LAM-”antykoncepcyjne” karmienie piersią.

Spokojnie…;) Ten wpis jest tylko pewnego rodzaju „przerywnikiem” , mającym dać Wam do zrozumienia, że mimo obarczenia nowymi obowiązkami wciąż żyję i działam (równolegle opracowuję notkę o dwóch bardzo ciekawych książkach, które właśnie przeczytałam:)). Osoby niezainteresowane mogą z czystym sumieniem niniejszy tekścik pominąć.

Wokół karmienia naturalnego narosło w naszym społeczeństwie wiele mitów (pisałam o nich m.in. w poście „30 przesądów na temat karmienia piersią” :) ) – a jednym z nich jest związek tegoż z płodnością kobiety.

Jedni więc przeczą, że taki związek w ogóle istnieje (wszyscy chyba znamy opowieści o jakiejś pani, co to „karmiła, a jednak zaszła ponownie w ciążę wkrótce po porodzie.”) Inni zaś skłonni są go zdecydowanie przeceniać, twierdząc, że dopóki się karmi piersią, nie należy się ABSOLUTNIE obawiać kolejnego poczęcia.

A prawda, jak zwykle, leży pośrodku.

Karmienie piersią, owszem, chroni przed nieplanowaną ciążą – ba, jest nawet jedyną metodą naturalną, uznaną oficjalnie przez WHO za „antykoncepcję” (bo nie wymaga przerywania współżycia – nawet na chwilę) – ale, oczywiście, nie w stu procentach. I nie KAŻDE karmienie.

Najlepsze efekty osiąga się, gdy:

  • dziecko jest karmione WYŁĄCZNIE piersią, tzn. na każde żądanie, bez dopajania i stosowania smoczków „uspokajaczy”, również w nocy.
  • łączny czas karmienia w ciągu dnia przekracza 100 minut, a przerwa nocna nie jest dłuższa niż 6 godzin. Zaleca się także spanie wspólnie z niemowlęciem.
  • nie wystąpiła jeszcze pierwsza miesiączka po porodzie, lub/i dziecko ma mniej niż 6 miesięcy.

Warto wiedzieć, że w społeczeństwach starożytnych to właśnie długie karmienie (Żydówki w czasach biblijnych karmiły piersią nawet przez trzy lata, jak wynika z tekstu 2 Księgi Machabejskiej:)) stanowiło główny czynnik pozwalający wydłużyć przerwę między kolejnymi porodami – wydaje mi się, że odpowiedzialny za to jest naturalny hormon, prolaktyna, który w normalnych warunkach wykazuje m.in. właściwości hamujące owulację.

Nawet jednak przy rygorystycznym przestrzeganiu wszystkich powyższych zaleceń należy się liczyć z ryzykiem „wpadki” w granicach 5-10% (znajdowałam różne dane w różnych źródłach). Oznacza to, że 5 do 10 na 100 stosujących kobiet może mimo wszystko zajść w ciążę. Dla mnie to niewielkie ryzyko, niemniej zawsze doradzam stosowanie jednocześnie kilku metod – poczynając od ustania krwawienia poporodowego, a już NA PEWNO od dnia wystąpienia menstruacji.

Postępując w ten sposób, nawet przy moich nieregularnych cyklach, zdołałam sprawić, że mój prawie pięcioletni synek ma niespełna dwumiesięczną siostrzyczkę – która też, oczywiście, karmiona jest „systemem” LAM.:)

Alba znowu nadaje…:)

Szanowna Publiczności!

Jak widać, wróciłam (cieszycie się, czy raczej przeciwnie?:)), choć nie obyło się bez problemów, związanych z użytkowaniem nowej wersji bloga. Obawiam się, że i tym razem sprawdziło się stare powiedzenie, które głosi, iż „lepsze jest wrogiem dobrego.” Pamiętam, że kiedyś ukułam na ten temat własne porzekadło, zgodnie z którym Bóg kocha STAŁOŚĆ, szatan zaś jest ojcem „zmiany” („jest ci źle w małżeństwie? zmień sobie męża/żonę! nie możesz wytrzymać z szefem? rzuć tę robotę – nomen omen! – w diabły!”, itd., itp.). Zgadzacie się z tym?:)

Jakkolwiek by było, przez kilka dni po sławetnym „przeniesieniu” bloga w inny (lepszy?:)) wymiar czułam się trochę tak, jakby właściciel wynajmowanego przeze mnie – bądź co bądź od pięciu lat – lokalu włamał mi się do mieszkania i urządził totalne przemeblowanie. :) Ale może po prostu jestem większą konserwatystką, niż dotychczas myślałam?:)

Proszę też o wyrozumiałość w kwestii odpisywania na Wasze komentarze. Moja sześciotygodniowa córeczka jest bardzo wymagającą „klientką.” Obiecuję, że z czasem się poprawię!

