Co naprawdę myślę o… „ZWIĄZKACH PARTNERSKICH.”

Nie da się ukryć, że ta sprawa wzbudza ostatnio wśród moich rodaków gwałtowne emocje, a niekiedy, jak to widzieliśmy u niektórych „przedstawicieli Narodu”, niesmaczny rechot.

Tak więc jedni wykrzykują (uciekając się do pewnego rodzaju szantażu emocjonalnego), że „każdemu wolno kochać!” – drudzy zaś, że to „grzech i obraza Boska” – czyli że po prostu ruja, poróbstwo, i nic więcej.

Wydaje mi się, że obydwa te rodzaje argumentacji są z gruntu fałszywe.

Przede wszystkim, warto sobie uświadomić, że nikt tu nikomu „kochać” nie zabrania.  Debata w ogóle nie powinna toczyć się wokół tego, komu „wolno” kochać, a komu nie. To zupełnie nie o to chodzi! Zresztą z tego, co wiem, różnego typu związki „niemałżeńskie” NIE SĄ w Polsce nielegalne (nie są przestępstwem) – tak więc również „legalizacja” nie jest tu zupełnie adekwatnym słowem. Można za to mówić, tak jak to się zresztą ostatnio robi, np. o legalizacji posiadania miękkich narkotyków.

Nawiasem mówiąc, bigamia czy kazirodztwo wciąż są w Polsce zakazane – skoro więc KAŻDY obywatel ma (jak się teraz twierdzi) pełną swobodę w kształtowaniu swego życia prywatnego i rodzinnego, to czy ktoś już zaczął walczyć z tą straszliwą formą dyskryminacji? (Jeśli zaś komuś z Państwa się wydaje, że to zupełna abstrakcja, to informuję, że np. Niemcy i Szwedzi już wszczęli o tym dyskusję.) Osobiście byłabym ostrożna z używaniem w tak delikatnych kwestiach słów typu „każdy” i „wszyscy” – które to są wyraźnie nadużywane.

Dalej, wypadałoby zapytać, DLACZEGO właściwie większość państw preferuje małżeństwa (w różnych zresztą kształtach), wyraźnie wyróżniając ten typ związku spośród wszystkich innych typów miłosnych relacji, znanych ludzkości. Myślę, że powód jest banalnie prosty: w związkach małżeńskich rodzi się statystycznie więcej dzieci, niż poza nimi. Badania socjologiczne wskazują, że na całym świecie ludzie wstępujący w „związki sformalizowane” na ogół chętniej podejmują decyzję o posiadaniu potomstwa i mają więcej dzieci, niż inni. Małżeństwo po prostu zdaje się sprzyjać dzietności (i to, rzecz dziwna, nawet tam, gdzie istnieją już inne formy „związków zalegalizowanych.”)  I nic tu nie zmieni oczywisty fakt, że dzieci rodzą się coraz częściej także w „wolnych związkach” (w Polsce jest to ok. 20, a gdzie indziej już nawet 30 czy 40%).

I wydaje mi się, że jeśli w ogóle mamy zastanawiać się nad nadaniem pewnych  praw nieślubnym parom, to właśnie przede wszystkim ze względu na dobro DZIECI żyjących w takich rodzinach. A o tym właśnie mówi się zadziwiająco mało, szermując za to bez końca prawem osób dorosłych do szczęścia (które przecież nie jest zagrożone!).

Z drugiej strony, wiele osób heteroseksualnych żyjących ze sobą, jak to dawniej  mówiono, „na kartę rowerową”, uzasadnia swoją decyzję o życiu „bez papierka” tym, że nie życzy sobie, by „Państwo” (czy Kościół) wtrącało się w ich najbardziej intymne sprawy. To akurat rozumiem i szanuję. Jednakże wypadałoby zachować w tej postawie konsekwencję. Jeśli ktoś – z mniej lub bardziej słusznych powodów – świadomie odmawia przyjęcia na siebie pewnych zobowiązań ustanowionych przez „Państwo” , to niby za co miałyby mu przysługiwać od tego samego „Państwa” określone przywileje? Za odwagę?:) Wydaje mi się, że ludzkość powoli zapomina, że w ślad za „prawami” nieuchronnie powinny podążać także OBOWIĄZKI. A „zalegalizowany związek partnerski” dla osób różnej płci już istnieje i nazywa się MAŁŻEŃSTWO. No, cóż, moi państwo – albo rybki, albo akwarium!:)

