I znów Dzień Kobiet…

Znalazłam ten wiersz węgierskiego poety u znajomego na Facebooku i poprawiłam przekład maszynowy,  na ile umiałam. Prawda, że piękny?

Köszönet neked, aki megszültél.
És neked, aki a feleségem voltál.
És neked, te harmadik, tizedik, ezredik, aki adtál egy mosolyt,
gyöngédséget, egy meleg pillantást, az utcán, elmenőben,
vigasztaltál, mikor magányos voltam,
elringattál, mikor a haláltól féltem.
Köszönet neked, mert szőke voltál.
És neked, mert fehér voltál.
És neked, mert a kezed szép volt.
És neked, mert ostoba és jó voltál.
És neked, mert okos és jókedvű voltál.
És neked, mert türelmes és nagylelkű voltál.
És neked, mert betakartad hajaddal arcomat,
mikor megbuktam és rejtőzni akartam a világ elől,
s neked, mert tested meleget adott testemnek,
mikor fáztam az élet magányában.
És neked, mert gyermeket szültél nekem.
És neked, mert lefogod majd puha ujjakkal a szemem.
És neked, mert kenyeret és bort adtál, mikor éhes és szomjas voltam.
És neked, mert testedből a gyönyör sugárzott.
És köszönet neked, mert jó voltál, mint az állatok.
És neked, mert testednek olyan illata volt, mint a földnek az élet elején.
Köszönet a nőknek, köszönet.

Dziękuję, że się urodziłaś.
I Tobie, która byłaś moją żoną.
I Tobie, Tobie trzeciej, dziesiątej, tysięcznej, która uśmiechnęłaś się,
dałaś czułe, ciepłe spojrzenie na ulicy, mijając mnie,
pocieszałaś mnie, kiedy byłem samotny,
kołysałaś, gdy bałem się śmierci.
Dziękuję, że jesteś blondynką.
I Tobie, ponieważ nie jesteś biała.
I Tobie, ponieważ Twoje dłonie były piękne.
I Tobie, bo byłaś niemądra i dobra.
I Tobie, ponieważ byłaś mądra i wesoła.
I Tobie, ponieważ byłaś cierpliwa i hojna.
I Tobie, ponieważ zakryłaś moją twarz swoimi włosami,
kiedy zawiodłem i chciałem się ukryć przed światem,
i Tobie, ponieważ Twoje ciało ogrzewało moje ciało,
kiedy było mi zimno w samotności życia.
I Tobie, ponieważ mnie urodziłaś.
I Tobie, ponieważ delikatnymi palcami przyciągasz moje oczy.
I Wam, ponieważ dałyście mi chleb i wino, gdy byłem głodny i spragniony.
I Tobie, ponieważ przyjemność promieniowała z Twojego ciała.
I Tobie, ponieważ byłaś dobra, jak dobre są niewinne zwierzęta.
I Tobie, ponieważ Twoje ciało pachniało ziemią u początku życia.
Dzięki wszystkim kobietom, dzięki.

Lincz nasz powszedni.

Nie muszę tu chyba nikogo przekonywać, że bicie kobiet pałkami przez zamaskowanych „policjantów” w cywilu (ten cudzysłów to z szacunku do mojego ojca, który również był policjantem – ci, którzy biją kobiety i walczą z dziećmi, nie są godni stanąć z nim w jednym szeregu…) budzi mój najgłębszy sprzeciw i oburzenie. Tak nie powinno być. Tamci funkcjonariusze powinni ponieść surowe konsekwencje (z wydaleniem z szeregów policji włącznie).

Mój tata, który założył mundur około roku 1979 i nosił go do 1992, zawsze powtarzał, że został policjantem m.in. po to, by bronić kobiet i dzieci przed damskimi bokserami.

Ale OBURZA mnie także to, co zrobiła posłanka Scheuring-Wielgus, ujawniając prywatne dane jednego z tych policjantów.

Wskutek tego jego rodzina stała się przedmiotem internetowych ataków.  Ja się na to nie zgadzam. Jako człowiek,  jako kobieta, jako matka i jako policyjna córka.

Wiem, że mój tata nigdy nie zrobił nikomu nic złego (choć w oczywisty sposób próbował nas ochronić przed złem, z jakim stykał się w pracy…) – lecz wierzę także, że nawet w przypadku największego zbrodniarza jego rodzina NIE powinna ponosić odpowiedzialności za jego czyny. Zasada, zgodnie z którą nie karzemy ludzi za przestępstwa ich krewnych, jest tym, co oddziela praworządność od barbarzyństwa.

Już nawet nie mówiąc o tym, że w tym wypadku osobami poszkodowanymi są również kobiety, o których godne traktowanie rzekomo walczymy. Jak celnie zauważyła jedna z moich znajomych (Ania Kiełkiewicz, dziękuję!) sam zakres pojęcia „kobiety” został na użytek strajku mocno zawężony. Nie, nie, nie. Ja się na to nie zgadzam.

