Muszę przyznać, że trochę mnie zawsze śmieszą, a trochę irytują te pieśni wielkanocne intonowane w rytmie marsza żałobnego – jakaś strasznie smutna ta nasza radość…
I kogo niby ma to przekonywać do chrześcijaństwa?!
Ewangelia to”dobra nowina” – ale dla nas to już chyba ani dobra, ani nowina…(Na szczęście miałam okazję poznać w życiu także miejsca i ludzi, w których wiara jest wciąż żywa i radosna – wszystkim wątpiącym, że to jest możliwe, polecam samodzielne poszukiwania!).
Jest taka książka (chyba Amicisa) o księdzu, który wychowywał na plebanii upośledzonego chłopca. I pewnej niedzieli mały przyglądał się z zakrystii, jak ludzie przystępują do komunii. Po mszy zapytał:”Wujku, a dlaczego ty rozdajesz im takie gorzkie pigułki?!”
A dlaczego o tym piszę? Bo kiedyś w sam dzień Zmartwychwstania zostałam zbesztana przez mojego proboszcza, że nie przystępuję do sakramentu „z należytą powagą.” Widocznie zbyt promiennie się uśmiechałam…
Muszę Wam też powiedzieć, że chociaż dokładam wielkich starań, by „nie stracić wiary” (jestem zdania, że to nie mnie udało się w tej trudnej sytuacji „zachować wiarę” ale że to ona „zachowuje” mnie – nie wiem, co by się ze mną stało, gdybym ją ostatecznie straciła…), to jednak po latach związków z różnymi ruchami odnowy Kościoła trudno mi się teraz odnaleźć w „parafialnej szarzyźnie.”
Przyznaję się ze wstydem, że czasami wolę obejrzeć transmisję pięknej liturgii (z mądrym kazaniem!) w Religia.tv niż iść na nią do pobliskiego kościoła – tym bardziej, że nie mam przecież dostępu do sakramentów (co uczyniłoby moją wiarę nawet w tych „warunkach” znacznie łatwiejszą – bo przecież Eucharystia jest wszędzie taka sama!). Jezus powiedział: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele…”
Rutynowa pobożność, traktowana tylko jako „zwyczaj” i dość przykry „obowiązek” to nie jest ten rodzaj chrześcijaństwa, które znam i kocham… I za którym tęsknię…Bardzo!
Obawiam się jednak, że ostatnio cały Kościół katolicki w Polsce zmierza właśnie w tym kierunku. Wczoraj słyszałam w radiu, jak ktoś zajmujący się problematyką powołań do kapłaństwa stwierdził, że za kolejny spadek ich liczby odpowiada – jakże by inaczej! – „współczesna kultura antypowołaniowa.” Tak więc, jak zawsze – „winni są inni.”
A może jednak – ośmielę się zapytać – problem leży w nas wierzących, w samym Kościele, w języku, jakim on przemawia do świata? Czy nie jest trochę tak, że problemy, nad którymi – zawsze „z ogromną troską”- pochylają się księża biskupi w swoich listach pasterskich, nie są (właśnie przez ten język!) tymi samymi, z którymi borykają się zwykli ludzie?