Sądzę też, że większość spraw, które – zwłaszcza w odniesieniu do par homoseksualnych – rzeczywiście pilnie takiej regulacji wymagają, dałoby się rozwiązać albo na gruncie już istniejącego prawa, albo z niewielką tylko tego prawa modyfikacją, bez konieczności wprowadzania trzeciego (obok małżeństwa i stanu wolnego) stanu cywilnego – i bez fundamentalnej zmiany (de facto) sensu pojęcia „małżeństwo.”

Przykład: do uzyskania informacji medycznej o partnerze powinno zupełnie wystarczyć złożenie odpowiedniej deklaracji. Kiedy urodziłam Antka, jego tata nie był jeszcze formalnie moim mężem, a jednak nikt mu dostępu do informacji nie odmawiał. Ewentualnie można w odnośnych przepisach – jeśli takowe istnieją –  zmienić słowa „członek rodziny” na „wcześniej wskazana bliska osoba.” I po krzyku.

Przyznam też szczerze, że nie bardzo rozumiem, czemu dwie osoby nie będące małżeństwem nie miałyby np. dostać kredytu, naturalnie, jeśli zobowiążą się na piśmie, że będą go solidarnie spłacać. Jeśli banki zasłaniają się w tym wypadku rzekomo „większą pewnością” związku małżeńskiego, to to już niestety od jakiegoś czasu nie jest prawda.

Podobnie w prawie podatkowym (choć wiem, że taki pomysł nie spodobałby się  ministrowi Rostowskiemu!:)) można by wprowadzić klauzulę, że dowolne osoby, które nieprzerwanie przez okres co najmniej jednego roku prowadzą razem gospodarstwo domowe (czy to będą konkubenci, samotne matki, rodzice mieszkający z dorosłymi dziećmi, czy rodzeństwo…) mogą się rozliczać wspólnie. W ten sposób i wilk byłby syty, i owca cała!:)

Nawiasem mówiąc – jako że w toku tej mało merytorycznej dyskusji padają również argumenty w stylu: „homoseksualizm nie pojawił się wczoraj!” – zadziwia mnie, jak to się szybko wszystko zmienia… Bo gdyby Alicji B. Toklas i Gertrudzie Stein (bodaj najbardziej znanej i jak się zdaje bardzo szczęśliwej parze lesbijek z przełomu XIX i XX wieku) ktoś zaproponował zawarcie „małżeństwa”, przypuszczalnie bardzo by się zdziwiły. Bo wtedy jeszcze ludzie – niezależnie od indywidualnej orientacji! – zgadzali się ze sobą co do sensu pewnych podstawowych pojęć…

EUTANAZJĄ go!

Jerzy Owsiak (zwany familiarnie „Jurkiem”), showman i bodaj najbardziej rozpoznawalny społecznik w kraju, znów „podłożył się” swoim krytykom, nazywając eutanazję „formą pomocy dla starszych ludzi.”

Doprawdy, nie mógł sobie wybrać gorszego momentu (choć w moim odczuciu ta nieszczęsna wypowiedź miała wydźwięk raczej sarkastyczny), niż w przeddzień @!. finału WOŚP, który tym razem ma być dedykowany nie tylko dzieciom, ale i seniorom. I to pomimo tego, że sam autor już się z tej gafy wycofał, tłumacząc, że – wbrew pozorom – nie oznacza to, że „Owsiak jest za eutanazją.” (Zauważyłam zresztą, że będąc – być może w sposób niezamierzony – kimś w rodzaju „świeckiego świętego” i autorytetem dla młodzieży, stara się on na ogół tak lawirować, żeby nie wypowiadać się zdecydowanie w żadnej kwestii…)

Niektórym prawicowym publicystom, jak choćby Tomasz Terlikowski, zawsze nieufnie nastawionym wobec poczynań Owsiaka, dało to jednak pretekst do zadawania pytań, czy w związku z tym powinniśmy już zacząć zbierać pieniądze na zestawy eutanazyjne dla babci i dziadka (notabene, takie praktyczne zestawiki do „eutanazji domowej”, złożone z fiolki z trucizną i torby do samouduszenia – na wypadek gdyby trucizna nie zadziałała – można już nabyć np. w Belgii…), których święto zresztą zbliża się wielkimi krokami.