Dla mnie nie istnieją kobiety „lepszego” i „gorszego” sortu; takie, które można (a nawet należy) obrażać – i te, których zupełnie nie wypada. Pisałam już tu o tym przy okazji postu o Kai Godek. Jeśli kogoś nie lubimy, to niech zdechnie, kto to rucha, niech ją zgwałcą…

To, że jestem kobietą (jak mi to ostatnio dobitnie wypominał jeden z sieciowych dyskutantów) NIE OZNACZA, że muszę entuzjastycznie popierać wszystko, cokolwiek zrobią uczestniczki protestu.

Rozumiem twój emocjonalny związek z tematem – wywodził mój rozmówca – lecz przecież przede wszystkim jesteś kobietą!”

Na takie dictum odparłam, że przede wszystkim to ja jestem człowiekiem – i jako człowiek nie mogę popierać zemsty na niewinnych ludziach.

Proszę mi jednak nie pisać, że za wszystkie przykrości, których obecnie doświadczają żony tych policjantów, odpowiadają wyłącznie ich mężowie. Nie. To klasyczne przerzucanie odpowiedzialności. Za przemoc odpowiada wyłącznie sprawca tej przemocy. A internetowy hejt JEST przemocą.

I proszę mi też nie mówić, że „nie można porównywać” oberwania pałką teleskopową do niemiłych wiadomości w Sieci. Ależ można. Jedno i drugie jest przemocą. Jedno i drugie cholernie boli. I jedno i drugie w pewnych okolicznościach może nawet zabić.

A zemsta na rodzinie za to, że się nie może dopaść sprawcy, to prymitywne, głupie i złe. To po prostu odpowiedzialność zbiorowa. Tak nie postępowano nawet w stanie wojennym, kiedy to społeczeństwo miało równie poważne powody, by się wkurzać na władzę.

Niepokoją mnie też wezwania do tych żon, by „publicznie odcięły się” od swoich partnerów- wtedy łaskawie zostawi się je w spokoju. To jakoś bardzo źle mi się kojarzy. Takie upokarzające spektakle „publicznego odcinania się” od krewnych i znajomych urządzano np. w państwach totalitarnych i nie przypominam sobie, by przyniosło to komuś coś dobrego.

Żona nie jest sędzią ani prokuratorem i nie ona ma osądzać czy karać swego męża.  Nawet w sprawach o morderstwo bliscy oskarżonego mają ten przywilej, że nie muszą zeznawać przeciwko niemu. I niech tak zostanie.

Jeszcze raz proszę i  błagam: odczepcie się od rodzin tych policjantów! One niczemu nie są winne.  A lincz to nie żadna sprawiedliwość.

Nic nie widziałem, nic nie słyszałem…

Przyznam się, że coraz trudniej mi przychodzi wierzyć w Kościół hierarchiczny, taki, jaki mamy w Polsce. Spora część biskupów i kardynałów przyjmuje wobec rzeczywistości taktykę kard. Dziwisza: „Jeżeli nawet złapią Cię z ręką w cudzej kieszeni, to mów, że to nie twoja ręka!” Zwykłe, ludzkie „przepraszam” nie przechodzi po prostu żadnemu z nich przez gardło.

Patrzeć na kardynała, który nie potrafi czy nie chce odpowiedzieć wprost nawet na najprostsze pytanie, to doprawdy żałosne widowisko.  Nie zdziwiłabym się wcale, gdybyśmy za jakiś czas usłyszeli od Dziwisza (jak sugerują popularne memy) że w ogóle nigdy nie był w Rzymie, albo że nie znał Jana Pawła II.

A propos polskiego papieża. Rozpaczliwe próby obrony jego rzekomej totalnej niewiedzy w kwestii pedofilii w Kościele (oczywiście zainteresowani robią to tak, aby jednocześnie odsunąć odpowiedzialność  od samych siebie, co czasami wymaga nie lada ekwilibrystyki słownej) zakrawają już na niedźwiedzią przysługę. No, bo jeżeli Karol Wojtyła był jedynie niczego nieświadomą marionetką w rękach swoich współpracowników (m.in. Dziwisza), to chyba tym gorzej świadczy o nim, jako o przywódcy Kościoła powszechnego? A jeżeli nie był… to co wówczas począć z jego pospiesznie odbytą kanonizacją?

Oczywiście, zaraz mi powiecie, że przecież „świętość nie musi oznaczać bezgrzeszności”. To prawda – i kiedyś nawet sama tak pisałam. Ktoś może być kiepskim człowiekiem w jednej dziedzinie, a wzorem do naśladowania – w innej.  Jednakże  moje pytanie brzmi: jaki poziom zła czy hipokryzji u kanonizowanych osób jesteśmy w stanie zaakceptować?

