Trzy dobre powody, aby odmówić bycia rodzicem chrzestnym.

(Inspired by Klarka Mrozek.:))

W naszej tradycji utarło się, że „chciałbym, żebyś trzymał(a) do chrztu moje dziecko” to jedna z takich próśb, którym absolutnie się nie odmawia.

Tymczasem ja uważam, że istnieją co najmniej trzy poważne przyczyny, dla których odmówić wręcz NALEŻY.

1. Gdy się kompletnie nie wierzy w NIC, czego ten chrzest dotyczy. Rolą rodziców chrzestnych jest przecież głównie – o czym wielu ludzi dziś nie pamięta – „pomoc w wychowaniu dziecka w wierze.” Raczej nie należy więc prosić o tę przysługę naszej przyjaciółki – buddystki i naszego kolegi – honorowego przewodniczącego Stowarzyszenia Wojujących Ateistów im. Richarda Dawkinsa.:) Niezależnie od tego, jak bardzo osobiście prawymi byliby ludźmi.

2. Gdy się żywi przekonanie – graniczące z pewnością – że po chrzcie nie będzie się raczej utrzymywać kontaktów z dzieckiem i jego rodzicami. Przykro mi, ale trudno naprawdę uczestniczyć w wychowaniu kogoś, kogo się widziało może ze 3 razy w życiu: na chrzcie, na Pierwszej Komunii i na weselu…

Zawsze mi było szczerze żal takich dzieci, co to niby miały chrzestnych, a jakoby ich nie miały. Ja ze swoimi miałam zawsze bliski kontakt. W dzieciństwie myślałam nawet, że moja chrzestna matka naprawdę jest „dobrą wróżką” (taką, jak w bajkach:)) – taka była dla  mnie ciepła i serdeczna.

A teraz, kiedy dorosłam, role się trochę odwróciły – i kiedy moi rodzice chrzestni mają kłopoty, to ja spieszę im z pomocą. Szczególnie chrzestnemu, który nie założył rodziny i dlatego moje dzieci traktuje jak własne „przyszywane wnuki.” Mam nadzieję, że dzięki temu czuje się choć trochę mniej samotny.

3. Kiedy się nie ma możliwości i ochoty być tylko „dostarczycielem (drogich) prezentów.” Już samo zredukowanie chrzestnych do takiej roli jest uwłaczające.

Chrzestny ojciec Antosia jest dobrze sytuowanym człowiekiem, jego chrzestna mama – raczej przeciwnie. Mój syn jednak kocha ich oboje, nie oglądając się na prezenty – a ja jestem dumna, że właśnie ich wybraliśmy.

Taka sobie dygresja: Z lekkim rozbawieniem śledziłam ostatnio medialny spektakl pod tytułem „chrzciny księcia Jerzego.” Zastanawiałam się bowiem, gdzie się natenczas (natenczas, cóż to za piękne, polskie słowo…Słyszałam, że Wojski miał tak na imię!;)) podziali wszyscy piewcy „świeckiego państwa” i „wolnego wyboru religii dla dziecka, kiedy dorośnie”? :)

Przecież, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, Wielka Brytania to KLASYCZNE państwo wyznaniowe: królowa jest jednocześnie głową (jednego tylko!) Kościoła, a przyszły król MUSI być anglikaninem! (Co prawda, za rządów Tony’ego Blaira złagodzono nieco ten rygor, stwierdzając, że nie ma przeszkód, by królewska małżonka/królewski małżonek należeli do innego Kościoła).

Gdzie tu „jedynie słuszny, europejski model” rozdziału Kościoła od państwa? ;)

Inna rzecz, że doskonale zlaicyzowani Brytyjczycy niejako zastąpili masowym kultem swojego „Royal Baby”  dawny kult Dzieciątka Jezus. Przypomnę, że na Wyspach już nawet oficjalne używanie terminu „Christmas” jest źle widziane, mimo, że tak właśnie brzmi prawdziwa nazwa „świąt zimowych.” („Święta wiosenne” dla odmiany to stara, dobra Wielkanoc).

Jedyna nadzieja w tym, że nowy prymas Kościoła Anglii jest przyjacielem papieża Franciszka…

 

A to piękne zdjęcie, pokazujące ceremonię chrztu dziecka w którymś z obrządków wschodnich, znalazłam na www.national-geographic.pl.

HALLOWEEN: rekonkwista.

Kiedy się – tak jak ja – pisze bloga na tematy „okołoreligijne” już od ładnych paru lat, łatwo zauważyć, że Internet ma pod tym względem pewien swój rytm.

Innymi słowy, że istnieją swego rodzaju „tematy dyżurne.”

W styczniu lub w lutym na przykład takim tematem jest „kolęda” (i nieokiełznana wprost chciwość księży, którzy nie wiedzieć czemu napadają na ewolucji ducha winnych ateistów, ażeby im przemocą wydrzeć ich ciężko zarobione pieniądze:)), w maju – pierwsza komunia święta i związany z nią szał prezentów.

