zapewnić synom kolejny posag) – ale raczej trudno ją wpisać w feministyczny schemat „bezbronnej kobiety, którą oszalały z nienawiści facet okłada pięściami.”

Poza tym nigdy nie wierzyłam przesadnie w to, że jakikolwiek DOKUMENT ma moc chronienia nas przed przemocą. Robią to zawsze ludzie, w ramach swoich działań.  Proszę mi powiedzieć, co niby bita kobieta ma zrobić z tą Konwencją – zamachać nią oprawcy przed oczami i powiedzieć: „Słuchaj, stary, tu jest napisane, że nie wolno ci mnie bić!”?

W głośnej ostatnio sprawie miesięcznego Wiktora z Rudy Śląskiej, zakatowanego na śmierć przez swoich „rodziców”, urzędnicy mieli wszelkie instrumenty prawne, potrzebne do tego, by to dziecko uratować. I co? I nic nie zrobili…

Muszę się też przyznać, że z pewnym zdumieniem obserwowałam niedawne, organizowane przez organizacje feministyczne, protesty przeciwko postulowanemu przez prawicową Ordo Iuris wypowiedzeniu Konwencji przez Polskę.

Usłyszałam tam między innymi, że kto popiera wypowiedzenie Konwencji, popiera w istocie przemoc wobec kobiet i dzieci. Taki zarzut na kilometr pachnie manipulacją. Bo to zupełnie tak samo, jakby twierdzić, że wypowiedzenie Konkordatu spowoduje natychmiastową delegalizację Kościoła katolickiego w Polsce. Albo że ci, którzy są zwolennikami kompromisowej ustawy antyaborcyjnej, w istocie popierają zabijanie nienarodzonych…

W komentarzach pojawiały się także głosy, że po wypowiedzeniu Konwencji bicie żony będzie w Polsce dozwolone, a gwałt stanie się wręcz naszym sportem narodowym. Pewien pan przekonywał mnie nawet, że wkrótce zostaną wprowadzone „prawa biblijne” (cokolwiek miałoby to oznaczać).  Chyba za wiele naczytał się „Opowieści Podręcznej”…

Bo jako córka policjanta ja przecież wiem, że przemoc domowa była u nas ścigana i karana na długo przedtem, zanim ratyfikowaliśmy Konwencję (przy czym nikt z jej obrońców nie potrafił mi powiedzieć, co konkretnie jej obowiązywanie zmieniło na lepsze w sytuacji ofiar przemocy w Polsce) – i żeby to zmienić, PiS musiałby dokumentnie rozmontować cały nasz system prawny, na co się na razie nie zanosi. Gdyby jednak próbował to zrobić – możecie być pewni, że pierwsza stanę na barykadach. Mimo że jestem niepełnosprawna.

Bardziej niepokoją mnie raczej pewne praktyczne działania tej władzy, w rodzaju obcinania dotacji na telefony zaufania dla ofiar przemocy czy też ideologiczny nacisk na „pozostawianie dzieci w rodzinie” (nawet jeśli jest to rodzina patologiczna, czego ofiarą padł właśnie mały Wiktorek).

A co mnie jeszcze martwi, to styl całej tej dyskusji – po obydwu stronach.

Z jednej strony „konserwatyści” jak zwykle w takich razach, mówili o „brzydkich, tłustych feministkach” i „pedalskim nasieniu” – z drugiej zaś „postępowe” kobiety serdecznie życzyły swoim bardziej konserwatywnym koleżankom, by – cytuję – „ktoś spuścił im wpierdol” albo przynajmniej zgwałcił…

No,, cóż – okazuje się, że brak szacunku do kobiet jest w Polsce wartością zupełnie niezależną od poglądów politycznych. Niestety.

Reasumując:  jeżeli obecnie jestem PRZECIW wypowiedzeniu tej Konwencji, to raczej dlatego, że nie ufam pomysłom ludzi z tak ekstremistycznej organizacji, jak Ordo Iuris (zakazana w kilku krajach) – niż z innych powodów. Uważam, że jej obowiązywanie w istocie niewiele zmienia.

Dla mnie ta Konwencja (jak każdy inny tego typu dokument) to tylko swego rodzaju DEKLARACJA tego, czego jako społeczeństwo nie akceptujemy. Ale nawet jako takiej nie należy jej wypowiadać.

A jeżeli PiS naprawdę będzie chciał zmienić społeczne i prawne podejście do problemu przemocy w rodzinie, to ta Konwencja z pewnością mu w tym nie przeszkodzi…

https://www.youtube.com/watch?v=hfXreOcJ6_M&pbjreload=101

Nie tylko kobiecy problem.

Z pewnym zdziwieniem dowiedziałam się, że problem tzw. ubóstwa menstruacyjnego” może dotyczyć nawet 500 milionów (sic!) kobiet na całym świecie.