Czy gdyby po czasie wyszło na jaw np. że ktoś wyniesiony na ołtarze skrzywdził dziecko albo zmusił jakąś kobietę do aborcji, to czy NADAL należałoby polecać  tę osobę wiernym jako wzór do naśladowania? Tak tylko pytam.

No, i przecież wiem skądinąd, że w przeszłości dokonywano rewizji martyrologiów rzymskich (czyli spisów świętych i błogosławionych), by wykreślać z nich postaci niegodne, lub takie, o których zbyt mało było wiadomo.

Inni znów biskupi, jak Marek Jędraszewski, który notabene zastąpił Dziwisza w Krakowie (a wcześniej wsławił się niechlubną rolą w sprawie abpa Paetza  w Poznaniu) wyznają najwyraźniej zasadę, że najlepszą obroną jest atak. I atakują, atakują bez ustanku: już to gender, już to LGBT, już to inne, mniej lub bardziej rzeczywiste „ideologie neomarksistowskie.”  Ani to „dobra”, ani to nowina… Zamiast powiedzieć po ludzku kilka słów o tym, co naprawdę ludzi zajmuje i boli: o pandemii koronawirusa, o lęku najbliższych czy o pracę, o opiece nad ludźmi niepełnosprawnymi  i starszymi, o ich samotności, wreszcie podziałach społecznych i o nienawiści, która  doprowadziła wczoraj (znowu!) do zamieszek na ulicach Warszawy…

Ze smutkiem więc obserwuję takie odklejenie się większości biskupów od otaczającej nas rzeczywistości. Pozostali zaś, których uważałam za porządnych ludzi, okazali się w przeważającej części tchórzliwi. Bo wobec tego wszystkiego – milczą…

Chlubnym wyjątkiem na tym nijakim tle okazał się tylko biskup opolski, Andrzej Czaja, który odnosząc się do niedawnych protestów  kobiet, roztropnie stwierdził, że nie są one pozbawione pewnych podstaw – i że trzeba zrozumieć strach i ból kobiet, pozostawionych samym sobie z problemem niepełnosprawności dziecka.

Trzeba sobie jednak powiedzieć jasno, że nawet ci, którzy próbują uchodzić za „jedynych sprawiedliwych” w tym Kościele – jak ks. Isakowicz- Zaleski – często postępują w sposób dla mnie zupełnie niezrozumiały. Na przykład jeżeli ksiądz dowiedział się o sprawie molestowania Janusza Szymika już w 2008 roku, to DLACZEGO zwlekał z poinformowaniem o tym listownie Dziwisza aż do roku 2012? Ja wiem, że „młyny Boże mielą powoli” – ale czy nie chodzi tu w istocie o takie przewlekanie sprawy, by się skończyło tak jak z Wesołowskim (który zmarł) i z Gulbinowiczem (który stoi nad grobem) – i żeby nikt ostatecznie nie poniósł   żadnej rzeczywistej kary?

Przyznać muszę, że choć zawsze uważałam antyklerykalne określenie hierarchii kościelnej mianem „czarnej mafii” za mocno przesadzone, to jednak niektóre ujawnione ostatnio praktyki  (zmowa milczenia, wspieranie „swoich” czy też płacenie za milczenie) bardzo przypominają stosunki mafijne właśnie.

I mówiąc szczerze nie zazdroszczę dziś wielu zaangażowanym, uczciwym i głęboko wierzącym  katolikom ich rozdarcia. Mnie ono na szczęście nie dotyczy.  Bo już od dawna przestałam traktować to, co mówią nasi biskupi, jako jakąkolwiek poważną wskazówkę dla mojego życia duchowego.  Na ogół jest mi to najdoskonalej obojętne. Na szczęście, jak to mówił Szymon Hołownia, biskupi nie są nam koniecznie potrzebni do zbawienia.

Dodam, że modna ostatnio apostazja też nie jest mi do niczego potrzebna. Nie potrzebuję jej, żeby sobie udowodnić, że jestem wewnętrznie wolną osobą. Od dawna wiem, że jestem – i nikt nie może mi niczego narzucić. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Na peryferiach Kościoła, na które udałam się wychodząc za mąż za P.  Nigdzie się stąd nie wybieram.

Nie tracę zresztą nadziei,  że nowy, lepszy Kościół katolicki jest możliwy. Mam nadzieję go doczekać (zamierzam bardzo  długo żyć…). Ci biskupi, którzy są teraz, też nie są wieczni.  Przyczaję się w swojej duchowej kryjówce i przeczekam ich.  Dłużej klasztora, niż przeora – jak mówi stare, kościelne  powiedzenie.  Ja mam czas – ja poczekam.