A kiedy zbliża się koniec października, można w ciemno obstawiać, że tematem numer jeden (zarówno na stronach bardziej „religijnych”, jak i tych mniej…) będzieHALLOWEEN.

Tak więc jedni żywiołowo zakładają na Facebooku profile w stylu: „Jestem katolikiem. Nie obchodzę Halloween.” (co jeden z publicystów „Tygodnika Powszechnego” ostatnio nazwał, chyba nie całkiem trafnie, „szantażowaniem wiarą” – istnieją już nawet grupy pod hasłem: „Jestem katolikiem – nie kupuję w IKEI!”- choć ja bym wolała np. taką: „Jestem katolikiem – nie biorę łapówek!”:)) – a znów inni rytualnie utyskują na „zacofanych księży”, którzy, oczywiście, chcieliby młodym ludziom zabronić każdej dobrej zabawy, perfidnie strasząc ich w tym celu szatanem.

Czytałam zresztą ostatnio o pewnym apostacie, który pozwał do sądu swoją parafię pod zarzutem, że go tam „straszono piekłem.”:)

Naturalnie w chrześcijaństwie zawsze istniały grupy, które, jak się zdaje, bardziej gorliwie poszukiwały szatana, niż Pana Boga. Albo próbowały się zupełnie odciąć od „tego złego świata i wszystkich spraw jego.” To bardzo niezdrowo.

Mnie samej jednak zawsze bliższy był nurt zwany „inkulturacją”, również obecny w Kościele od zarania jego dziejów – a polegający, z grubsza rzecz biorąc, na tym, że zamiast „zwalczać” (ogniem, mieczem i kropidłem:)) pewne zastane w świecie tradycje, próbuje się je raczej wypełnić bardziej chrześcijańską treścią.

Tym bardziej, że akurat u początków dzisiejszego Halloween (sama nazwa pochodzi od „All Hallows Eve” – „Wigilia Wszystkich Świętych”) stoją m.in. średniowieczne procesje pobożnych irlandzkich katolików – chyba podobne w nastroju do naszych jasełek czy zapustów – którzy przebierali się na tę okazję za diabły, anioły i świętych.

Dopiero za sprawą angielskiej reformacji, gdy po domach zaczęli biegać chłopcy proszący o kawałek węgla do spalenia „papistowskich” obrazów i książek (te bryłki węgla przemieniły się potem w gorące kartofle, a wreszcie w cukierki) – cała zabawa zaczęła nabierać wyraźnie antykatolickiego charakteru.

No, a potem „domieszano” do tego tygla jeszcze elementy „pogańskie” (celtyckie i inne) i popkulturowe – te wszystkie strzygi, duchy, wilkołaki i wampiry – i „nowa, świecka tradycja” była już gotowa.

Ale mnie się mimo wszystko marzą EWANGELIZACYJNE plakaty na mieście, skierowane przede wszystkim do dzieci i młodzieży (bo to jednak głównie dzieciaki pociąga taka impreza): „Świętujcie Z NAMI Halloween!”

I nie wiem, co by się takiego strasznego – i „przeciwnego naszej polskiej tradycji” (która przecież dotyczy 1. i 2. listopada, a nie 31 października!) – stało, gdyby tego dnia wieczorem urządzić przy kościele taki korowód przebierańców – a potem zaprosić jego uczestników na herbatkę i poczęstunek, na przykład złożony z dań… z dyni?

Mój Tata np. do dziś z rozczuleniem wspomina dynie w słodkiej zalewie, które robiła jego babcia. Wiem też, że są konfitury z dyni, ciasta z dyni, zupa dyniowa…

Nie jest to więc całkiem tak, że DYNIA jest elementem całkowicie obcym naszej kulturze… :)

A gdyby poprzedzić taką imprezę jeszcze np. losowaniem świętego, którego kostium należy sobie przygotować, zabawa mogłaby być naprawdę przednia.

Tym bardziej, że przebrania niektórych postaci nie byłyby wcale mniej „hardcorowe” niż standardowe „dracule” i wiedźmy. Że przypomnę choćby św. Agatę, przedstawianą w ikonografii, jak niesie na misie własny odcięty biust – albo św. Sebastiana, przeszytego strzałami…;)

No, dobrze – może trochę przesadziłam. :) W końcu chodzi o dzieci. Tym niemniej uważam, że sam pomysł wart jest przemyślenia.

Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że w obecnym stanie rzeczy taka „rekonkwista” tego święta dla katolicyzmu może być bardzo trudna. Co jednak szkodzi spróbować?

 

Nieudana „trans-akcja”?*

Dawno, dawno temu w Belgii żyła sobie bardzo smutna dziewczynka.

Podczas, gdy jej bracia byli „czule traktowani”, ona sama została odrzucona przez rodziców, często słyszała, że „byłoby lepiej, gdyby była chłopcem”, a nawet, zamiast w domu, musiała sypiać w pomieszczeniu gospodarczym nad garażem…

Nic więc dziwnego, że tak wychowywana młoda kobieta nie czuła się komfortowo w swoim ciele – i po jakimś czasie doszła do wniosku, że być może lekiem na jej rozterki będzie operacja zmiany płci – przemiana w „upragnionego” mężczyznę.