Lewica z kolei – zwłaszcza zaś Ruch Palikota – rozpływa się nad tym powiedzeniem Owsiaka, który rzekomo „znowu miał odwagę podjąć temat, który jest problemem dla milionów Polaków.” Nie mam pojęcia, skąd pan Rozenek tak dokładnie wie, że „miliony starszych Polaków” tylko marzą o tym, by ich humanitarnie uśpiono. Ale o to mniejsza.

I nie mam też ochoty na kolejną dyskusję o „godnej śmierci” (wiem z doświadczenia, że takie dyskusje nigdy do niczego nie prowadzą), chociaż uważam, że zalegalizowana eutanazja RÓŻNI SIĘ zasadniczo zarówno od starego, dobrego samobójstwa, jak i od przerwania uporczywej terapii (do czego, jak sądzę, każdy człowiek powinien mieć prawo) i, jak mi się wydaje, może spowodować pewne niekorzystne zmiany w „klimacie społecznym” wokół starych i chorych ludzi, klimacie, który tak naprawdę nigdy nie był najlepszy. I obawiam się, że będą to zmiany raczej w kierunku: „Boli cię, ty stara wiedźmo? No, to poproś wreszcie o ten „dobrowolny” zastrzyk – i nie dręcz już siebie i nas!” – niż w jakimkolwiek innym…Bardziej zainteresowanych tym, co ja na ten temat myślę, odsyłam do moich starszych postów. dotyczących eutanazji i opieki paliatywnej – a przez te pięć lat zebrało się już tego trochę.

W tym miejscu chciałabym jedynie zaznaczyć, że niezależnie od tego, że różnię się z panem „Jurkiem” Owsiakiem w tej kwestii, zamierzam nadal wspierać jego DOBRE dzieła. Jak tu już wielokrotnie pisałam: nie należy odrzucać dobrych pomysłów dlatego tylko, że się nie lubi pomysłodawcy.

Przy tej okazji znowu błysnął niewiedzą Janusz Palikot, który apelując do „katolików” powiedział, że powinni oni poprzeć eutanazję, ponieważ, rzekomo, sam Jan Paweł II również był „za.”  Tymczasem rezygnacja z dalszego leczenia NIE JEST eutanazją. Eutanazja to aktywne ZABICIE cierpiącego pacjenta na jego prośbę. Widocznie filozoficzne wykształcenie tego pana nie pozwala mu dostrzec tej subtelnej różnicy

A w kontekście przyszłej ewolucji samego terminu „eutanazja” niepokoi mnie również ostatni przypadek z Belgii, gdzie owemu „zabiegowi” poddano ostatnio dwóch braci-bliźniaków. Byli oni głusi od urodzenia i chwalili sobie takie życie, jednakże z wiekiem zaczęli tracić również wzrok. Tu już miara ich wytrzymałości się przebrała i zwrócili się do „Państwa” o błogosławieństwo dla urzędowo zatwierdzonej śmierci. Jest to o tyle niepokojące, że bracia NIE BYLI chorzy terminalnie, ani też nie cierpieli fizycznego bólu. (Nie byli również na tyle niepełnosprawni, by nie móc samodzielnie zakończyć życia.) Prośbę swą umotywowali tym, że w zaistniałej sytuacji „nie będą się mogli ze sobą komunikować.” (A ja, głupia, myślałam, że od czasów Helen Keller ludzkość poczyniła znaczne postępy w dziedzinie języka migowego dla osób głuchoniewidomych…) Wygląda więc na to, że w niedalekiej przyszłości o takie pozwolenie będzie mógł się ubiegać każdy, kto jest niepełnosprawny lub też po prostu „czuje się nieszczęśliwy”. Bo, jak mądrze napisał prof. Testart („ojciec” pierwszego francuskiego dziecka z próbówki, o którym będę tu jeszcze pisała…) nie powinniśmy się łudzić, że lekarze będą mogli odmawiać takim prośbom. Jak bowiem obiektywnie zmierzyć rozmiary czyjegoś cierpienia?