Dla niezorientowanych: o ubóstwie menstruacyjnym mówimy wówczas, gdy miesiączkująca kobieta nie ma (stale lub przejściowo) dostępu do niezbędnych środków higienicznych.  Chciałabym z całą mocą powiedzieć, że uważam taki dostęp za kwestię godności i praw człowieka.

Trudno mi sobie np. nawet wyobrazić, jak radzą sobie w tym czasie kobiety bezdomne – podobno używają tego, co aktualnie jest pod ręką: folii, tektury (trzeba ją najpierw zmiąć, żeby choć trochę zmiękła…) czy pociętych szmat. Jak za czasów naszych prababek…

W wielu krajach, jak na przykład w Indiach (gdzie słynny „Pan Miesiączka” wymyślił maszynkę do produkcji podpasek z celulozy i za darmo rozdawał je ubogim kobietom), w walkę z problemem włączają się także mężczyźni , co zauważam z wielkim zadowoleniem.  W innych, jak w Szkocji, od niedawna środki higieniczne dla potrzebujących dostępne są za darmo np. w szkolnych gabinetach czy toaletach.

Coś w tym jest: skoro do publicznej toalety nie musimy ze sobą zabierać własnego papieru, to dlaczego z podpaskami czy tamponami nie jest tak samo? Przecież dla 50% ludzkości są to podobnie artykuły pierwszej potrzeby!

W Polsce z problemem walczy wiele organizacji społecznych, jak np. Akcja Menstruacja, która udostępnia za darmo podpaski, tampony, a ostatnio także kubeczki menstruacyjne. Taki kubeczek to bardzo ekonomiczna (i ekologiczna!) opcja: jeden wystarcza aż na 10 lat użytkowania.

Wszyscy jednak możemy coś w tym kierunku zrobić: wystarczy na przykład do paczki przygotowywanej „dla ubogich” dorzucić gratis kilka opakowań środków higienicznych. Przecież, o czym rzadko się pamięta, w prawie każdej rodzinie, objętej tego typu pomocą, znajdują się miesiączkujące kobiety lub dziewczęta…

Ale ubóstwo to tylko jedna z kwestii z tym związanych. Inną jest towarzyszący kobietom wstyd, związany często z narosłymi wokół tematu tabu i uprzedzeniami.

Wszyscy znamy te lekceważące zdania, rzucane pod adresem kobiet (szczególnie przez mężczyzn): „Coś Ty taka wściekła – okres masz?” O miesiączce mówi się brzydko i wulgarnie („ciota”, „ciotka” – to określenia, których najbardziej nienawidzę) – albo nie mówi się wcale.

Podejście społeczne do tematu może i powinno się zmienić. Rola w tym właściwej edukacji, która powinna obejmować uczniów obojga płci. Niestety, co mój 12-letni syn dostrzegł z pewnym zdumieniem, polska rzeczywistość w tym względzie jest, jaka jest.

U niego w szkole urządzono pogadankę o miesiączce w atmosferze wielkiej tajemnicy – i oczywiście tylko dla dziewczynek. Jak gdyby przyszłych mężów i ojców ten temat nie miał nigdy dotyczyć w jakikolwiek sposób.

Uznając wszakże menstruację za rzecz w pełni naturalną, nie potrafię jednocześnie zrozumieć niektórych skrajnych ruchów kobiecych, które nawołują w związku z tym do odrzucenia w tym czasie wszelkich „zabezpieczeń” higienicznych i krwawienia w pełni „zgodnie z naturą” – co nazywa się z angielska free bleeding.

Dla mnie, proszę Państwa, nie jest to w ogóle żaden „postęp” – tylko raczej regres. Miesiączka jest naturalna, lecz domaga się (jak wiele innych rzeczy, związanych z naszą fizjologią) także pewnej intymności. Przykładowo równie naturalną czynnością jest oddawanie moczu – a jednak nie jesteśmy zachęcani, by robić to publicznie w zupełnie nieskrępowany sposób, prawda?

Jedna z hipotez mówi, że właśnie miesiączka – chęć ukrycia niezbyt estetycznych widoków z nią związanych – była przyczyną wynalezienia ubioru. Ma to sens. Nasi przodkowie wywodzą się wszak z Afryki, a zatem nie mogło być im zimno…

Postscriptum: A swoją drogą, nasza nowoczesna „poprawność polityczna” nie przestaje mnie zadziwiać także w tym temacie. Oto niektóre środowiska lewicowe okrzyknęły „transfobką” autorkę serii książek o Harrym Potterze, po tym, jak Joan Rowling (w odpowiedzi na apel o „otoczenie szczególną opieką osób menstruujących w czasie pandemii COVID-19″) ośmieliła się napisać z pewną taką nieśmiałością, że te osoby menstruujące to chyba po prostu kobiety… Uważacie, że słusznie jej się dostało?