Smutek na cenzurowanym?

Jeśli się tak dobrze zastanowić, ludzkość miała problem ze smutkiem od samego początku – rzec można, od Adama i Ewy.

Smutek miał towarzyszyć ludziom postępującym nieetycznie, grzesznikom („Dlaczego jesteś smutny? – miał zapytać Pan Kaina – Przecież gdybyś postępował dobrze, miałbyś twarz pogodną.” <Rdz 4,6>) – albo też starym i chorym, jak Hiob. Autor biblijny posuwa się wręcz do stwierdzenia, że    „smutek zgubił wielu i nie ma z niego żadnego pożytku.” <Księga Mądrości Syracha 30,23).
A stąd już tylko krok do wniosku, iż smutek, sam w sobie, jest jakimś przejawem działania złego ducha, niechcianą przypadłością, nieomal chorobą, którą należy leczyć.
Różnie radzono sobie z tym w ciągu wieków – już to ordynując wino „ku pokrzepieniu serca człowieka” (Ps 104,15) („Daj wino zgnębionym na duchu.” – radziła synowi matka mędrca Lemuela z Księgi Przysłów) już to – w czasach nam bliższych – przeprowadzając lobotomię (który to „cudowny” i nagrodzony Nagrodą Nobla zabieg miał, jak wierzono, raz na zawsze uwolnić ludzkość od smutku, gniewu i innych negatywnych emocji – jednym cięciem skalpela…). My jesteśmy mądrzejsi: my mamy Prozac i inne, coraz doskonalsze „pigułki szczęścia…”
Kiedy patrzy się na dzisiejszych celebrytów, można doprawdy odnieść wrażenie, że smutek jest już zdecydowanie passé – szczególnie wtedy, gdy w dzień po bolesnym (podobno) rozwodzie pojawiają się uśmiechnięci w kolorowych magazynach, obowiązkowo z nowymi „miłościami” u boku…
W Norwegii pewną polską dziewczynkę odebrano rodzicom między innymi z tej racji, że „często bywała smutna i płakała.” Tłumaczenie, że to dlatego, że jej babcia leży w szpitalu i może umrzeć, nie trafiło do przekonania paniom z opieki społecznej. („Śmierć jest naturalną sprawą i nie powinna wywoływać aż tak gwałtownej reakcji!” – stwierdziły na chłodno.) Przypomina mi się tu zdanie ze słynnej „Seksmisji”: „Zdrowy organizm żyje i działa. Jedynie chory zastanawia się nad sobą.” No, cóż – nowy, wspaniały świat…
Ale po cóż szukać aż tak daleko? Wystarczy się zastanowić nad tym, jak my sami reagujemy na osoby płaczące w naszej obecności. Czy nie każemy im „się uspokoić” – zupełnie jakby płacz nie był najbardziej naturalnym sposobem odreagowywania silnych stresów? Lekarze, owładnięci szlachetną chęcią niesienia pomocy, często w takich razach proponują pacjentom „coś na uspokojenie.”
Panuje niezaprzeczalna moda na luz i wesołość – smutek został zepchnięty do katalogu rzeczy wstydliwych (wraz z chorobą, starością i śmiercią).
Proszę mnie dobrze zrozumieć: absolutnie nie jestem zwolenniczką cierpiętnictwa i „narzekactwa” – w których to niektórzy widzą wręcz naszą narodową specjalność.Biorąc jednak pod uwagę niewątpliwą rolę kulturotwórczą smutku (która ciągnie się od Antygony przez Goethego po aż po Cohena) – zastanawiam się czasem, co stanie się z nami, jeśli (jak w niezapomnianym filmie „Equilibrum”) wyrugujemy go zupełnie z naszej cywilizacji? Czy nie pozbędziemy się wraz z nim jakiejś ważnej cząstki naszego własnego człowieczeństwa? Czy – mówiąc po prostu – umielibyśmy być naprawdę szczęśliwi, gdybyśmy nigdy nie zaznali smutku? Oto jest pytanie.