Niestety, efekty kuracji (choć na pierwszy rzut oka nie były najgorsze – popatrzcie na zdjęcie poniżej) również nie zadowoliły 44- letniej Nancy (która stała się teraz Nathanem). Kobieta wyznawała, że patrząc w lustro „była zniesmaczona” i w końcu zdecydowała, że „nie chce już dłużej czuć się jak potwór.”

Zdaje się, że „system” nie za bardzo wiedział, co począć z osobą, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa „powinna” teraz być szczęśliwa (nigdy nie słyszałam, by Anna Grodzka skarżyła się na swoje „nowe” ciało…) – a jednak nie była.

Moim zdaniem, stało się tak dlatego, że zakwalifikowana do operacji zmiany płci kobieta W OGÓLE nie była transseksualna – potrzebowała raczej akceptacji i wsparcia w swojej kobiecości. Potrzebowała ewidentnie pomocy psychologicznej.

Zamiast tego miłosierne belgijskie państwo zaproponowało jej najpierw „wtłoczenie” w ciało, które odczuwała jako „nie takie, jak sobie wyobrażała” i brzydkie (domyślam się!) – w myśl genderowej zasady: „Jeśli nie czujesz się dobrze jako kobieta, to może będziesz szczęśliwsza jako mężczyzna?”

A kiedy to nie podziałało – bo zapewne zadziałać nie mogło (historię tę dedykuję wszystkim, którzy sądzą, że chirurgiczna zmiana płci jest jakimś „cudownym lekiem” działającym niezawodnie we WSZYSTKICH tego typu przypadkach…) – zaoferowano jej z kolei eutanazję.

Belgijskie prawo, chyba najbardziej pod tym względem liberalne na świecie, pozwala na zabicie pacjenta cierpiącego już nie tylko z powodu nieznośnego fizycznego bólu czy nieuleczalnej choroby, ale także „niedającego się usunąć cierpienia psychicznego.”

Czy mi się tylko wydaje, czy taka definicja daje się rozciągnąć na prawie wszystkie rodzaje „cierpienia”, jakie tylko można sobie wyobrazić?

1 października tego roku historia małej, biednej dziewczynki (która myślała, że lepiej jest być chłopcem) zakończyła się w klinice eutanazyjnej.

Przyjaciółka zamordowanej – bo tak to chyba trzeba określić – niejaka Dora (również transseksualna), która trzymała ją za rękę w chwili śmierci, stwierdziła, że Nancy „miała już po prostu dość bycia odrzuconą.”

Nie jestem pewna, czy jest to wystarczający powód do operacji zmiany płci, a potem do eutanazji.

Notabene, tego „aktu miłosierdzia” wobec „potwornej” Nancy dokonał ten sam lekarz, który wcześniej uśmiercił tych głuchych bliźniaków, którzy zaczęli tracić wzrok i nie wyobrażali sobie życia jako głuchoniewidomi… Ci również nie doznawali żadnego bólu i byli w pełni sprawni fizycznie.

Dawniej tacy ludzie, którym zwyczajnie było „źle na świecie”, po prostu popełniali samobójstwo – teraz chcą mieć dla tego aktu urzędowe błogosławieństwo… Pragną, że tak powiem, społecznej i prawnej APROBATY dla swego czynu – a także, być może, przeniesienia części odpowiedzialności na inne osoby (lekarzy, pracowników socjalnych…)

Przypadek Nancy wywołał w Belgii ożywioną dyskusję nad prawem do eutanazji. Ale nie – jakby się mogło wydawać – nad jego ograniczeniem, lecz… dalszym rozszerzeniem!

Tym razem na osoby niepełnoletnie (no, tak – przecież to logiczne: dziecko nie może samo prowadzić samochodu ani głosować, ale powinno mieć prawo do tego, by się zabić, nieprawdaż?) – oraz na tych, którzy „nie mogą sami wyrazić woli zakończenia życia”, przede wszystkim na osoby pogrążone w śpiączce. (A zapewne też poważnie upośledzone umysłowo lub chore psychicznie? Tego typu „światłe” rozwiązania dotyczące nieuleczalnie chorych niemowląt wprowadziła już kilka lat temu Holandia.).

Trudno w to uwierzyć, ale taką nowelizację „w pełni popiera” obecnie już 38 procent Belgów, a „raczej popiera” – dalsze 36 procent.

No, tak. A przecież przez lata mówiono nam, że „dobrodziejstwo eutanazji” będzie dotyczyć tylko dorosłych, świadomych osób, które wyraźnie o nią poproszą…

Nie chciałabym dramatyzować, ale zdaje się, że „równia pochyła” jednak istnieje – i że stare, dobre „prawo do życia” jest powoli zastępowane „powszechnym prawem do śmierci.”

* Tytuł niniejszego posta nawiązuje do głośnego filmu dokumentalnego z 2010 roku, ukazującego proces „przemiany” Krzysztofa Bęgowskiego w Annę Grodzką.